czwartek, 24 stycznia 2013

208. Głęboka studzienka, głęboko kopana, czyli Otwórz otwór, wejdzie potwór! (1/2)



Drodzy Czytelnicy! Dziś czeka nas opowiadanie osadzone w świecie książek Trudi Canavan. Tu ściągawka dla tych, którzy chcieliby zapoznać się z kanonem - jednak w opku kanon i tak występuje w ilościach śladowych, natomiast mamy dużo angstu, emowania, złych seksów, ogólnego niepozbierania bohaterów oraz... wspominałam o angście?
Indżoj!

Analizują: Jasza, Kura i Sineira.

http://www.trylogiaczarnegomaga.aaf.pl/otwor-demonow-vt231.htm


A więc... hm. kocham pisać wstępy ;3 Dobra kij, nie wymyślę nic ciekawego. Mogę tylko maltretować tych, którzy przeczytali, prosząc o krytykę. ;>
Masz jak w banku.
Za wszelkie błędy przepraszam [*]    
Oj, nie ma sprawy.
A ta świeczka, to dla kogo? Świętej pamięci Logiki?

Cz. I

Słońce dzielnie przebijało się poprzez cienką warstwę chmur.
Odważnie kopało cirrocumulusy w postrzępione zadki i bez wahania rozdzierało ich delikatne ciała.

Kobaltowy błękit nieba harmonizował z białą, porozrzucaną niesymetrycznie pierzyną.
I z puchatymi, różowymi jaśkami, lewitującymi radośnie w powietrzu.
I z wczorajszymi gaciami w kącie.

Powietrze było wiosennie rześkie, przesączone łagodnym zapachem świeżo rozwiniętych kwiatów. Sonea uśmiechnęła się delikatnie, wciągając w płuca słodką mieszaninę wolności.
Szczególnie zachwyciła ją subtelna woń krowich placków, dobiegająca z pobliskiego pastwiska, na którym jadowita zieleń młodej trawy kontrastowała z bokami biało-czarnych krasul, przeżuwająch z filozoficzną zadumą.
Mieszanina wolności z czym? Z sokiem pomidorowym?

Z czułością spojrzała na uradowanego, trzyletniego chłopca, dreptającego przed nią. Rozchichotał się, kiedy wpadł (w krowi placek) na pewną starszą kobietę. Wymamrotał nieskładne, cichutkie przeprosiny, patrząc roześmianymi oczkami na maginię odzianą w fiolet. Uśmiechnęła się głaszcząc malca po głowie, by po chwili udać się w tylko sobie znanym kierunku.
Zbliżała się pora udoju.
Magini przez zęby wycedziła straszliwą klątwę na dzieciaka i jego rodzinę. Do trzeciego pokolenia w przód i wstecz.

Jakby napędzone niewidzialną siłą daną tylko dzieciom, biegiem ruszył przed siebie, zataczając kółeczka.
Nad jej głową. Jak motylek.
Musiał mieć też przedziwną umiejętność robienia kółek z jednoczesnym biegiem przed siebie. To nie jest zwykłe dziecko.

Spojrzała ku górze. Na dachu Uniwersytetu trwały właśnie prace remontowe. Niedawno Imardin został spustoszony przez dziwne anomalie pogodowe. Trąby powietrzne smagnęły górną część budynku, poważnie go uszkadzając.
I nawet nie tykając dolnej części.
To były takie trąby wyższych lotów.
Dziwne anomalie są dziwne.

Długo jeszcze potrwa wzmacnianie ścian, jeśli nie zrobią tego pieczołowicie – budynek się zawali.
Można wiele mówić o kompetencji fachowców, skoro zaczynają remont zniszczonego budynku od naprawy dachu.

Zerknęła na swoją pociechę. Chłopczyk przystanął nieopodal ściany, z zainteresowaniem wpatrując się w podłoże.
SJP podaje, że podłoże to “podkład, umocnienie, spodnia warstwa pod czymś, skała macierzysta”. Widzimy, że wzrok też ma niezły.

- Uwaga! – ponad ich głowami dało się usłyszeć męski ryk.
Wujek Gugiel twierdzi, że chodzi o jelenia na rykowisku.

Spojrzała w tamtym kierunku. Duży kawał ściany odłupał się, dziesiątkując (ścienne grzyby) na śmiertelnie groźne kawałki. Odłamki spadały w zastraszająco szybkim tempie.
Podążały (zwartą kolumną) wprost na jej synka, który wciąż z nieukrywaną fascynacją wpatrywał się w ziemię.
- Lorkin! – wrzasnęła pędząc w jego kierunku.
Musiała więc biec jeszcze szybciej, niż spadające kamienie.
Niestety, nie znamy dystansu dzielącego ją od Lorkina ani odległości kamieni od ziemi, więc nie jesteśmy w stanie policzyć, czy jej się uda.;P

Zdążyła odepchnąć go magią lekko, lecz stanowczo, z dala od zbliżającej się śmierci. Nie mając czasu by uratować siebie skuliła się na ziemi, otaczając mocną tarczą. Jak na złość niektóre kamienie z impetem odbiły się od podłoża, uderzając w jej drobne ciało.
Skoro się “otoczyła”, to jakim cudem oberwała rykoszetem? Otoczyła się, ale nie całkiem?
Odłamki zaryły się w ziemię i wyleciały z powrotem poza osłoną?

Z rozcięcia na policzku nieśpiesznie sączyła się karmazynowa krew. Sapnęła z ulgi (ta krew), wzmacniając tarczę by sterta gruzu nie zawaliła się na jej głowę. Jednak wszystkie pozytywne emocje szybko przemieniły się w przerażenie. Głuche łupnięcie symfonicznie zmieszało się z kakofonią trzasków.
Symfonicznie, bo trzaski używały instrumentów smyczkowych, sapanie boChaterkii robiło za instrumenty dęte, a łupnięcie obsługiwało instrumenty perkusyjne.
Dołożyły się jeszcze koty z piwnic i powstała Symfonia Kakofoniczna, opus piąte.

Płyta chodnikowa, do której notabene (sic!) została przyciśnięta, zaczęła pękać. Krzyknęła przerażona, kiedy kamień pod nią załamał się.
Mam nadzieję, że to bohaterka krzyknęła, a nie załamana płyta chodnikowa, choć wiele na to wskazuje.

Spadała.
Gruzy i pył szybowały ponad jej głową, odbijały się od tarczy i szybko, scalając się w jedno z czernią otchłani, leciały w dół.
Ciekawe, jak oni ten uniwersytet wybudowali, skoro tuż obok murów była przepaść co się zowie. Fundamenty, panie dziejku, lewitowały sobie na magicznych poduszeczkach?
Chodnik pełnił tam rolę wilczego dołu.
Podmyło go po prostu.

W przypływie głębszej paniki i woli przetrwania wyciągnęła rękę ku niesymetrycznej (względem czego?) powierzchni wyrwy. Jęknęła kiedy jej palce weszły w dwa, niewielkie otwory. Drugą ręką niepewnie pomacała, zdawało jej się, kamień. Dyndając ponad przepaścią zaszlochała szczęśliwa, kiedy i druga dłoń znalazła oparcie.
Z opisu by wynikało, że nie spadła daleko i że złapała krawędź dziury. Wetknięcie palców w niewielkie otwory w ścianie, kiedy leci się w dół, jest niezbyt prawdopodobne i skończyłoby się w (najlepszym wypadku) połamaniem tychże paluchów.
Może jęknęła, bo jej urwało?

Boleśnie ściśnięte serce wyparło większość jej umiejętności.
Znaczy, że jak, do krwioobiegu?

Koncentrowała się raz za razem, próbując utworzyć pod swoimi stopami magiczny dysk. Wszystkie próby kończyły się fiaskiem. Nie miała szans pofrunąć ku powierzchni, strach który odczuwała był zbyt wielki. Odetchnęła głęboko raz i drugi. Zatęchłe powietrze i dziwna, słodkawa, nieprzyjemna woń nie oczyszczała jej wnętrza.
To chyba dobrze? Powietrze o działaniu przeczyszczającym byłoby dość upierdliwym wynalazkiem.
Zwłaszcza w sytuacji, gdy nogami majta się nad przepaścią.
A gdyby jeszcze zwisała głową w dół...

Zmrużyła powieki tworząc kulę świetlną. Rozproszyła ona paskudny mrok, ale Sonei nie przyniosło to ulgi.
Znajdowała się w dużej, sięgającej nieskończoności studni.
I znów - z opisu by wynikało, że jest na dnie tej studni. Spojler: nie, nie jest.
Jeśli studnia sięga nieskończoności, jak można znaleźć się na jej dnie?

Spojrzała przed siebie. Szczęście, powstałe po znalezieniu oparcia dla dłoni, było płonne i szybko wyparowało.
Płonna to może być nadzieja. Na przykład na to, że ałtoreczki opanują kiedyś zawiłe tajniki łączliwości wyrazów.

Wrzeszczała w niebogłosy puszczając się trzymanej dziecięcej główki. Jej palce trafiły do jego niepustych oczodołów.
Tego dziecięcego główka?

Po wychudzonych policzkach dziecięcia spływała czerwona maź. Sonea nie miała czasu się temu przyjrzeć.
Ale na wszelki wypadek oblizała palce. Westchnęła z rozczarowaniem - to nie była galaretka malinowa.

Znów spadała. Bardzo szybko.
Mimo rozdzierającego bólu w gardle, wciąż krzyczała rozpaczliwie. Zamłóciła ramionami, łapiąc puste powietrze. Ściany studni od samej góry, po (na!) całej powierzchni, zapełnione były wbetonowanymi dziećmi.
“Studnia była widać tak głęboka, czy może Alicja spadała tak wolno, że miała dość czasu, aby rozejrzeć się dokoła i zastanowić nad tym, co się dalej stanie.” (Alicja w Krainie Czarów)

Wyglądały jakby (nie)żyły. Rozwarte szeroko powieki, czerwona maź spływająca po rzęsach. Sonea, która miała tą substancję na rękach, wciąż spadała.
“W dół, w dół, wciąż w dół. Czy już nigdy nie skończy się to spadanie?” (j.w.)

