czwartek, 25 kwietnia 2013

220. Groszki, róże i kabelki, czyli Pięćdziesiąt twarzy Aaaadaaammma (McDusia, cz. 4)

Drodzy Czytelnicy! I oto ponownie zaglądamy do mieszkania przy ulicy Roosevelta, gdzie cała dzielna i energiczna rodzina będzie się dziarsko zmagać z problemem pt. “Suknia ślubna zaginęła, ICOTERAS”. Obejrzymy więc rewię mody ślubnej w stylu vintage pagan folk, będziemy świadkami ostatecznego poskromienia niegdysiejszej złośnicy, dowiemy się jeszcze tego i owego o rodowych tradycjach, o których nikt przedtem nie słyszał oraz będziemy musieli wezwać na pomoc Doktora, bo bez jego interwencji ani rusz. Oraz poznamy, co głęboko wierząca rodzina sądzi o burzach z gromami. Indżojcie!
(za tytuł składam podziękowania Retro-story :) )


Siedziały przy kuchennym stole, a Magda zalewała go łzami, w kółko zdając wszystkim sprawę z tego, co zaszło, i zarazem tłumacząc gorąco, że nie miała na to żadnego wpływu.
Laura cierpiała na razie indywidualnie i na osobności, zaszyta w swoim pokoju, ale to też miało swoją siłę wyrazu, bowiem Gabriela dobijała się do jego drzwi. Były zamknięte na klucz, a dobijanie się nie odnosiło żadnego skutku.
Zinterpretowałabym to tak, że córka ma potrzebę wypłakać się w samotności, ale co ja tam wiem o dzielnym i przykładnym wychowywaniu dzieci...


Typowy dźwięk, towarzyszący działaniu dużego budzika...
Nie można było napisać po prostu “głośne tykanie”?
Aleś Ty prozaiczna. Ale możesz jeszcze coś zmienić, poczytać, zrozumieć...
... jak pisać rasowe opko?


...stojącego na lodówce (a wskazującego godzinę trzynastą czterdzieści pięć), brzmiał obecnie dość dramatycznie i mógł ewentualnie się kojarzyć z tykaniem bomby zegarowej.
Trzynasta czterdzieści pięć. Magda dopiero opowiada ze łzami, co się wydarzyło, a więc weszły do domu przed chwilą. Bernard przybył z tortem o dziewiątej rano. Albo niezręczna konwersacja z Januszem trwała kilka godzin, albo tyle zajęły ostatnie poprawki krawieckie odkładane na ostatnią chwilę.


Józef, w pełni ślubnej elegancji, jadł pod oknem bigos na stojąco (żeby przy siadaniu nie pognieść przypadkiem spodni), do tego w pozycji zgiętej oraz wypiętej (żeby uniknąć plam na gorsie)...
Przyznam szczerze – nie mam pojęcia, o co chodzi w wątku odpicowanego Józka (wycięłam szczegółowy opis, jak sobie te spodnie prasuje i snuje przy tym rozważania). Czy to ma być Element Komiczny? Wstęp do opisu jakiejś jego wielkiej przemiany? Zakamuflowany wyraz miłości do Adama czy Agaty? Coś jak farbowanie sukienki przez Kreskę (Opium w rosole)? I dlaczego Józinek wychowywany przez dietoterrorystkę je bigos na śniadanie o godzinie 13.45?
Bo w domu miał tylko niemęskie naleśniki?


...jadł, słuchał, patrzył i co jakiś czas kręcił głową lub wzruszał ramionami. Nadal miał zamiar udać się do Dziuby, ale w tej chwili wydało mu się to mniej pilne. Odnosił wrażenie, że w tej tu dolinie łez obecność człowieka praktycznego (a przy tym nieskłonnego do emocjonalnych wzlotów oraz upadków)...
No, czasem tylko trochę potrząśnie szczurem...


...może się jeszcze przydać.
Przy kuchennym stole wciąż siedział skołowany Janusz Pyziak, popijając kolejną kawę
On tak od dziewiątej przy tym stole siedzi. Prawie pięć godzin. Skołowany. W niezręcznej atmosferze i w towarzystwie ludzi, których z wzajemnością nie znosi. Ach, ta magiczna atmosfera kuchni Borejków.
Ciekawe, czy chociaż jeść mu dali, czy tylko kawę.
No a gdzie ma biedak się podziać, przecież hoteli w Poznaniu niet, a kawiarnie wszystkie pozamykano, bo w taką śnieżycę i tak klienci nie przyjdą.
Do kawiarni w niedzielę, a to się jej zachciewa.