Światło ponad nią było tylko maleńką kropką pośród morza rozległej czerni. Złapała się wystającej dziecięcej główki. Podnosząc spojrzenie ku niewielkiej plamie bieli, załkała. Nie patrząc na nic co ją otacza, zebrała siły.
- Akkarin! – wrzasnęła rozpaczliwie. Szlochała, wciąż powtarzając jego imię, nie puszczając główki dziecka. Była bezradna, obolała, śmiertelnie przerażona. W końcu domyśliła się, że słodkawa woń, unosząca się wokół niej, to aromat rozkładu.
Bystra bestia, szybko na to wpadła.
Rzeczywiście, aby smród rozkładu nazwać aromatem, to trzeba nieźle pogłówkować.

Zawyła jeszcze raz – Pomóż, Akkarinie!
Tym razem nie zapomniała zawołać go i mentalnie.
Bezradność.
Frustracja.
Rozpacz.
Po kij mu było tyle imion.
Żeby było trudniej?

Nie potrafiła myśleć. I jeżeli miała umrzeć, chciała tylko dowiedzieć się, czy jej synek jest cały. Czy mały Lorkin nie ucierpiał w żaden sposób. To byłby przedśmiertny balsam dla kobiety.
A gdyby się okazało, że nie jest cały, byłby to przedśmiertny kopniak. Serio, podziwiam ten optymizm w obliczu szaleństwa.
No, jak umrze taka zabalsamowana, to może ją za jakieś trzy tysiące lat do muzeum wezmą.

Zajęczała, ukrywając głowę pod ramieniem.
Więc tak: ona wisi w bezdennym szybie, trzymając się jakiegoś trupięcia, a jednocześnie chowa głowę pod ramieniem, czyli sięga prawą ręką do lewego ucha.

Obrzydliwe, przerażające, odrażające.
No nie przesadzaj, to tylko zwykły pot.

- Soneo! – dobiegło ją ciche echo swojego imienia. Mogła mieć tylko nadzieję, że to nie są jej halucynacje (tylko kogoś innego).  
Och na Maga, niech umysł nie płata jej teraz figla!
Takiego śmiesznego figla, że ojej!

- Soneo Soneo Soneo – szeptały ciche głosy wokół. – SoneoSoneoSoneo! Mamusiu! – wykrzykiwały unison(e)o.
Ale zawsze z wykrzyknikiem i z wielkiej litery.

Sapnęła, unosząc głowę, a cichy dźwięk zmienił się w, rozdzierający duszę krzyk kobiety.
Tu nawet przecinek nasze dusze rozdziera.

- Akkarin! Akkarin!
Coś mocno pochwyciło ją za ramiona, przyciskając do szerokiej, szybko unoszącej się twardej męskości? klatki piersiowej. Z jej wnętrza wydobył się jeszcze bardziej zrozpaczony szloch.
Z wnętrza tej męskiej klatki się wydobył.

- Ssz – Wielki Mistrz opiekuńczo oplótł ramionami talię swojej kochanki (albowiem był wzrostu siedzącego psa i nos miał na wysokości jej pępka) – Soneo, jestem tutaj… - spojrzał na ścianę przed nimi, a ona nigdy dotąd nie słyszała tak szpetnego przekleństwa, wydobywającego się z ust mężczyzny.
Biedna ściana, narażona na wysłuchiwanie inwektyw!

Puste, krwawe oczodoły, trupiozielona widmowa postać [czyja?], upiorny dziecięcy uśmieszek i małe usteczka, układające się w jedne słowa:
- Mamusia Sonea – zachichotało złowieszczo dziecinnie. Widmowe (nie)żywe dziecię mozolnie odrywało się od ściany. Osunęłaby się bez czucia w przepaść (ta ściana), gdyby nie silne ramiona Akkarina. Przelewitował ich na środek studni, z dala od makabry.
To jaka była średnica tej dziury, do diaska?
Zmienna.

- Mamusia Sonea – chóralne gaworzenie, bełkotliwe słowa, wszystko układało się w jedno. Krzyk kobiety brzmiał jak łkanie, kiedy wtuliła się mocno w swojego kochanka, patrząc na wyciągające się w jej kierunku setki rączek.
Wszystko to było tak straszne jak TU, tylko o wiele bardziej.

Ze ścian, w które wmurowano dzieci w różnym wieku i pozach, wypływały i odrywały się okropne pół widma, półżywe istoty. Akkarin warknął gniewnie, próbując zachować maskę spokoju.
Maska nieco się wyrywała, ale słysząc warknięcie zastygła z przerażenia.
I wyglądała TAK

Postawa stoika była ułudą, maskującą kotłujący się strach.
Ciekawe. Fakt, że w pierwszej chwili przeczytałam “słoika”, wcale nie zaszkodził temu zdaniu.

Mocniej przytulił do siebie drobną kobietę, która drżała w jego ramionach. Wzmocnił tarczę oraz dysk lewitacyjny szybko unosząc ich ku górze. Białe światło powierzchni wzmacniało się, przeganiając mrok. Nie musiał spoglądać w dół by widzieć, że dziecinne monstra podążają za nimi.
A podobno były wbetonowane w ściany.

Zdeterminowany, potężnym strumieniem magii wystrzelił ich na zewnątrz. Z impetem uderzyli w ziemię, odbili się od niej, lądując metr od wyrwy łapczywie, łapiąc powietrze.
Znaczy, polecieli krzywą balistyczną? Czy raczej wznieśli się pionowo, ale magowi się strumień gazu skończył i dlatego pizgnęli o glebę?
Mnie zastanawia raczej, jak się ląduje łapczywie.

W chwili, z którą Sonea dotknęła ziemi z demonicznej dziury podniósł się krzyk, wizg, szloch i pisk setek dziecięcych głosów. Każdy w Gildii usłyszał tą (tę!) kakofonię. Sonea skuliła się na ziemi łkając boleśnie.
Na litość, przecież nic jej się nie stało, ałtorka robi z niej stanowczo zbyt  mamejowatą mameję.
Ojno, przestraszyła się prawie na śmierć.

Wielki Mistrz przyciągnął ją do siebie kołysząc delikatnie. Lorkin wyrwał się z trzymających go Lorlenowych ramion. Malec szybko podbiegł do rodzicielki wpijając drobne paluszki w jej włosy.
Najpierw wpiło, potem podbiegło. Dziecko z rękami Gadżeta.

Kobieta znieruchomiała.
- To twój syn Soneo. To.Twój.Syn. – wysyczał zza zaciśniętych zębów.
Kto, do cholery jasnej? Inspektor Gadżet?

Wszystko się sypało, jego twarz zdradzała pierwsze oznaki frustracji. Jego kochanka uniosła ku niemu swoje zapłakane oczy, obejmując rękoma drobne ciałko dziecka. Widziała, że mężczyzna jest bardziej bezradny niż rozzłoszczony. Nie mogła mu mieć tego za złe.
Serio? I ten moment sobie wybrał na okazywanie frustracji na poziomie pięciolatka? Już go nie lubię.

- Każda kobieta rozpozna swoje dziecko nawet wtedy, kiedy widziała to co widziała – szepnęła cicho.
Zwłaszcza gdy nie jest zrobione z ektoplazmy i nie cuchnie rozkładem.

Jedna sekunda i cisza wokół nich drażniła w uszy, następna przytłaczała wrzawą głosów przybyłych magów. Wielki Mistrz potoczył zimnym spojrzeniem po ludziach żwawo dyskutujących nieopodal wyrwy.
Zawsze zbiorą się gapie. Zawsze.

Głęboki wdech wystarczył, by znów przybrać opanowaną maskę. Jego głębokie, czarne oczy zatrzymały się dłużej na sylwetce Administratora, stojącego bezradnie obok nich.
Administrator, zawsze trzeźwo myślący,  zastanawiał się właśnie, czy w magazynie z beczkami znajdzie się odpowiednia pokrywa. Na razie kazał przynieść kilka desek i przykryć dziurę. Jeszcze by tego brakowało, by magowie musieli płacić odszkodowania za psy, owce lub dzieci wpadające do środka!

- Co to było Akkarinie? – Zdumienie i troska ściągnęły jego twarz, kiedy raz po raz spoglądał na drżącą Soneę. Zamrugał zdziwiony, pod wpływem sondującego wzroku przyjaciela.
- Zbierz pięciu silnych psychicznie Wojowników.
Wojownicy, którzy są płaczliwymi maminsynkami, niech wezmą się za robienie kanapek na drogę.

Zejdziemy tam za pół godziny. – Z zaciśniętymi wargami przyjrzał się dziurze. – Nie ma innego wyboru, musimy to zbadać.
Zanim się zamknie albo zeżre Uniwersytet.

Lorlen nie zdążył pozbierać myśli, gwałtowny wybuch Sonei zaskoczył go.
- Nie możecie tam zejść! – krzyknęła, zrywając się z ziemi. Dyszała ciężko, stojąc w rozkroku nad Akkarinem (który zdążył się w międzyczasie położyć). – Chcesz się podać na srebrnej tacy tym… Tym odrażającym…To samobójstwo!
- Dlaczego przynieśliście srebrne tace? - zdziwił się Administrator - Przecież prosiłem o deski!
Pracownik administracyjny wzruszył ramionami.
- Na magazynie były,  to wzielim.
Ja tak zapytam naiwnie: to są czarodzieje, tak? Skąd więc ta niezachwiana pewność, że nie dadzą sobie rady z upiornymi dzieciaczkami ze studni? Nie schodzą tam przecież nieprzygotowani laicy!
Dodajmy również, że wśród Wojowników znajdują się osobnicy słabi psychicznie, rozchwiani emocjonalnie i tacy z depresją.

- Soneo…
- Nie Soneo’uj mi tu teraz! – Ignorując zapadłą ciszę, posłał jej rozbawione spojrzenie.
Kochanie, nie przesadzaj z tą starannością wymowy... Wystarczyłoby “nie soneuj”.

– Nie strugaj bohatera… - urwała nagle, przyglądając się mu uważniej. Sugestywna wymiana spojrzeń była zrozumiała tylko dla nich. (Aha, aha, mówili na TO “struganie bohatera”?) Dolna warga kobiety zadrżała niebezpiecznie. – Nie możesz.
- Wręcz muszę. To mój obowiązek. – Zimny głos mężczyzny uciął dalszą dyskusję.
Jak na razie aŁtorce udało się pokazać Soneę (dziewczynę pochodzącą ze slumsów, zdolną uczennicę, będącą w stanie zabić przeciwniczkę przy pomocy kawałka drewna i odrobiny czarnej magii) jako rozlazłą galaretę i Akkarina (dobrego człowieka po ciężkich przejściach) jako bucowatego dupka. Brawo.

Administrator opanował dreszcz, kiedy stalowa czerń skierowała się ku niemu. – Za pół godziny schodzimy.
Stalowa czerń... aaa, pewnie w międzyczasie pojawił się tam złowrogi Czarny Rycerz w szmelcowanej na czarno zbroi.
No, ewentualnie Darth Vader.
Albo z Dziury wylazł słup czerni i popatrzył na Administratora. Nie, to też bez sensu.

*fuck, pisząc w Wordzie wydaje się, że tego jest mnóstwo, a jak przychodzi co do czego człowiekowi wstyd, ze tak mało*
A więc, ta-dam. To chyba najszybciej napisany rozdział. Błędy? No ba! Wybaczcie za nie.
Bo nad głową aŁtorki stał nadzorca z ciężkim batem, popędzał ją niemiłosiernie i nie pozwalał niczego sprawdzać.

Cz. II
Sonea przełknęła, rosnącą w gardle, boleśnie wielką gulę.
To nie gula, to kłąb nadmiarowych przecinków.

Zacisnęła mocno zęby, biorąc synka na ręce. Ten uspokojony znajomym zapachem rodzicielki (co prawda, nieco zmąconym przez smród zgnilizny, jakim przesiąkła w studni), szybko zasnął w jej ramionach. Chwilę tak jeszcze trwała, mierząc się spojrzeniem z Akkarinem. Świat wokół jakby się zatrzymał. Kiedy ta dwójka stała naprzeciw siebie, czas zdawał się być zbędnym dodatkiem.
Zupełnie jak to “być” w powyższym zdaniu.

Tak blisko, lecz jednak zbyt daleko. Dzieliły ich rozległe doliny sprzeczności, usiane strachem jezior [już wiemy, dlaczego jeziora się marszczą. Ze strachu] i powinnością rozciągniętą nad czułą troską traw.
Mchem miłości i pleśnią przywiązania.
I delikatnymi strzępkami grzybni namiętności.

Wielka, czarna góra lodowa jego oczu zaczęła topnieć.
Rozpłakał się?

Głęboki podmuch wiatru zabawił się włosami kobiety, rozrzucając je bezładnie na twarzy. Przez krótką chwilę, jego zęby błysnęły w uśmiechu, a gorąca, onyksowa fala spojrzenia mężczyzny zalała jej wnętrze.
A czytelnika zalała tęczowa fala kiczu i złej poezji. Zalała i przeszyła na wskroś. Nawiasem mówiąc, onyksowy to nie to samo co onyksowoczarny.

Przegrała.
Ale że co, że ta onyksowa fala, zalewająca jej wnętrze, przegrała z prozaiczną stanowczością śledziony?

Sprężystym krokiem zbliżył się do niej, sięgając dłonią ku mokrej od łez twarzy. Otuleni kokonem prywatności, wśród tłumu pozornie nie zwracającego na nich uwagi, byli tylko dla siebie.
Tłum tymczasem plotkował i dyskretnie wyciągał komórki, by robić im zdjęcia... a, sorry, nie ta bajka.
Ta prywatność musiała być dość intensywna, skoro gapie odwracali wzrok z zażenowaniem.

Delikatnym gestem, odgarnął zbuntowane kosmyki za jej ucho. Pieszczotliwie ucałował czoło kobiety, masując kciukiem jej słodko-malinową wargę. Westchnęła zadowolona.
Odstąp, obmierzły miazmacie! (No ale serio, zadowolone wzdychanie przy masowaniu wargi, jak ja mam nie mieć skojarzeń, no jak?)

Spojrzał z niemą nadzieją na zrozumienie w oczy Sonei. Zobaczył tylko głęboką udrękę, odbijającą się w czekoladowych tęczówkach.
- Po prostu… - zadławiła się słowami – wróć.
Teh drama. Żona potężnego maga, sama będąca maginią, zachowuje się jak serialowa żona policjanta.

Nie mówiąc nic, zlizał spływającą po jej policzku słoną łzę.

http://s1.static.gotsmile.net/images/2011/11/12/giraffe-licks-ginger-face_13210897694.gif
No weźcie, tak przy ludziach!

Uważnie śledziła każdy krok mężczyzny. Czerń jego szaty zbyt szybko zniknęła pośród feerii kolorów odzienia magów.
Zielone, czerwone i fioletowe magów, brązowe nowicjuszy oraz jedna jedyna niebieska Administratora - też mi feeria...
Może w międzyczasie magowie-geje postanowili się ujawnić i ubrali na tęczowo?

Nie mogąc zrobić nic więcej, skierowała się do Rezydencji. Przejmujący chłód zagnieździł się w ciele kobiety po ułożeniu Lorkina w łóżeczku. Ukojenia nie przyniósł widok ani śpiącego spokojnie dziecka, ani sypialni jej i Akkarina. Leżąc na zimnym łożu, owinęła się wokół jego poduszki. Materiał, do cna nasiąknięty żywym zapachem jej mężczyzny, odrobinę rozmasował zmysły kobiety.
Nie wiem, jak się masuje zmysły, ale wiem, że pościel się wietrzy. Określenia takie jak “do cna” i “żywy zapach” sugerują brak higieny.

Trwała w zawieszeniu pomiędzy snem a jawą. Bała się zamknąć oczy. Nie chciała żeby potwory powróciły.
~Przyjdziemy po ciebie.
Podskoczyła zaskoczona, spadając na podłogę. Ignorując ból w krzyżu, powoli podniosła się i rozejrzała wokół.
Co ona miała na tej podłodze, że sobie zdołała krzyż obić? Zabójcze Klocki Lego?

Znajome, czerwone ściany, mahoniowy regał z książkami, polerowane biurko, piękna rzeźbiona szafa i ona.
Też pięknie wyrzeźbiona. Niepokoją mnie tylko te czerwone ściany w sypialni, no ale to ja.
Eeee... Co jest złego w czerwonych ścianach? Mnie raczej dziwi biurko w sypialni, no ale to ja.;)
Biurko w sypialni? Zawsze może się przydać.

Sama, jedyna, odizolowana. Nie było tutaj nikogo. Słyszała głuche dudnienie, które było jej sercem.
Szum był jej krwią a szelest był jej skórą, bo Sonea była dźwiękoludkiem.

Mocno ściskając poduszkę, oddychała spazmatycznie, obracając się wokół własnej osi raz za razem.
Po prostu kręciła się jak bączek.

W końcu opadła na miękki materac.
Pokręćcie się przez kilka minut, a potem walnijcie na wyro.
Polecam całość, ale ostatnie minuty (od 5.40) pokazują, czym się kończy kompulsywne wirowanie.

Zakopując się w pościeli, starała się wręcz zniknąć. Nie mrugać, nie zamykać oczu, nie ruszać się.
I tak przez kilka kolejnych godzin.
Posługując się nomenklaturą Beige&Maryboo: +1000 Angst. Bo angstowanie podobno jest teraz w modzie. Ewentualnie aŁtorka chce nam zasugerować, że Sonea jest psychicznie chora.

***
Administrator potarł w zamyśleniu podbródek. Nigdy jeszcze nie był świadkiem czegoś takiego. Nie pamiętał, by czytał gdziekolwiek o ukrytej studni na terenie Gildii. Bardziej niepokoiło go to, co mogłoby się stać z małym Lorkinem gdyby Sonea nie zareagowała na czas. Nawet następujące wydarzenia przerosły jego wszelkie oczekiwania.
Ja nie wiem, ja się nie znam, ale czy to nie jest jakaś magiczna kraina, w której różne dziwne rzeczy zdarzają się co i raz, a mieszkańcy uczą się posługiwać magią białą, czarną i zieloną w pomarańczowe ciapki? Skąd nagle to zaskoczenie?

Dobrze wyryły się w jego pamięci przerażone krzyki kobiety, wściekłego Akkarina, który nie wiedział co robić, zapłakanego Lorkina.
CO zapłakanego Lorkina wryło się Administratorowi w pamięć? Smarki?
Chyba krzyki. Krzyki ich wszystkich.

Mężczyzna uniósł spojrzenie na grupkę Arcymistrzów zebranych wokół niego. Widząc nadchodzącego Wielkiego Mistrza, kolorowe szaty zafalowały ustępując mu miejsca wśród nich.
Szaty miały oczy i widziały, że nadchodzi. Falując (bo dlaczego nie?) odsunęły się na bok, a magowie stali tam nadzy jak święci tureccy.

Ciche podśpiewy ptaków, dochodzące z ogrodów, nie wypełniany gęstniejącego napięcia.
Hej ho, hej ho! - podśpiewywały ptaki, majstrując przy trafostacji.
A z dupy wzięty imiesłów bierny stał tam jak głupek i się gapił.

Pierwsza odważyła się zabrać głos Vinara.
- Akkarinie… Co się tam stało?
Cztery pary oczu skupiły się na wysokiej postaci mężczyzny.
Lorlena ogarnęła dziwna irytacja na widok jego beznamiętnego spojrzenia. Mrużąc oczy w ostrym słońcu, począł opowiadać wszystko z najmniejszymi szczegółami.
Kto, na litość wszystkich miejscowych bogów, Lorlen?

Słysząc ostatnie jego słowa, Administrator poczuł jak krew zmienia mu się w lód, Vinara przyłożyła dłoń do serca, a Sarin dziwnie pozieleniał. Tylko Balkan starał się zachować względne opanowanie.
To nie jest zebranie Arcymistrzów magii, tylko osiedlowe kółko plotkarskie.

- Pierwsze pytanie, które zapewne nasuwa się nam na myśl - rozpoczął z namysłem, - skąd się tam wzięła ta studnia? W żadnej księdze (a mamy aż trzy!) nie ma wzmianki o tajemniczym otworze, prowadzącym nieskończenie w dół. I te… Dzieci…
Akkarin ostrożnie sformułował myśl, która nie dawała mu spokoju.
- Słuchajcie no... - zapytał wreszcie - Które z was zatrudniło H.R. Gigera jako dekoratora wnętrz?