Dziadek Ignacy sterczy przy telefonie próbując dodzwonić się do jakiejś wypożyczalni strojów wieczorowych (dodajmy: nie po to, by wypożyczyć strój dla Laury, tylko by odnaleźć komórkę Bernarda, którą ten rzekomo tam właśnie zgubił. Do czego mu ona potrzebna, bór jeden wie), a tymczasem dzielna Gaba...
– Tygrysku, kochanie... – słychać było głos Gabrieli, błagającej pod drzwiami.
Józef, który właśnie zrezygnował z prób przekonania dziadka do czegokolwiek, spojrzał na swoją ulubioną ciotkę...
Litości, to jest powiedziane trzy razy w jednej książce.


...i serce mu się ścisnęło współczuciem, a zarazem poczuł wzbierający w głębi duszy gniew. Kuzynka Laura była naprawdę niezłą specjalistką od udręczania swojej matki.
No, dobrze, przyznaję, długo dawałam się zwodzić, ale już przejrzałam dowcip autorki – ta książka to po prostu rozbudowana parodia Jeżycjady, tak?
Rwamać kulszowa, no nie wytrzymam, za każdym razem jak to czytam, dostaję tachykardii. Dziewczynie posypał się ślub - zginęła suknia, ma fatalny makijaż i fryzurę (przecież ona świetnie o tym wie!), płacze więc jak szalona, też bym w takiej sytuacji płakała!!! a oczywiście kochana rodzinka, tym razem w postaci Józefa, widzi w tym tylko kolejne (?) UDRĘCZANIE GABRIELI? Która tylko pomiaukuje pod drzwiami, zamiast zgarnąć do kupy całą swoją rzekomą dzielność, zamaszystość i energiczność i coś zrobić?! Uch, jak ja nie cierpię tego babska!!!
No wiesz, Gabriela całe życie specjalizowała się w dawaniu do zrozumienia, jak bardzo jest udręczona...
A cała rodzinka to bezkrytycznie łykała? Gdzie mądrość życiowa Mili, gdzie empatia Natalii? Gdzie spojrzenie z dystansu Grzegorza?
W tej wyobraźni, w której wszystko się mieści.


Baby! – co za gatunek.
Są takie tłuste, lepiące i jeszcze zamykają się w pokoju...


Podszedł do drzwi zielonego pokoju, delikatnie odsunął ciocię Gabrysię...
Doceńmy tę delikatność u Józefa, pogromcy szczurów.


...po czym wydobył z kieszeni swój szwajcarski scyzoryk. Oto chwila prawdy: ten zmyślny wichajsterek od Janickiej nie znalazłby tu żadnego zastosowania. Nie miał takich zgrabnych szczypczyków.
Głupia baba nie przewidziała, że piętnastolatkowi z dobrego domu potrzebny jest zestaw małego włamywacza.


Z ich to pomocą uchwycił końcówkę dużego klucza, tkwiącego w mosiężnym zamku, a następnie bez trudu przekręcił go, uwalniając zapadkę.
Mówiłam, Laura wróciła z psychiatryka. Teraz nie wolno jej nigdzie się zamknąć, bo rodzina musi pilnować, czy właśnie nie podcina sobie żył.


Naturalnie, ledwie tego dokonał, drzwi się z rozmachem otwarły, kuzynka wypadła dramatycznie z pokoju, cała rozczochrana i zaryczana, i przeleciała kłusem przez kuchnię.
„Naturalnie” – a więc po co właściwie było to włamywanie? Żeby kuzynka-histeryczka musiała pokazać się całej rodzinie w fatalnym stanie?


Po drodze przystanęła przed płaczącą Magdą i krzyknęła, także płacząc oraz machając rękami po liniach eliptycznych...
Co autorka miała na myśli??? Odwróciłam się do lustra i próbowałam wykonać opisywany ruch. Hmm, raczej trudno na kogoś krzyczeć i wywołać odpowiednie wrażenie, gdy się jednocześnie robi takie dziwne wygibasy...
Cóż, pierwsze, co mi się z tym widokiem kojarzy, to “angry chibi”.


– Twoje szczęście, że byłam u spowiedzi!...
Druga wzmianka o spowiedzi przedślubnej, tym razem zdradzająca, że religijność Laury jest gdzieś na poziomie ośmio-dziewięciolatka. Mam ochotę ci przywalić, ale za dwie godziny muszę przyjąć komunię, a byłam już u spowiedzi, no więc tylko dlatego się powstrzymam.


...po czym zamknęła się w przyległej łazience, blokując od wewnątrz drzwi zasuwką.
W mieszkaniu z jedną łazienką, w którym przebywa oprócz Laury siedem osób, w tym co najmniej jedna pijąca kolejne filiżanki moczopędnej kawy, to całkiem sprytna zemsta za to, że nie chciano Tygrysa na chwilę zostawić w spokoju.
Żarty żartami, ale właśnie uświadomiłam sobie, że ta bieganina Laury przypomina zachowanie mojego Skarbeńka, który panicznie boi się podróży i przeczuwając, co się święci, przerażony miotał się po całym mieszkaniu, wciskał w niedostępne kąty i potrafił nawet zaklinować się między rurami kanalizacji w łazience...