- Nigdzie nie ma wiadomości o tym, ponieważ tylko elita, sekta wręcz, mogła mieć dostęp do tych informacji. – Przyjrzał się spokojnie każdemu ze zgromadzonych z osobna, zastanawiając się, czy zrozumieli ukrytą aluzję - “JA należę do tej elity!”. Nie zauważając cienia zwątpienia w ich oczach, kontynuował. – Podczas mojej… wyprawy (do wygódki), natknąłem się na podanie o Pożeraczach.
Aaaa! Brońcie świata! Zdobądźcie zbroję Juggernaut!

Brwi Lorlena poszybowały w górę.
I wbiły się w sufit.

- Pożeracze? – spytał niepewny czy chce znać odpowiedź. Wielki Mistrz skinął głową.
- Sekta Czarnych Magów, którzy składali w ofierze dzieci do dwunastego roku życia.
Czarny Mag, który ukończył dwunasty rok życia, przerzucał się na składanie w ofierze kóz.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że…- Sarin zadławił się łykanym powietrzem.
Powietrza się nie łyka, to niezdrowe. Potem kolka, wzdęcia, ulewanie...
I trzeba magowi oklepywać plecki aż odbeknie.

Pocierając długimi palcami zmarszczone czoło, Akkarin westchnął znużony.
- Tak, to właśnie chcę powiedzieć. Podanie nie opisywało całego rytuału. Głosiło jedynie, iż kiedy wydłubiesz oczy dziecku, które jest w pełni sił swoich witalnych, otrzymasz szersze spektrum widzenia. Kiedy kości jego zostaną zmiażdżone, twoje ciało będzie sprawniejsze.
A kiedy wmurujesz dziecko w ścianę, nie dostaniesz zapalenia korzonków.

A kiedy krew jego zostanie wchłonięta przez twoją i serce sprawnie zostanie rozerwane
posiądziesz moc dwukrotnie większą od twojej własnej.
I będziesz mógł zębami holować ciężarówkę.

– Usłyszał przepełniony obrzydzeniem jęk Vinary. Zatopił się pośród oceanu wspomnień, odnajdując wśród setek obrazów cieniutki pergamin zapisanym czarną krwią. – Na papierze był rysunek studni, której ściany podtrzymywały dzieci, nie kamienie.
Do pergaminu z opisem dołączony był papier w rysunkiem. Niestety, Akkarin przeoczył tabliczkę zapisaną pismem klinowym, zawierającą dane techniczne.

Świat zawirował przed ich oczami. Na terenie Gildii. Na terenie ich Gildii działy się takie rzeczy! Kolory jakby odeszły z tego świata.
*rada profesora Lupina na smutek po ataku dementorów - zjedz czekoladę*

Wszystko wokół zdawało się być teraz dla nich takie szare. Jak można było czynić takie potworności?
- Jak myślisz, - zaczął z wahaniem Lorlen. Spojrzał w kierunku sterty gruzów, walających się obok czarnej dziury. – Jak wiele dzieci… podtrzymuje tą (tę!) studnie?
Powyżej określonej liczby staną się zwykłą statystykę i nie będziemy się nimi przejmować.

- Kilka setek – odparł zimno. – Nie wiem jak głęboko sięga. Musimy to zbadać. Lorlenie, zebrałeś już [tych pięciu psychicznie silnych] Wojowników?
- Pójdę z wami ja i Mistrz Qern – odparł za niego Balkan. Zacisnął mocno szczęki, nie odrywając wzroku od wyrwy. – Zmierzmy się z przeszłością.
Ta-a. Na terenie Gildii, ich Gildii, jakaś sekta mordowała dzieci. Nie wiadomo, jak dawno, ale z pewnością przez dłuższy czas, skoro zebrało się ich parę setek. Dzieci, jak sądzę, nie sprowadzano teleportem z dalekich krain, tylko porywano na miejscu. I co, nikt nic nie wiedział, wieści o tym nie zachowały się nawet w formie legendy? O szczurołapie z Hameln i o zbrodniach Elżbiety Batory opowiada się do dziś!

Magowie zbici w ciasne grupki szeptali unisono między sobą.
Niezatapialna Armada ostrzega: używanie słów, których znaczenia się nie rozumie, grozi kalectwem.

Stojąc w odpowiednio dużej odległości, nie zbliżali się na krok do niebezpieczeństwa. Salonowe pieski, prychnął w myślach Akkarin, wygodnie ogrzewają się przy kominku, nie racząc dołożyć drewna do ognia w obawie przed sparzeniem się.
Zupełnie inaczej niż psy-przewodnicy, które dorzucać do ognia potrafią, lub psy pasterskie, które same rozpalają ogniska. A pies stróżujący to nawet pochodnię potrafi sklecić i nieść w pysku!
A pies-ratownik dolać rumu do ognia.

Tworząc mocne dyski lewitacyjne runęli w ciemność. Cztery kule światła w jednej chwili rozbłysnęły nad ich głowami. Wielki Mistrz zdziwiony przyjrzał się ścianom. Były nagie, czarne, z mnóstwem wgłębień różnych kształtów. Zbadał spojrzeniem każdy najmniejszy szczegół i nie znalazł nic. Pustka. Jedynie zapach rozkładu pozostał na swoim miejscu, wypierając z ich płuc oddech.
- Wielki Mistrzu, z tego co pamiętam mówiłeś, azaliż (jednakowoż gdyż) w ściany zostały wmurowane dzieci. – Balkan starał się sarkazmem ukryć rosnący niepokój. Akkarin zignorował go i przyśpieszył opadanie w dół. Łopot szat wnosił się echem pośród głuchej czerni.
Nie, wcale nie ubrali się inaczej do spenetrowania tajemniczej dziury. Łopoczące szaty, szpiczaste kapelusze i sandały z dzwoneczkami są przecież wyróżnikiem magów...
A pelerynka jest niezbędna, by dać się wciągnąć w turbinę... a nie, to znowu inna bajka.

Długo, zbyt długo opadali w dół. Odór krwi i rozkładu z każdym metrem stawał się nie do zniesienia.
System metryczny w każdym uniwersum!

Nie mając innego wyboru, otoczyli swoje usta bańką powietrza.
A powietrze to wcale się nie zużywało, bo było magiczne.

W końcu zanurzyli się w fosforycznej zieleni. Kamień kwarcowy promieniował własnym, dzikim blaskiem. Ich oczom ukazał się szeroki tunel przyodziany wystającymi skałami.
Przyodziany był także w szlafmycę i zabawne skarpetuchy robione na drutach, ale to aŁtorka przemilczała, bo psuło klimat.
Wieczorami tunel rozdziewał się do snu, odsłaniając nagi kwarc.

Zgasili kule, podążając błyszczącą drogą w nieznane.
- Do wszystkich kur… [on tak naprawdę był właścicielem kurzej fermy] - mamrotanie Mistrza Qerna wystrzeliło jak z procy, odbijając się od ścian, powróciło do nich ostrym echem.
Z niewymuszonym gdakaniem.

Zielone kamienie zostały brutalnie zbryzgane niewinną krwią.
Tych kur.

Trafili do łukowatej komnaty z wielkim ołtarzem pośrodku.
Równie dobrze można było napisać “łykowatej”, też nie miałoby sensu. Chyba że chodziło o “łukowato sklepioną”. Skróty myślowe to śliska rzecz.

Ornamenty wykonane z ametystu zgrabnie połączono z zielonym kwarcem oszlifowanym na błysk. Jego gładka powierzchnia przesiąknięta została czerwoną, lepiącą się posoką.
Witam w kąciku  mineralogicznym! Wyjaśnijmy sobie: ametyst jest odmianą kwarcu. Jeden i drugi za cholerę niczym nie przesiąknie, bo ma bardzo niską nasiąkliwość.

Bogate krzesła ułożone wokół niego, wyrzeźbione na kształt tronu, lśniły jadeitowo, wyrastając z podłogi.
No to albo wyrastały z podłogi, albo były na niej ułożone.

Barwne stalaktyty tworzyły skomplikowane wzory na stropie, łudząco przypominając setkę lamp, rzucających malachitowy blask na grotę.
Za progiem leżała szmaragdowa wycieraczka, jaspisowy wieszak czekał na okrycia wierzchnie, chryzoprazowy stoliczek dźwigał nefrytową wazę zdobioną amazonitem. Pod stoliczkiem leżała butelka po Carlsbergu.

Przytłaczający zapach śmierci był nieodłączny.
- Komnata Zieleni – wyszeptał zafascynowany Lorlen. – Myślałem, że jest mitem. – Spojrzał w twarz swojego przyjaciela.
Zieleni, zauważcie. No to jeszcze słówko: ametyst może się stać zielony dopiero po poddaniu obróbce termicznej. W stanie naturalnym jest fioletowy.

Podświetlone dziwnym blaskiem czarne oczy Akkarina wyrażały rezygnację.
- Dajcie spokój, chłopaki - westchnął. - Wracamy, nic tu po nas, trzeba będzie wezwać Dorotkę...

Strach boleśnie ścisnął gardło mężczyzny w błękitnych szatach. – To tutaj składali ofiary…
Plama czerni wśród jadeitu nie musiała nic mówić, każdy z nich zdawał sobie z tego sprawę.
Plama czerni poczuła się urażona. Tak bardzo chciała coś powiedzieć!
Bo ile można tak leżeć i milczeć?!

- Wielki Mag, garnek grochu zjadł. – Śpiewny głosik rozpoczął starą, Kyraliańską wyliczankę. – Senny szybko padł!
Mała dziewczyna podskakiwała na ołtarzu w rytm melodii. Mysie kucyki kołysały się chybotliwie wraz z jej główką, która ledwo utrzymywała się na karku.
Mała dziewczyna - to nie kojarzy się z dzieckiem, a z (dorosłą) dziewczyną niskiego wzrostu. Mysie natomiast są ogonki, nie kucyki...
No to patrz:
http://www.fantasiescometrue.com/images/medium/fct_2771908c5d0f408.jpg

Ktoś prawdopodobnie próbował ją odrąbać siekierą. Mężczyźni jakby pchnięci niewidzialną siłą, cofnęli się o krok. Mała słysząc szum urwała raptownie, obracając się w ich kierunku.
Łopoczące szaty to jak system wczesnego ostrzegania dla wrogów.

Dziura w klatce piersiowej ziała zieloną pustką. Wielkie, krwawe łzy wypływały z jej oczodołów.
- Wielki, słodki Mag. Ciach. Ciach. Ciach. – zachichotała robiąc wymowny gest obcinania.
Jak go wywałaszy, to już nie będzie taki słodki.
Wręcz przeciwnie - jak już pozbędzie się z organizmu testosteronu, to dopiero się zrobi słodziak-miziak!

- Na Kyralię – jęknął Balkan.
- Na Kowno! - odpowiedział mu okrzyk tłumu.

- Wynosimy się stąd – syknął władczo Akkarin.
Tak się przestraszył jednej małej demoniczki? Widać ten gest obcinania był BARDZO wymowny.

Obrócili się w kierunku wyjścia, lecz otoczeni zostali zewsząd ścianą (nie)żywych dzieci. Mistrz Qern, który był najbliżej wyjścia wrzasnął dziko, ruszając w kierunku tunelu. Zielona fala ognia strawiła maga, robiącego kolejny krok. Nie został nawet po nim proch.
Zastanawiam się, na jakiej podstawie nadawano tam magowi rangę Mistrza, ale założę się, że inteligencja nie należała do głównych kryteriów. Może wystarczyło, że nauczył się łopotać szatą?

Zatrzymali się raptownie, wstrzymując oddech. Spojrzeli po sobie bezradnie.
- Co robimy? – spytał cicho Lorlen, obracając lekko głowę w kierunku szczerzącej się dziewczynki na ołtarzu.
- Próbujemy się przebić – opowiedział równie cicho Wojownik.
No cóż, nie był to Conan. On w pierwszej kolejności rozwaliłby ołtarz.

- Ciach, ciach, ciach – zaniosła się śmiechem dziewczynka.
Szczelnie otoczyli się tarczami, biegiem ruszając w kierunku tunelu. Na ataki ogniowe odpowiadali pociskami mocy.
Jakoś tak mi się skojarzyło (niekoniecznie z sensem): https://www.youtube.com/watch?v=IjVatNQr-GM

Potwór, który został rażony bezpośrednio w głowę, rozpadał się w malachitową mgiełkę.
*rozgląda się bezradnie* Czyżby “Potwór” to była ta dziewczynka, recytująca niedorzeczne wierszyki?
Nie, aŁtorka zgubiła słowo “każdy”.

Jakby się zdawało na pierwszy rzut oka, ich ochrona była doskonała. Monstra jednak nie robiły sobie z tego przeszkody. Tarcza tłumiła działanie ognia, lecz pociski i tak trafiały w ich ciała, parząc je boleśnie.
To znaczy, że tarcza była do luftu.

Coraz bliżej wolności, jeszcze krok i jeszcze jeden. Ich świszczące oddechy wzbijały się ponad gniewnym sykiem potwornych dzieci. Pędząc ku światłu dnia, mimo zmniejszających się zapasów magii, nie przestawali kierować pocisków ku potworom.
Zatapiając się w blasku słońca ogarnęła ich niewysłowiona ulga.
Idąc do szkoły zaczął padać deszcz. Na litość...

***
Z letargu wyrwał ją dźwięk zamykanych lekko drzwi. Cichy oddech i szelest materiału był zbawiennym rozbłyskiem w przerażającej pustce. Usiadła powoli, wciąż przyciskając do piersi poduszkę. Rozkoszowała oczy rzeźbą ciała Akkarina, kiedy płynnym ruchem ściągał podkoszulkę [to jest ten podkoszulek, nie ta podkoszulka!] przez głowę.
Też Wam się to kojarzy z Bellą Swan, przeżywającą katusze z dala od boskiego Adonisa?
Magowie noszą podkoszulki? A bokserki też?
Zawsze! Z granatowego materiału, srebrną nicią wyszywane w gwiazdy i znaki magiczne.

Dogasające promienie słońca wplątały się w rozwichrzone, czarne włosy mężczyzny, rozświetlając tajemniczy uśmiech, który zawsze pojawiał się w towarzystwie jego Sonei.
Słońce przeleciało Akkarinowi przez włosy i oświetliło uśmiech kota z Cheshire. Uśmiech ten zawsze towarzyszył Sonei, nawet w wychodku.

Uporczywy ucisk w jej sercu zelżał, odetchnęła więc głęboko, uspakajająco.
UspOkajająco!

Przyjrzała się mu uważniej.
- Oględziny skończone? – spytał miękko, kiedy uniosła ku niemu zaniepokojone spojrzenie. Zaczerwienienia na ciele odcinały się od jego jasnej karnacji. Zerknęła na niedbale rzuconą z boku czarną szatę. Przepalone dziury szczerzyły się do niej wrednie.
Dziurzyna dentata zakłapała groźnie zębami.
I znów tyle cerowania...

Rzuciła się na niego pospiesznie, zarzucając drobne dłonie na kark mężczyzny.
- Akkarinie, co się stało? Wszystko w porządku? Nikt nie ucierpiał? Nic ci nie jest? Czy…
Waligórski się kłania.

- Słowa wyrzucane z prędkością światła [raczej z szybkością dźwięku] zatamowane zostały przez spragnione usta Wielkiego Mistrza.
- Oddychaj (Anastasio) Soneo i przestań się zamartwiać. – Widząc, że jej wargi znów się rozwierają, przyciągnął ją do siebie ponownie. Tym razem brutalnie, bardziej rozpaczliwie z władczą nutą.
Faceci... W każdym uniwersum tacy sami. Wiedźmak, jak ukatrupił zeugla na śmietnisku, to też leciał do Yennefer po nagrodę wojownika...
Taaa, tylko ten jeszcze niczego nie ukatrupił.
No to leci po zaliczkę wojownika.

Rozmasował koniuszkami palców dolne partie pleców kobiety, przez co zapłonęła pragnieniem.
Mama mu nie mówiła, że nerek nie wolno masować?

Z nosem przyciśniętym do jego szyi, łapczywie zaciągnęła się powietrzem.
Robiąc mu malinkę nozdrzami.

Nie mogła przestać być zmartwiona, nie przestanie żyć w cieniu strachu, nigdy nie zapomni. Ale odrobina bezpieczeństwa, którą dawał jej Akkarin była dla niej wszystkim. – Lepiej? – wymruczał cicho, nie przestając gładzić jej kobiecych kształtów.
I omijając dłonią jej męskie kształty.

- Powiedzmy – burknęła w odpowiedzi. Wypuściła ze świstem powietrze z płuc, opuszczając ze zrezygnowaniem ramiona.
Wstał więc i wyszedł do kiosku po papierosy. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, niech zadzwoni pod numer...

Wtuliła się w niego, badając delikatnie palcami przyjemnie chłodno-gorące plecy mężczyzny. Wodziła nieśpiesznie opuszkami wzdłuż blizn zdobiących jego skórę. Było coś w tym kojącego, uspokajająco… znajomego.
- O, tutaj ja cię ugryzłam. A tutaj Wojtek... Ależ on miał zęby!

- Przyniosłem wino. – Skubnął płatek jej ucha. – Przyda nam się.
Mimo uśmiechu, który zawitał na jej ustach, widział w głębi oczu tą udrękę (tę! - jęknęła udręczona Kura). Ona już nigdy nie zniknie a Sonea, którą znał, nie będzie już taka sama. Jedyne co mógł zrobić, to dawać jej ukojenie w każdej możliwej chwili.
Wpędzając ją w alkoholizm - no rzeczywiście, bardzo opiekuńczy z niego facet.
Pij, pij, będziesz łatwiejsza.
Pij, pij, nie będziesz mógł.

Powoli sącząc trunek z kieliszka, oparł się wygodnie o drewniane wezgłowie łóżka i przyciągnął ją do siebie. Sonea jednym haustem wychyliła zawartość szkła, zbywając jego rozbawione spojrzenie wzruszeniem ramion. Chłonęła ciepło bijące od Akkarina, kiedy niespiesznie napełniał jej kieliszek czerwienią.
Dobrze, że nie żółcią.

Delikatnie badał krzywiznę jej biodra, masując zataczał kółka, rysował wymyślne wzory. Odstawił na kastlik (Na co?!? Na nachtkastlik, obawiam się, że był ze Śląska) jej kieliszek, widząc wypływający na usta kobiety, rozmarzony uśmiech.
- Lepiej? – spytał ponownie. Przewracając ją na plecy przycisnął swoje biodra do pięknych kształtów jego kochanki.
Jego? Znaczy czyjej? Tego Wojtka, którego jeszcze nie poznaliśmy? To trójkąt jest?

Ból w jej oczach czmychnął daleko, pozostały jedynie słodkie, zadowolone błyski. Nie czekając na dopowiedź, ściągnął z niej koszulkę i począł penetrować wargami wszelkie wypukłości i wgłębienia jej klatki piersiowej.
Wypukłości ok, ale gdzie klatka piersiowa ma wgłębienia?
Jeśli Sonea miała krzywicę...
Albo żebra tak jej sterczały.

Wyginając plecy w łuk [histeryczny], kurczowo zacisnęła palce na pasku jego spodni, przyciągając mężczyznę bliżej siebie. Pieścił ją w imię zapomnienia. Sufit wirował tysiącem blasków czerwonego słońca załamanego przez kryształ szyby.
Mają tam lustrzaną kulę, pewnie rąbnęli ją z dyskoteki w sąsiednim miasteczku.

Przymknęła powieki, stając się rozluźnioną masą, którą on rzeźbił i kształtował podług własnych zachcianek.
To jak rzeźbienie w materii miękkiej i podatnej. Swoją drogą, musiał mieć mocne nerwy, bo jaki to facet chciałby mieć w łóżku khę... rozluźnioną masę, aby móc czymś zająć ręce..
Akkarin robi Plastusia.
Mętnie mi się przypominają “Pogromcy duchów” i substancja zwana glutoplazmą, którą jeden z bohaterów badał na, khę... wszelkie możliwe sposoby.

Wciągnęła głośno powietrze, akompaniując językowi mężczyzny, który tańczył na jej skórze, wywołując dywan gęsiej skórki.
Mamy tu materię miękką i w dodatku włochatą. Kłaczek?

- Jęcz moja droga, jęcz – wyszeptał, przyciskając rozgrzane wargi do jej ucha.
Rycz mała, rycz, płacz, maleńka, płacz...