Ciocia Gabrysia stała z wyciągniętymi w pustkę rękami...
Napawam się dramatyzmem powyższego cytatu.


...dziadek nadal wykręcał stare numery i wyszukiwał kolejne w książce telefonicznej sprzed kilku lat,
Nie, żeby autorka kopiowała sceny z własnych wcześniejszych powieści, nieprawdaż... (ojciec Borejko wydzwaniający w poszukiwaniu butów dla Idy w “Noelce”).


a ojciec Laury poprosił o jeszcze jedną kawę.
Huhuhu, przynajmniej na Pyziaku zemsta Laury się uda.


– Mam pomysł! – rzekł praktyczny Józef Pałys, którego właśnie olśniło niewiarygodnie proste rozwiązanie. – Niech ona włoży inną białą suknię. Albo kostium. Do tego się jej dorobi z czegoś białego jakiś welon czy coś. Przecież ma pełną szafę ciuchów.
Eee, to co wymyślono zanim on wpadł na ten jakże genialny pomysł? Nic, gapili się w przestrzeń. Laura miała iść do ołtarza w worku na ziemniaki, dumnie prezentując swój wzgardliwy stosunek do spraw materialnych? Czy też szukano zasłonki, którą można by Laurę opasać? (Jeszcze wieniec laurowy do tego i dziadek Borejko byłby w pełni usatysfakcjonowany.) A może w ogóle nikt jeszcze nie myślał o rozwiązaniu, bo każdy skupiał się na podziwianiu, jak dzielnie Gaba znosi fochy niewdzięcznej córki niechcącej jej wpuścić do pokoju?
No, owinięcie Laury firanką byłoby poniekąd zgodne z tradycją ;)


– Miała – uprzytomniła mu z boku Magdusia. – Wczoraj wszystko wywieźliśmy do Kostrzyna!...
Toż tam właśnie Laura bierze ślub...


...Ale ona i tak nie ma białych sukienek. Ani tym bardziej kostiumów. Kostiumy nie są chyba w jej stylu.
Laura nie czuje się dobrze w kostiumach. Zapamiętajmy.


– No, to już nie wiem – zrezygnował Józef.
Wszak w Poznaniu w 2009 roku nie było ani jednej galerii handlowej otwartej w niedzielę.


Babcia raptem wstała. Nawet jej wstawanie było pełne skoncentrowanej energii.




Józefowi od razu zrobiło się jakoś raźniej.
A mnie przeszył niepokój.


– Będzie dobrze – oznajmiła, po czym opuściła kuchnię lekkim, szybkim kroczkiem i znikła w swoim pokoju.
Zaraz przyniesie jakiś pożółkły ciuch sprzed stu lat, a Laura będzie miała dylemat, czy iść do ślubu w koszmarnym wdzianku, czy urazić babcię nieprzyjęciem jej zabytkowego stroju.


Wyszła z niego po dłuższej chwili, niosąc triumfalnie wieszak z jakimś białym strojem, okrytym folią.
– Co to? – zapytał dziadek od telefonu, przesuwając okulary na wysokie czoło i robiąc sobie przerwę w poszukiwaniach.
– Jak to, nie pamiętasz? – rozczarowała się babcia.
Masz rację, Milicjo! Przecież to normalne, pamiętać po pięćdziesięciu latach łach, który ktoś miał na sobie raz w życiu przez kilka godzin!
Zaraz mi się przypomina, jak to Joanna Jurandot wspominała życie ze swoimi rodzicami, między innymi tak:
“Tylko raz w życiu miałam wrażenie, że małżeństwo rodziców jest zagrożone, i to z winy taty. Było to podczas pobytu Marleny Dietrich w Warszawie. Ojciec wrócił z popołudniowej kawki w Grand Hotelu i już w drzwiach obwieścił:
- Widziałem Marlenę Dietrich na żywo.
- Gdzie??!!
- W hallu Grandu.
- A co miała na sobie? - spytałam oczywiście mama.
Ojciec popadł w solenny namysł.
- Chyba jakąś suknię...
I to był ten jeden jedyny raz, kiedy ukochany mąż mojej mamy mógł był zostać wyrzucony z domu na mordę.”
[Stefania Grodzieńska “Już nic nie muszę”]


– Pamiętam! – odrzekł on bez przekonania.
– To mój ślubny kostiumik z piki.
– Milu!... Jeszcze go masz?
– A dlaczego nie? Miałabym wyrzucać taki porządny kostium? W końcu użyłam go tylko jeden, jedyny raz w życiu...
A można było pójść na tę imprezę :-)


Po naszych złotych godach tak sobie go przymierzyłam, i okazało się, że wciąż na mnie pasuje. Teraz ta moda wraca!
Jeśli źle się czuję w czerwonym, to guzik mnie obchodzi, czy kolor ten jest teraz w modzie. A Laura, jak było dopiero co powiedziane, niespecjalnie lubiła kostiumy.