Lubię, kiedy kobieta jęczy  w moim objęciu,
kiedy w pijackim  zwisa przez ramię w przegięciu,
gdy jej oczy zachodzą mgłą, twarz cała zielenieje
i masą rozluźnioną mój dywan przyodzieje.

Gorący oddech otoczył przyjemną mgiełką, rozrzucone na poduszce skotłowaną falą, włosy kobiety.
Cholernie zimno musiało być w tej komnacie, skoro oddech tworzył mgiełkę.
I pierdylion przecinków.

– Lorkin śpi tak mocno, iż nawet cała salwa wystrzałów nie obudzi go.
Rozgrzany namiętnością pokój wypełniła muzyka jej uśmiechu.
Robiła wargami brulmm brurumm w takt Uwertury 1812 Czajkowskiego.
*zaciska zęby, zaciska powieki, zaciska pięści* Nie zapytam, którymi. Nie zapytam!

Ich syn miał wyjątkowo mocny i spokojny sen. W takich chwilach była mu za to bardzo, bardzo wdzięczna.
A Lorkin to gdzie sypia? W nogach, czy za parawanem?

Muskając wargi mężczyzny czuła się lżejsza, wolna. Nie wiedziała nawet w którym momencie ściągnął z niej spodnie. Westchnęła rozbawiona.
- Nigdy jeszcze nie rozebrałeś mnie przy mojej pełnej świadomości. Jak ty to robisz?
- Normalnie. Nie mam śmiałości do kobiet, więc najpierw je upijam a potem gwałcę.

Łagodnie wyszarpnął nogi kobiety z pod siebie, sadowiąc ją sobie na kolanach.
Odłożył jej nogi na biurko. Po to ono tam było.

- Każdy ma swoje słodkie tajemnice – mruknął, gładząc jej piersi.
Ja na przykład posiadłem Tajną Wiedzę na temat rozpinania guziczków i rozsznurowywania gorsetów... Zaprawdę, powiadam ci, wiele lat mi to zajęło!

W jego głosie pojawiła się ta dziwna nuta, którą zignorowała, myśląc że robi się przewrażliwiona.
Przysysając się do jego szyi, powoli sięgnęła ku sprzączce paska.
- Pssst! – Pokój zawibrował od dziecięcego, konspiracyjnego szeptu. – Jak myślisz, co oni robą?
- Ćwiczą przed letnim sezonem pokazów na jarmarkach...

Na niekończącą się sekundę, serce Sonei zamarło. Powoli odwrócili głowy w bok, w kierunku biurka.
- Myślę… - zastanowiło się drugie dziecko, - że będą robić dzieci!
- W ten sposób? Dyletanci!

Na drewnianym blacie ze skrzyżowanymi w kostkach nóżkami, wygodnie rozciągnięta była dwójka (nie)żywych dzieci.
Blat z nóżkami skrzyżowanymi w kostkach to ani chybi jakiś krewny Bagażu.

Trupiozielona, obwisła skóra, buzia (jedna dla obojga) umorusana czerwoną mazią, która wypływała z oczodołów. Sonea zakrztusiła się śliną, próbując złapać oddech. Jedno dziecko zawyło przeraźliwie.
- Nie mogą! Nie mogą!
- A ty gnojku mógłbyś w takich warunkach?! - warknął Akkarin.

– potwór krzyczał, tupiąc w drewno, które zaczęło trzeszczeć niebezpiecznie. – Ona ma nas! Ma nas wszystkich! Zabijemy… Ach. Chcesz nowiutkie dziecko?
Myjemy, czy robimy nowe?
Takie nowiutkie, nieśmigane?

Zabijemy! Chcesz?

Kobieta załkała przyciskając dłoń do ust. Wypite wino w zbyt szybkim tempie zbliżało się do jej gardła.
Jeżeli wypite wino zbliża się do gardła, to jest to wysoce niepokojące niezależnie od tempa, w jakim to robi.

Pierwsze monstrum usadowiło się wygodnie, podpierając piąstkami brodę, jakby przygotowując się na imponujący spektakl. Krzyczące dziecko odbiło się od biurka, kierując się ku nim. Akkarin osłonił ją własnym ciałem a ono… Po prostu wniknęło w niego. Coś w jego gardle zabulgotało, jakby się krztusił i nie mógł nabrać powietrza.
Kiedyś z nieudaney wyprawy przeciw monstrom plugawym a srodze niebezpiecznym wrócił, pod żadnym pozorem nie zabezpieczay domostwa swego nijaką osłoną z magyi uczynioną, jeno co rychlej pochędóżkę zacznij. (Kodeks Maga Ciaptaka, zasada trzysta trzydziesta pierwsza:)

- Nie! – Jej krzyk był bardziej piskiem. – Akkarinie! Nie, nie, nie!
Przewróciła go na plecy, próbując powstrzymać spływające po policzkach gorące łzy. Twarz mężczyzny była zbyt blada, usta zsiniały a oczy, pod zamkniętymi powiekami, poruszały się szybko. Nawet wtedy, kiedy oddech zamarł na chwilę, pod dłonią czuła wibrowanie jego serca.
Migotanie komór! Doktorze. tracimy go! Przygotować defibrylator!

Westchnął głęboko, powoli otwierając powieki. Nie ujrzała upragnionej czerni. Oczy mężczyzny były fosforycznie zielone. Spojrzał na nią i jego twarz rozjaśnił okrutny, spragniony uśmiech.
http://t2.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcRvn4OIL_ZG2rQWB1FrIf-tJ8Zziafz4gZi-C9LbelCpfYux7IrjVXj4eiY


Niczym atakująca kobra, prawie niewidzialnym ruchem, chwycił długimi palcami jej gardło, pozbawiając kobietę oddechu.
To kobry mają palce?!?
A jak mają sobie okulary zakładać? Ogonem?!

Krztusiła się, usilnie próbując pochwycić choć haust powietrza. Drobnymi dłońmi wpiła się w rękę mężczyzny, próbując odciągnąć ją od gardła. Wielki Mistrz sterowany przez potwora (Miazmacie, precz!!!) widząc to obnażył drapieżnie zęby.
- I jak, podoba ci się? – Ugryzł boleśnie dolną wargę kobiety. Spływająca, czerwona strużka krwi podnieciła wiekowego potwora. Ścisnął mocno ramiona kobiety, próbując ją unieruchomić. Sam zaś ssał spływającą krew, dopóty nie zebrała się w sobie i nie uleczyła ranki (ta krew). Drżała na całym ciele (nadal mówimy o krwi?). – Nie chcesz nas, więc zrobimy ci dziecko, które zabijemy. Wyssiemy krew. Rozerwiemy serce. Wydłubiemy oczy. Połamiemy kosteczki. Tak jak robiono to nam.
Pssst! Tam w pokoju obok macie jedno już gotowe!

Zatrzęsła się zrozpaczona kiedy drugi potwór siedzący na biurku, zaklaskał uradowany.
- Nn... Niee, nie możecie – załkała.
- Nie, proszę, przestańcie, nie! - płakała, zapominając na śmierć, że do jasnej cholery! sama jest maginią i to ponoć nieprzeciętnie zdolną.

Dostrzegła obłęd w nie Akkarinowych zielonych oczach, kiedy potwór w nim wył z uciechy.
Co go tak uradowało? Przewidywane działanie prokreacyjne?

Pchnął ją mocno na ścianę, oblizując wargi. Zęby zadzwoniły jej po zderzeniu się z twardą powierzchnią. Obolała zsunęła się na poduszki, harując plecy drewnianymi zdobieniami ramy łóżka.
Zgaduję, że aŁtorka miała na myśli słowo “haratać”. Tak się biedactwo przy tym opku naharowało, że się jej słowa ze zmęczenia zaczęły mylić.
Ewentualnie “hartować”?
Jak się hartuje plecy drewnianymi zdobieniami? To jakaś technika S/M?
No, jak się obijesz raz, drugi i piąty o twarde zdobienia, to jesteś już tak zahartowana, że następnym razem ani jękniesz.



Usiadł na niej okrakiem i zmiażdżył nadgarstki w stalowym uścisku, kiedy przyciskał je do materaca. Nachylił się powoli nad nią, a ona z bólem wymalowanym na twarzy, załkała ponownie. Mamrotała cichutko jego imię, pragnąc wyzwolić go od niechcianego lokatora.
Niestety, ustawa o ochronie praw lokatorów skutecznie zablokowała tę możliwość.
Komornika trza było wezwać.
Albo znacząco podnieść czynsz.

W gardle mężczyzny narosło warczenie, przechodzące w głośny krzyk i z powrotem.
AAAAAAArrrrrrrrrrrrAAAAAAAAAArrrrrrrrrrrrAAAAAAA!!!
No co Ty, on tak po rusku krzyczał: UUURRRRAAAAA!!!!

Wygiął plecy w łuk, obnażając wściekle drapieżnie zęby.
- Wyjdź z niego! Wyjdź natychmiast! – zawyło dziecko z biurka, zrywając się na równe nogi.
Zieleń potwora w jego oczach spoglądała na nią z góry.
Po prostu soczewki sobie zafundował, lanser jeden!

Czerń powróciła, ulga ogarnęła jej ciało, lecz po chwili znów widziała tylko tą (tę!) fosforyczną dzikość.
Czerń. Czerń. Czerń.
Zieleń. Zieleń. Zieleń.
Zupełnie jak zepsuty sygnalizator na przejściu dla pieszych.

I wciąż… Fosforyczna zieleń. Nie udało się, przegrał.
W pokoju nagle zrobiło się nienaturalnie cicho. Srebro księżyca ze współczuciem i bezradnością spoglądało na nich z nad granatowego nieba.
Jest PODczerwień i jest NADfiolet. Nadgranatu nie ma i być nie może.
Ojtam ojtam, jest też nadmanganian potasu i nadszyszkownik Kilkujadek...

Nie Akkarin zawył i skulił się na niej. Drapał się po całym ciele, tarmosił włosy i krzyczał. Krzyczał w nieskończoność cierpiąc katusze.
Wiem, ten opis miał tworzyć nastrój grozy, no ale nie.

Próbowała pochwycić jego ręce żeby nie robił sobie krzywdy. Chciała zrobić coś… Musiała zrobić coś aby nie cierpiał.
Dobić?

Jakby niewidzialna dłoń zakleszczyła się na jego gardle, zaczął się dusić. Wniknęła myślą w jego ciało, penetrując szybko, lecz delikatnie, każdy zakamarek w poszukiwaniu potwora.
Tasiemiec poczuł się nieco nieswojo.

Jest!
Z całej siły, magicznie ścisnęła zieloną powłokę pokrywającą serce jej mężczyzny.
Nadgniłe osierdzie?
I mężczyźnie pękło serce. Plomp!

Potwór z dzikim okrzykiem wyskoczył z piersi Akkarina.
Skojarzenie jest dość oczywiste, prawda?

Kobieta sapnęła z ulgi, tuląc do siebie nieprzytomnego kochanka. Drugie dziecko ścisnęło ręką ramie nabuzowanego monstra.
Jaki idylliczny obrazek, gdy każdy ma się do kogoś przytulić.

- Dlaczego by go nie zabić? – zasyczało wściekle. – Co nam szkodzi. W tym miejscu jest tylu mężczyzn, że wielokrotnie można by jej zrobić dziecko!
A im tylko seks i prokreacja w głowach. Jak działaczom LPR.

- Nie! – zaszlochała. – Potwory. Jesteście niczym innym jak potworami! – Jej krzyk był przepełniony furią. Oraz całkowicie pozbawiony sensu.

I mamy początek negocjacji. Swoją drogą, Sonea musiała być po intensywnym kursie asertywności:
– Mam tylko jedno dziecko, nigdy nie będę waszą matką! Jesteście potworami. Odejdźcie, odejdźcie, odejdźcie.

Zielonkawe upiorzęta biorą to sobie głęboko do swoich gnijących serduszek i wybuchają - nie, nie atakiem furii, ale łzami. Wzruszające. Bardzo.
Krwawa maź, na kształt łez, trysnęła z ich oczodołów wartkim strumieniem. Wyglądały na poszkodowane, smutne, niedowierzające.
- Mamusia Sonea tak nie myśli, - zakwiliły unisono. – Mamusia Sonea nas kocha, nie mogłaby…
Czego, do licha nie mogłaby? Nie, te upiory nie są straszne, są tylko nudne i upierdliwe.

- Wynoście się! – wrzasnęła, kiedy powietrze zawibrowało od jej wściekłej magii. Fala uderzenia starła w zielony pył potwory.
To nie mogła tak od razu, do cholery ciężkiej?!? Oszczędziłoby to nam męki.
W końcu się zirytowała i wytępiła plugastwo.
Niech ją magowie wstępnie wkurzą  i wrzucą do studni, pozamiata i będzie po sprawie.

Zalała się łzami, obserwując mgiełkę magii opadającą na podłogę.
A dopiero co wyszorowała ją do białości!

Ubarwiony na srebrno pokój, wypełniony był tylko urywanym oddechem i cichym kapaniem łez, jedynym znakiem ich życia.
Kap, kap, płyną łzy, w łez kałużach ja i ty... Sorry, ale kapać to sobie może zepsuty kran, łzy płyną bezgłośnie.

Cz. III

Zaległa w pokoju ciemność przerażała. Sonea tępym spojrzeniem wpatrywała się w jego klatkę piersiową.
Pokoju?
Może chodzi o klatkę schodową?
I kaloryfer wiszący w sieni?

Wręcz niewidzialnie unosiła się odrobinę, po czym opadała z wyraźnym trudem.
Tak się kończy przetrenowanie lewitacji.

Ona także nie mogła oddychać. Serce ścisnęło się boleśnie, nie próbując nawet odrobinę rozluźnić napięcia. Na płucach spoczywał wielki głaz ostatnich wydarzeń, odbierając z przemocą kolejne tchnienia.
Pustka.
Może zacznie zasysać paproszki, bo jak widzimy, horror vacui ma imponujący.
Sonea - pierwszy znany odkurzacz.

To jedyne co czuła.
Była bezmiarem pustki.
No żeż krwawa maź, niech ona przestanie angstować, bo mi się gorzej robi. Jakiej pustki, do cholery, przecież oboje przeżyli!

Nie miała nawet już łez by płakać. Przesuszone oczy szczypały boleśnie. Mimo to nie zamknęła ich. Mrugała sporadycznie.
Lawinowo. Systematycznie. (Te przysłówki nawzajem się wykluczają!)
Wszystko to spadało na nią.
Jak te kamienie ze źle remontowanego Uniwersytetu.

Piekące poczucie winy przeżerało skórę, próbując wydostać się na zewnątrz.
Jak Domestos, tylko od środka.

To była jej wina.
Bolało. Pustka boli.
Boli cię główka, kochanie?
Może to jest opowieść o syndromie postaborcyjnym, ukradziona z Frondzi?

Wargi kobiety zadrżały, kiedy spojrzała na twarz kochanka. Mogła ingerować w zdrowie Akkarina. Wspomagać zbolałe serce magią. Lecz zapadł w zbyt głęboki sen… Cisza jego myśli wprawiała Soneę w panikę. Dzika bezradność mieszała się z żalem i wyrzutami sumienia. Noc snuła smutną pieśń prawdy. Twoja, twoja, twoja wina Soneo. Jak mogłaś? To obłęd pukał do jej drzwi.
To nie obłęd, to analizatorzy. Otwórz kochanie, dobijemy cię i więcej nie będziesz już bezproduktywnie i jałowo cierpieć.

Ciii, nie otwieraj nie możesz! Słyszysz? Zignoruj. Spróbowała odetchnąć głęboko. Pomogło, wręcz zbawiennie zadziałało na jej oszalałe myśli.
No i paczciepaństwo, to wszystko z prostego niedotlenienia.
A mówiłam, że pościel trzeba wietrzyć!

Skupiła wzrok na, tak dobrze jej znanych, wargach mężczyzny. Jego twarz była zbyt blada, nienaturalnie wręcz, chorobliwie. Nie może dopuścić do siebie myśli, że on…
- Nie on. Nie mój Wielki Mistrz – załkała boleśnie a z jej oczu popłynęła fala łez, które o dziwo jeszcze miała. Puk, puk! To znów pojawia się obłęd.
Czuła się tak, jakby ktoś raczył wyrwać na żywca serce z jej piersi.
Wyłącznie na żywca! Wyrywanie serca na trupca już nie ma w sobie tego funu.

Czerwona krew sączyła szybko truciznę, przyćmiewając racjonalne uczucia. Pozostawał tylko ból, żal, bezradność i poczucie winy.
Tej, płaczko babilońska, nie macie wy przypadkiem w tej Gildii jakichś Uzdrowicieli? Nie no, tak tylko pytam, wybacz, że przerywam ci angstowanie...

Ułożyła leciutko głowę na, wyrzeźbionym latami i przeszłością, brzuchu mężczyzny i zasnęła szybko.
Yyyy.. przez chwilę wydawało mi się, że ona ułożyła tam JEGO głowę :D
Ale żeby tak zasnąć z nadmiaru angstu? *dziwi się niepomiernie* I w dodatku kładąc łeb na piersi poszkodowanego? Ona chce go skutecznie dodusić, czy co?
Na brzuchu. Zasypiała, ukołysana graniem jego kiszek.

na, wyrzeźbionym latami i przeszłością, brzuchu mężczyzny
“To nie lata, to przebieg”.
Jaszu, loff! <3

Wręcz nieświadomie. I śniła sny bez snów, które były słodkimi pocałunkami kochanka. A były one jawą najprawdziwszą.

No to podsumujmy: pod budynkiem Uniwersytetu znienacka odkryto jaskinie pełne upiorów; na tyle potężnych, że zabiły jednego z magów, a resztę zmusiły do ucieczki. Tymczasem nic nie słychać o tym, by zwołano jakąś naradę, przeglądano księgi, szukano sposobów zwalczenia zagrożenia... Kiedy upiory atakują Wielkiego Mistrza w jego własnym domu, jego kochanka - też przecież magini, nie jakaś przypadkowa dziewka od garów! - nie podnosi alarmu, nie szuka pomocy, tylko siedzi i masturbuje się poczuciem winy. Oraz - tadam, tadam! - wisienka na torcie: Sonea ma przecież dziecko - któremu nie poświęciła ani pół myśli, nie sprawdziła nawet, czy wszystko z nim w porządku, choć demony wyraźnie groziły mu śmiercią!
Och, zamknij się. Jak śmiesz! Toż ona CIERPI!

Nad tekstem, jak nad czarną studnią prowadzącą w Nieskończoność, pochylili się: Sineira w łopoczącej szacie, Kura strzelająca zielonymi promieniami oraz Jasza z krzyczącą płytą chodnikową pod pachą,
a Maskotek z tego wszystkiego wyjechał do Nigerii i tam kopie studnie na pustyni.

20 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Trudi, co oni Ci zrobili? ;<
M.

Anonimowy pisze...

Jakoś mnie to opko do książek nie zachęca..
Giger jako dekorator wnętrz -to było śliczne! I- A ty gnojku mógłbyś w takich warunkach?! - warknął Akkarin.
I zaliczka wojownika. I nadszyszkownik Kilkujadek...
Sam pomysł z tą studnią nie jest zły, jakby to Masterton napisał..

Chomik

Borówka pisze...

Opko jest fenomenalne! Nie znam kanonu, ale i tak się uśmiałam. Dzięki! :)

Anonimowy pisze...

Miałam dwa podejścia do analizy, wszystko przez to, że nie znam kanonu. Ale tak czy inaczej to opko jest durne. I te poetessowe zapędy aŁtorki - te wszystkie ametysty itd... Mózgotrzep jakich mało.

BTW. Mieliście może styczność z książką "Scarlett" Barbary Baraldi? To jest opko wydane drukiem... Ja to może wypunktuję:
- Słowa takie jak "Gwiazdooooo"
- Nagła przeprowadzka z dupy wzięta
- Rodziców nie ma. To znaczy ojciec pracuje i przez całą książkę nie odzywa się do BoCHaterki, a matka tylko wrzeszczy.
- Główna boCHaterka tylko wyje. I czasem, dla urozmaicenia, płacze.
- Jej Trulover jest bardzo przystojny, nigdy nie miał dziewczyny.
- Te złe to puste, różowe blondyny
- Trulover jest basistą.

I tak dalej. Podsuwam wam ten tytuł, bo chyba swego czasu na PLUSie była analiza "Zmierzchu", a tutaj "Achai", więc może was to zainteresuje.
Kłania się B.

bazyliowy pisze...