– (...) Myślisz, że twój kostium będzie pasował na Laurę?
– Tak. Jesteśmy podobnego wzrostu.
Dobra, ale to jeszcze mało. Ja i moje siostry mamy mniej więcej podobny wzrost (a poprawnie mówiąc: wysokość ciała), plus minus 1 centymetr, ale ciuchami mogłam się wymieniać tylko z tą, która wyjechała na drugi koniec świata, a nie z tą, którą mam na miejscu, we Wrocławiu. Mamy inne proporcje kończyn do tułowia, inną szerokość bioder, sukienki inaczej się układają na biuście. A na pierwszy rzut oka każdy by powiedział, że mamy bardzo podobny typ figury. Nawet znając czyjś rozmiar trudno kupić żakiet na prezent, bo bez mierzenia trudno stwierdzić, czy nie będzie za szeroki w ramionach, za ciasny pod pachami, za luźny na plecach... A to już chyba powinna wiedzieć z doświadczenia sama autorka.


– I podobnej figury.
Ocenił znawca kobiecych sylwetek, Ignacy Borejko senior.


– Wiesz, jak tak sobie wszystko przypomnę... to czasem mi się zdaje, że w ogóle jesteśmy bardzo podobne, ona i ja. Zwłaszcza wewnętrznie.
A to coś nowego.
Podobieństwo wewnętrzne jest decydujące, jeśli chodzi o to, czy pożyczony ciuch będzie pasował.
Właściwie mogłabym sobie bez problemu wyobrazić babcię, która w takiej chwili się rozkleja i doszukuje jakiejś więzi międzypokoleniowej, podobieństw charakteru itp. Ale nie Milę sekutnicę.


– A wiesz, Milu, że to prawda – zastanowił się dziadek. – A więc nie przypadkiem tak dobrze ją znam...
...i nigdy wcześniej na to podobieństwo nie wpadłem.


...i rozumiem. Zauważ, że ona tylko mnie słucha.
Tak? To dlaczego siedzisz przy telefonie zamiast z nią porozmawiać?


– Hm – mruknęła wymijająco babcia, po czym dodała: – A mnie Laura często przypominała moje własne błędy i moje własne wady.
No i jak tu nie lubić Mili? Nawet kiedy łaskawie zauważa, że stale dyskryminowane dziecko jest do niej trochę podobne, to ma na myśli jedynie zauważane u niego błędy i wady.


– Wady? Milu... – rzekł dziadek i porzuciwszy stolik z telefonem, zbliżał się do babci z wyciągniętymi rękami. – Ty, mój aniele, nie masz wad...
...Laura owszem, od cholery, ale ty wcale a wcale!


– No, teraz to już przesłodziłeś.
–...bo tych paru to nie warto nawet liczyć.
– Tak? – groźnie spytała babcia. – A jakich to paru?
– Mam wymienić? – upewnił się dziadek.
– Spróbuj!!!
Forum ESD chętnie pomoże :-P


– Powiem o zaletach. Choć oczywiście nie zalety najbardziej w tobie kocham.
– No, wybrnąłeś! – zaśmiała się babcia, z fantazją przerzuciła sobie biały ciuch przez ramię, położyła dziadkowi ręce na uszach, po czym energicznie go pocałowała. – Ach, ty mój Ignasiu, Ignasiu... – powiedziała kpiąco.
Przecież się nie zniży do tego, żeby odezwać się na przykład z czułością.


I weszli, objęci, do kuchni, pozostawiając za sobą Józinka, który się trochę zawstydził tą sceną – ale i zarazem poczuł coś jakby ukłucie zazdrości. Albo może – żal, że jego nikt tak kochać aż do śmierci nie będzie. Już nie.
Nigdy.
Z kieszeni niebieskiego fraka nałożonego na żółtą kamizelkę Swanłys wyjął swój odtwarzacz mp3 i po chwili pomrukiwał Es ist vorbei und nichts in der Welt wird es je wieder gutmachen können... Swoją drogą, Ignacy i Mila zawstydzają swoimi pocałunkami już kolejne pokolenie – kiedyś zażenowana była Patrycja (Pulpecja).
Może aż tak fatalnie im to wychodzi :-P


Tymczasem kobiety radziły nad kostiumem zastępczym. Kiedy ciocia Gabrysia wydobyła spod folii ów przedpotopowy strój, uradowała się wyraźnie.
No nie, nie, mam dość, skończmy już to Goodbye, Lenin!. Któraś z tych trzech kobiet musi zdawać sobie sprawę, że mieszkają w centrum i mają dwa kroki do jakiejś czynnej galerii handlowej, w której Laura mogłaby sobie SAMODZIELNIE WYBRAĆ strój zastępczy.
Przecież wiesz, że w kołchozie niczego nie robi się samodzielnie. W kołchozie rządzi Królowa Babcia i jej słowo jest prawem.


– Jest bardzo ładny, matuś – jak z Grace Kelly zdjęty! – oceniła.
Mam nadzieję, że nie z tej z lat osiemdziesiątych.


– Skromny, elegancki, ponadczasowy. Jezu... Lata pięćdziesiąte znów są w modzie...
Ignacy – znawca kobiecych sylwetek, Gaba – śledząca na bieżąco nowinki modowe.
Co chcesz, na pewno wie wszystko o bieżących trendach jeśli chodzi o kratę na koszulach i odcień żółci sztormiaków.
A także, jeśli chodzi o stopień krzywości przycinanych fryzur.


...Będzie na nią pasował...
Co oni wszyscy, mają przymierzalnię w oczach?


...więc mamy rozwiązanie.
I kij z tym, że Laura kostiumów nie lubi. Są teraz modne, a ten będzie na nią pasował, więc nie ma nic do gadania.


...Tylko jak to powiedzieć Tygryskowi?...
Zwyczajnie. „Laaaaaurrrrroooo, zdecydowaliśmy, w jakim ubraniu weźmiesz ślub.”


...Płacze tak, że aż tu słychać.
Pozwolę sobie wątpić. Długotrwały płacz tak głośny, że słychać go przez ściany, to raczej domena niemowląt.
Ćśśśś, Laura - śpiewaczka operowa korzysta z każdej okazji, by ćwiczyć płuca.


– Nie dziw się, taka dumna była ze swojej sukni.
– A ja nie jestem tego pewna, oj nie – wtrąciła pospiesznie Magdusia, wycierając nos. – Może jednak nie była dumna z tej sukni, może to wszystko nie przypadek, może te kaprysy przy przymiarce...
– Ja wszystko słyszę! – odezwał się ostrzegawczy okrzyk zza drzwi łazienki.
– Tygrysku, wyłaź. Mamy pomysł – zachęcała Gabriela.
A niektórzy odczuwają już silne parcie na pęcherz.


– ...były przejawem niepewności? – pogłębiała swoje psychologiczne refleksje Magda. – Może podświadomie zostawiła tę suknię...
Fajnie, że na 215. stronie wreszcie poznajemy jakieś głębsze przemyślenia tytułowej bohaterki książki.
Jak zwykle przy okazji pani MM musi się ponabijać z psychologii.


– To ty ją zostawiłaś! – krzyknęła Laura w łazience i uderzyła pięścią w drzwi. – I to świadomie! Nie ja! Ja tylko pobiegłam po pieniądze i parasol!...
Akurat w tamtej scenie to nawet autorka zdawała się nie do końca być świadoma, o czym pisze... Mam wrażenie, że ten dialog zmierza w kierunku telenowelowego okrzyku „Nie! To nieprawda! Ty po prostu zazdrościsz nam naszej miłości!” Nie znajduję innego wyjaśnienia, czemu Laura zarzuca Magdzie świadome sabotowanie jej ślubu.


...tak się wzburzyła, że odblokowała wreszcie zasuwkę i przyskoczyła jak furia do Magdaleny, przebierając rozczapierzonymi palcami w powietrzu.
Żeby zapracować sobie na szacunek u Józefa, trzeba było mu dać w mordę zamiast ratować mu życie. Żeby wywabić Laurę z pokoju/łazienki, trzeba ją wkurzyć zamiast skamleć pod drzwiami. Mam pewne podejrzenia, jak Adam rozwieje wszelkie troski swojej sarenki.


Ignaś, wystraszony, odruchowo zasłonił biedną dziewczynę własnym wiernym ciałem.
– Ja zostawiłam? Ja? Świadomie?! – zapłakała zza jego pleców Magdusia. – Jak możesz tak mówić, jak możesz!...
Jejuuu, dialog kipiący emocjami jak w telenoweli. ¡¿Como puedes decirmelo, como?!


...Ledwie wysiadłam, a on już odjechał!
– Bardzo mu się spieszyło, to fakt – wsparł ją Ignacy Grzegorz, który gorąco pragnął załagodzić sytuację. Współczuł bowiem siostrze, a Magdusi współczuł jeszcze bardziej.
– Wiesz, Bernard pewnie myślał, że już zabrałaś suknię, a może wcale nie myślał, tylko chciał wreszcie jechać – tłumaczył pojednawczo.
Błąd, Ignasiu, on w ogóle nie wiedział, że wiezie Laurze suknię. Tak, wiem, niedorzeczne.