Wiecie co mnie przez Was dzisiaj spotkało?? Postanowiłam lekkomyślnie poczytać Waszego bloga w tramwaju i przez chwilę poczułam to, co musi czuć każdy bezdomny, od którego odsuwa się reszta pasażerów, nawet gdy tramwaj jest zatłoczony. Co chwilę parskałam śmiechem i dostawałam ataków niekontrolowanego chichotu, co budziło zrozumiały niepokój wśród współpasażerów. Powinniście umieścić na swoim blogu ostrzeżenie, by nie czytać go w miejscach publicznych, zanim wydarzy się jakieś nieszczęście i ktoś będzie się domagał od Was wielomilionowego odszkodowania ;).

Anonimowy pisze...

Słabe opowiadanie na podstawie słabej książki. Swoją drogą, nie widzę nic złego w "systemie metrycznym w każdym uniwersum".

Pozdrawiam i kłaniam się nisko, Wypłosz :)

Anonimowy pisze...

Opko wcale nie takie zue. To znaczy zue, ale mogło być gorsze. Ałtorka popracuje trochę nad warsztatem, poczyta na wikipedii o ametystach i innych onyksach, ogarnie niepohamowane potoki bzdurnej poezji i może coś z niej będzie.

Qot

Babatunde Wolaka pisze...

Bohaterka wybitnie mamejowata. Tymczasem zdałem sobie sprawę, że w poprzednich analizach brakowało mi Sine, nie tylko ze względu na wejścia Miazmatu.

"Bogate krzesła ułożone wokół niego, wyrzeźbione na kształt tronu, lśniły jadeitowo, wyrastając z podłogi."
Cóż, skoro w tej sali od dawna nie odbywały się żadne rytuały, to krzesła powinny być raczej poukładane na blacie nogami w górę.

"Jak go wywałaszy, to już nie będzie taki słodki.
Wręcz przeciwnie - jak już pozbędzie się z organizmu testosteronu, to dopiero się zrobi słodziak-miziak!"
I będzie zażerał mnóstwo słodyczy w ramach kompensacji.

"Przymknęła powieki, stając się rozluźnioną masą, którą on rzeźbił i kształtował podług własnych zachcianek."
KWIIIK!

Te angsty są mocno męcące, ale i tak czekam na ciąg dalszy.

zen_OFF pisze...

Japierjapierjapierdolę!:
1) Nie wiem, czytałem Wielkiego Mistrza dość dawno, ale mam niejasne wrażenie, że Akkarin nie żyje! Przecież on umarł, zanim Sonea urodziła, podczas najazdu tych zagranicznych pseudotureckich Czarnych Magów Wyrzutków Społeczeństwa Sachakańskiego, c'nie?
2) Biurko w sypialni, żeby Sonea i Akkarin (Jezus w przebraniu) mogli się bezproblemowo...
3) "Magia zielona w pomarańczowe ciapki" plus ode mnie tak strasznie wielki.
4) Abstrahując od minerałów i ich właściwości, można chyba przesiąknąć, nie zostać przesiąkniętym... Polski to nie angielski, nie każdy czasownik ma formę bierną!
5) Wkuropatwaiją mnie "(nie)żywe dzieci" - tzn. ten zapis. Nawias w środku SŁOWA? Alternatywna interpunkcja?
6) Akkarin nosił podkoszulki. FTW.
7) Sonea nosi spodnie w Gildii? Przecież jest, no, kobietą... Nie, żebym dyskryminował kobiety czy coś bo co to, to nie, ale przecież Gildia Magów opisuje czasy quasi-średniowieczne. ja rozumiem, że kobieta wyzwolona i w ogóle, ale chyba jakieś zasady obowiązywały? Zwłaszcza, ze magowie nosili szaty.
8) Sporadycznie -> lawinowo -> systematycznie - nie mam pytań

A analiza geeeeeeeeeeeeeeeenialna. Może oryginał nie najwyższych lotów (ale przynajmniej postaci w pierwszej trylogii o GM były sensownie zrobione czasem i miło wspominam czytanie tego tworu) - ot, taki odpowiednik filmowej komedii romantycznej. Nic wielkiego, ale pogapić się można.
Co do jednostek: Podejrzewam, że bohaterowie książek Trudi Canavan używaliby raczej "stóp", "łokci", niż metrów!
Dziękuję za analizę strasznie bardzo. Bawiłem się świetnie, nawet lepiej niż Ania Dąbrowska.

Anonimowy pisze...

Czuję się dumna, że znalazłam tak piękne opko. Analiza jedna z najlepszych, mistrzostwo. Uśmiałam się za wszystkie czasy.
Tak, Akkarin nie żyje, ale to opko, więc jest tak i już i nie pyskować, bo ałtorka wie lepiej. O.
Jakoś kwestia ubrań nie była w książce bardzo wyeksponowana, ale majaczy mi się, że nowicjusze mieli krótkie szaty do połowy uda czy w tych okolicach, niezależnie od płci. Czyli raczej nosili coś jeszcze na zadkach. A w sumie to nie wiadomo, jak dokładnie wyglądały szaty pełnoprawnych magów, może nosili pod nimi spodnie.

Pozdrawiam
Lawina

Anonimowy pisze...

W wiekach średnich betonu nie używano. Tak wyczytałam w Wikipedii. Jakim cudem zbudowano tę dziwną studnię?
Nie znam kanonu, ale opowiadanie jest przeraźliwe... Czy Sonea jest wielką maginią czy bezradną memeją, trudno się połapać. Mag w podkoszulku i magini w spodniach.
(wizualizuje sobie Nagini w spodniach i doznaje skrętu wyobraźni)
Jesteście niebezpieczne dla mojej przepony...
Pozdrawiam - Barty
P.S. Kiedy analiza nauczyciela z uczennicą?
P.S.S.

Anonimowy pisze...

Beton jest wynalazkiem pochodzącym mniej więcej z pierwszego wieku przed naszą erą, więc tego się nie czepiałam. To tylko PSEUDOśredniowiecze, takie odstępstwa są więc IMHO dopuszczalne.

Anonimowy pisze...

Nie znam kanonu, ale uśmiałam się. Bohaterka straszna mameja, rozumiem, że szlag trafia, jeśli się zna oryginał :)

Na pociechę dla aŁtorki - pomysł ze studnią zaczął się nieźle, tylko wykonanie potknęło się o logikę... Ale jest szansa :)

Czekam na następną część analizy!
Nadira

Shemmer pisze...

O Boże, jesteście mistrzami!
Kłaniam się w pas i czekam na część kolejną.

Anonimowy pisze...

"- Wielki Mistrzu, z tego co pamiętam mówiłeś, azaliż"

- A nie zaliżę! - odpowiedział z oburzeniem Wielki Mistrz.

"- Wynosimy się stąd – syknął władczo Akkarin."

Władczo... aha. *krótka przerwa na strojenie lutni*

Yes, brave Sir Akkarin turned about
And gallantly he chickened out.
Bravely taking to his feet
He beat a very brave retreat,
Bravest of the brave, Sir Akkarin!

"To kobry mają palce?!?
A jak mają sobie okulary zakładać? Ogonem?!"

Cudne.

"Zaliczka wojownika", kobry w okularach, wyprawa na Kowno, staranne omijanie męskich kształtów i wyrzucanie ducha metodą podnoszenia czynszu zrobiły mi dzień. A poza tym, poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale czy Akkarin nie zginął przed narodzinami dziecka? Jak się na początku pojawił w tej studni, przez chwilę byłam przekonana, że on sam z ektoplazmy.

A wszystkim, których opowiadanie zniechęciło do książki, mówię: "nie zrażajcie się". Jeśli ktoś lubi fantasy o dojrzewaniu, szkołach magii i człowieku znikąd, który zostaje bohaterem, to Trylogia Czarnego Maga oferuje całkiem porządną rozrywkę. W dodatku książkowa Sonea jest odważna, zaradna i pomysłowa, dzięki czemu wychodzi obronną ręką z wielu trudnych sytuacji i wcale nie tryska przy tym co chwila łzami jak zepsuty hydrant.

Piafka pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Anonimowy pisze...

"Niezatapialna Armada ostrzega: używanie słów, których znaczenia się nie rozumie, grozi kalectwem."

Nie, nie, nie.
Używanie słów, których się nie rozumie to już jest kalectwo.

che.

matips pisze...

Oryginał jest równie dobry co to opko. Dzięki redakcji a mniej błędów stylistycznych i biegunek słownych, ale poziom logiczności jest podobny.

Kinderka pisze...

Pierwszy raz przeglądam tę stronkę, i jak na razie wszystkie analizki przypadły mi do gustu. Ale czytając tę załamałam się opkiem jak i analizą, i to tak bardzo, że postanowiłam to skomentować, mimo iż pewnie mnie zignorujecie. Powalił mnie oczywiście na kolana kwiecisty styl pisania aŁtoreczki, a w szczególność wspaniałe opisy. Ale, na wielką Boginię Sałatki Pomidorowej, jak mogliście napisać, że aby przeczytać i zrozumieć (!!!) to opko, nie potrzebna jest znajomość kanonu. Moi kochani. Istnieje cień szansy, że gdybyście znali kanon, to wiedzielibyście czemu kawałki gruzu uderzyły w Soneę rykoszetem, oraz dlaczego zzaraz przy uniwersytecie znajduje się “czarvia zapadka“ (tak, podaję przykłady tylko. początka analizki, bo dalszą część po prostu sobie odpuściłam). To chyba tyle. Pozdrawiam.

Anonimowy pisze...

Stara analiza, ale trafiłam na nią dopiero dzisiaj.
Komentarze jak zwykle bezbłędne. Ale, ale.
Miałam swego czasu wątpliwą przyjemność przeczytać trylogię i jak dla mnie te "charakterne" postacie nie są takie złe.
Tą całą Soneę zapamiętałam jako durną laskę, która miała wielką moc, a w ogóle nie potrafiła z niej korzystać. Więc wersja mimoza z pacholęciem pasuje mi do niej jak ulał.
Sami magowie też nie grzeszyli wg mnie zbytnią inteligencją, więc znowu - ich ucieczka z piskiem podlotka na widok paru zgniłków jest całkiem wyobrażalna.