– Znacie Bernarda. Jak się na czymś skoncentruje...
– ...a może po prostu jest tak, że ty chciałaś już tej sukni nie mieć? – zawołała zza ramienia Ignasia rozżalona Magda. – Boisz się tego ślubu, sama mówiłaś, że masz tremę!
Laura spłonęła oburzeniem.
– To jest nędzny i tani półinteligencki pseudofreudyzm! – wykrzyknęła na jednym oddechu...
To naprawdę taki ewenement wart podkreślenia? Czy według autorki normalne jest branie głębokiego wdechu w połowie każdego zdania?


...ciskając z opuchniętych oczu piorunujące błyski. – Ale jeżeliby tak i było – dodała – to wiem dlaczego!
No to już wiemy, po co Pyziak tam siedzi od jakichś 5-6 godzin.


– Przestań! – powiedziała ostrzegawczo Gabriela...
¡Basta, por favor, Tigriiitooo!


...i złapała ją mocno za rękę, ale wywołała jedynie skutek odwrotny do zamierzonego.
Zapłakana, czerwona i biedna, z rozmazanym makijażem i fryzurą w rozpadzie...
Chwila, moment. Laura została umalowana i uczesana na ślub rano. Właściwie nie bardzo rozumiem harmonogram tego dnia, po ślubie najbliższa rodzina ma jechać do Fidelisów, a goście chyba muszą wracać do domu i ewentualnie miejscowi mogą przyjść na wesele w sylwestra. Tak czy siak zakładam, że siedzieć przy stole u teściów po ceremonii Laura nie zamierzała w domowych ciuchach i bez makijażu.
A cholera wie, im dłużej o tym myślę, tym bardziej ten ślub, z weselem odroczonym o trzy dni, wydaje mi się przedstawieniem teatralnym, po którym zapada kurtyna, a aktorzy zmywają makijaż, przebierają się w “cywilne” ciuchy i tylnym wyjściem wymykają się do domu.
Poza tym wychodzi na to, że oprócz Pyziaka, który jest zły i be, i na ślubie ostatecznie go ścierpią, ale na wesele nikt prosić nie będzie - ani rodzina B., ani F. nie ma żadnych krewnych i znajomych poza Poznaniem i najbliższą okolicą; nie muszą przejmować się tym, że komuś sprawi problem podwójna podróż tam i z powrotem albo kilkudniowy pobyt (heloł, nie wszyscy pracują w szkołach i mają akurat przerwę świąteczną!).
Ale wracając do makijażu...
Zakładam, że wizażystka nałożyła jej na twarz taki makijaż, który miał wytrzymać od rana do wieczora, przetrzymać opady śniegu lub deszczu ze śniegiem przed kościołem, łzy wzruszenia panny młodej i liczne buziaki w policzek od składających życzenia gości (a może i nie takie liczne, w końcu Laura nie przykładała zbyt dużej wagi do wysyłania zaproszeń). Zdaje mi się, że takiej tapety nie zmyją zwykłe łzy. Makijaż oczu na pewno długotrwałego płaczu nie przetrwał, ale nie sądzę, żeby Laura mogła być tak widocznie zaczerwieniona jak Patrycja opłakująca niezdaną maturę i ukrywająca swe pomidorowe lico przed Baltoną (Pulpecja).


Druga sprawa to włosy. Na takie imprezy włosy są maltretowane sporą ilością pianek, żeli, lakierów itp., śliczne loki w dotyku są jak gałązki. Wyobrażam sobie, że fryzura zdążyła się trochę zepsuć, ale jeśli Laura miała „fryzurę w rozpadzie”, to by znaczyło, że w napadzie histerii sama sobie te włosy szarpała i czochrała. Nie twierdzę, że to niemożliwe, ale wszystko to wydaje mi się trochę przesadzone.


...Laura wyrwała się matce i stanęła przed Januszem Pyziakiem, który momentalnie powstał na równe nogi, przewracając kubek z kawą: wylała się na stół. Nikt nie zwrócił uwagi na kałużę, ponieważ napięcie między córką a ojcem wyglądało na ekstremalnie wysokie i wszyscy patrzeli tylko na nich dwoje.
A można się było wcześniej kulturalnie spotkać poza tym zatłoczonym domem zamiast teraz robić scenę rodem z opery mydlanej z udziałem widowni...
E tam, bez widowni się nie liczy.


– Wreszcie to powiem! – oznajmiła Laura, wbijając swe stalowe spojrzenie prosto w równie stalowe (lecz mocno przekrwione) oczy swego ojca. [Coby czytelnik nie zapomniał, że Pyziak nadużywał alkoholu...] – Muszę! Bo się uduszę!
– Tygrys, nie! – wyrwało się Gabrysi, a babcia złapała się oburącz za usta. Ale było już za późno.
Jedna wpada w szał, druga wznosi dramatyczne okrzyki, trzecia łapie się oburącz za usta – widzę w ekranizacji tej książki Natalię Oreiro i Grecię Colmenares.
Łapanie się oburącz za usta to kolejna cecha gatunkowa Borejków. Wszystkie facetki w tej rodzinie powinny mieć ryjki jak mrówkojad.


I teraz zagadka – co tak przeraża mamę i babcię Laury? To, że delikatne sprawy załatwia przy licznej publiczności, czy też to, że ktoś w tej rodzinie ma zamiar wreszcie głośno powiedzieć o jakimś problemie?


– Zastanowiłeś się kiedyś, co robisz? – mówiła z żalem Laura, zaciskając pięści i opierając je na stole przed ojcem.
Taak, wiem, kulminacyjna scena, ale kurczę, nie mogę powstrzymać zaciekawienia, czy ułożyła te pięści jak goryl, czy jak orangutan – zboczenie zawodowe ;-)


– I kogo opuszczasz? I jakie ruiny po sobie zostawiasz? Czy wiesz, że ja nigdy, nigdy, nigdy nikogo nie byłam pewna? Bo skoro mnie nie chciał mój własny ojciec?!...
– Ja... ja nie... – jęknął Pyziak, silnie czerwieniejąc.
– ...bo skoro można było wzgardzić kimś takim jak mama, to co czeka mnie? – ciągnęła Laura...
Nawet w tę scenę trzeba było wcisnąć czwartą odsłonę Wszyscy Kochają Gabrielę.
...oraz Za Wszelkie Zbrodnie Świata Odpowiada Pyziak.
“(...) w każdym kolejnym tomie Januszowi dorabiano kolejną gębę. Zaczęło się od emigranta, potem był kłamca (ale na czym polegały jego kłamstwa, nie wiadomo - zdradzał? nie opowiadał się Maman Borejko, dlaczego późno wraca do domu?), potem był złodziej, jeszcze potem alkoholik, na końcu apoplektyczny prymityw-pirat drogowy. Czekam doprawdy na informacje, że Pyziak sadził brzozy w Smoleńsku, był w zmowie z Ali Agcą, wybuchał wulkany i zbudował Gwiazdę Śmierci” (nessie-jp)


...a łzy spływały jej po twarzy, żłobiąc koleiny w makijażu.
Koleiny? Ten makijaż ślubny to ona chyba miała robiony kosmetykami Wibo.


– Tak właśnie myślałam całe życie! Zgadnij, dlaczego!
Pyziak przycisnął ręce do piersi, chciał coś powiedzieć – i nie mógł już wykrztusić ani słowa.
– Ja nie... – jęknął wreszcie. – Ja nie chciałem... ja nie wiedziałem...
– Nie chciałeś?... A to pocieszające!... Twoje szczęście, że jestem po spowiedzi! – opamiętała się Laura i odetchnęła z ulgą. – Wybaczam ci. Ufff. Wystarczy. Więcej nie powiem. Nikomu nie chcę robić krzywdy, już nie...
Nie, Lauro. Przykro mi, ale to nie wystarczy, a przynajmniej nie na długi czas. Wybaczanie nie polega na powiedzeniu „a, co mi tam, wybaczam”, co uspokaja sumienie, pozwala modlić się „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” i przyjmować komunię. Jeśli w głębi duszy chowasz głęboką urazę do winowajcy i przed zrobieniem mu krzywdy powstrzymuje cię jedynie to, że właśnie zaliczyłaś sakrament pokuty i musisz teraz wytrzymać bez grzechu ciężkiego do sakramentu eucharystii, to tylko wydaje ci się, że wybaczyłaś.
Aaaale ossochozi właściwie? Czemu właśnie teraz, ni w pięć, ni w dziewięć czepiła się ojca? Przecież jakie by nie były jego winy, to z odjazdem sukni w siną dal akurat on nie miał nic wspólnego.
Skłaniałabym się ewentualnie ku takiemu wyjaśnieniu: klik.


...Może Magda i ma rację. Może ja naprawdę podświadomie się bałam tej sukni, tej wspaniałości, tego ślubu na wieki...
– Ale też bzdury sadzisz, niech cię dunder świśnie! – nie wytrzymał Józef Pałys.
Znajdźcie mi współczesnego piętnastolatka, który używa zwrotu „niech cię dunder świśnie”.


Ale kuzynka go nie słuchała.
– Ach! Och! – rozpłakała się na nowo, gwałtownie, i zanurkowała z powrotem do łazienki. Zaraz potem dał się słyszeć szczęk zasuwki, spazmy, szum wody płynącej z kranu oraz przerywane gwałtownym chlipaniem gorączkowe chlapanie, słowem, odgłosy typowe dla sytuacji, gdy osoba płacząca nie może się uspokoić, a zarazem wie, że na pewno spuchnie i będzie miała oczy jak królik.
Gabriela wyszła szybko z kuchni, kryjąc twarz w chusteczce, po czym znikła w swoim pokoju.
Aby nadal dzielnie cierpieć.


Babcia pospieszyła za nią. Dziadek pospieszył za babcią. Pyziak najpierw chwilę postał, potem usiadł jak podcięty, oparł czoło na dłoniach i zapadł w milczenie.
Wszelka logika nakazywałaby, żeby wreszcie sobie stamtąd poszedł. Oczywiście nie zrobi tego, ponieważ autorka zaplanowała dla niego kolejne atrakcje.
Aha. A zatem cała rodzina olała Laurę, zrezygnowała z prób ogarnięcia sytuacji i ruszyła pocieszać Dzielną Gabrielę.


Józef Pałys, zdenerwowany bardziej niżby się spodziewał, zastanowił się, co jeszcze mógłby zrobić dla rodziny, i doszedł do wniosku, że odblokowanie łazienkowej zasuwki, choć praktycznie zupełnie łatwe, znacznie by jednak pogorszyło sytuację. Już lepiej niech biedaczka siedzi w zamknięciu, bez publiczności. Tam się uspokoi.
Bogu dzięki. Jeszcze by otworzył drzwi na oścież akurat w chwili, kiedy Laura wykorzystywała tę łazienkę w celu, któremu generalnie pomieszczenie to ma służyć. Nadal jednak nie rozumiem, po jaką cholerę włamywał się do Laury wcześniej, kiedy też bynajmniej nie była spokojna.


Janusz Pyziak, niestety, chyba coś właśnie przemyślał...
Nie ma go – źle. Wraca – źle. Przywozi prezent ślubny – źle. Po pytaniu Laury „Zastanowiłeś się kiedyś, co robisz?” oddaje się jakimś przemyśleniom – też źle. Nie ma zmiłuj dla bohaterów, których autorka nie darzy sympatią.


...zerwał się oto ze stołka i ruszył do łazienki. Zapukał.
– Posłuchaj... – zaczął z determinacją w głosie. – Ja... Musimy porozmawiać. Musisz się uspokoić. Za dwie godziny twój ślub...
– Żadnego ślubu nie będzie! – dobiegła tragiczna deklaracja zza drzwi.
– Dziecko, co ty mówisz, jesteś rozdrażniona, posłuchaj... – ciągnął Pyziak słabo. – Nie możesz...
– Mogę!
I tak dalej. Ojciec Laury nic a nic nie wskórał, ani też nic nie pomógł. Czas płynął. Po jakimś kwadransie Józef sapnął i postanowił opuścić scenę dramatu. Nic tu nie miał do roboty. Sprawa skończona.
I tyle. Tak się pomaga zrozpaczonej pannie młodej w kochającej rodzinie. Heroiczna matka robi dramatyczne gesty i znika, młodszy brat wzdycha współczująco, starsza siostra (świadek panny młodej!) jest nie wiadomo gdzie, ostatni na placu boju zostaje ten ponoć najgorszy z najgorszych, a kuzyn stoi sobie z boku i się przygląda.


Mylił się jednak gruntownie.
W drzwiach wejściowych, które właśnie gwałtownie otworzył, by wyjść na klatkę schodową, a potem – do domu, Józinek natknął się na pana młodego. Adam, zarumieniony z pośpiechu, z czupryną przysypaną śniegiem, ubrany w zaśnieżoną kurtkę, oburącz trzymał zawinięty w celofan snop białych róż.
– Zawróciłem spod kościoła – wyjaśnił, energicznie ładując się do środka. – Dzwoniła do mnie twoja babcia. Wiem wszystko. Gdzie Laura?
– W łazience – odpowiedział Józef z bezbrzeżną ulgą i poczuł, że naprawdę lubi tego jegomościa: spokojny, stanowczy, zorganizowany, z powagą w oku. Nic w nim nie było z memloka – miało się wrażenie, że potrafi opanować każdą sytuację. Może to ta piekielna praca nauczyciela tak go ustawiła. No, na pewno.
Momentami odnoszę wrażenie, że Musierowicz nie zna innych zawodów niż nauczycielski. Nauczycielem może (albo i musi) zostać każdy – i ponurak Hajduk, i pogodny idealista Dambo, i wrażliwa ciamajda Natalia, i introwertyczna Aurelia – ta to może nawet uczyć w publicznym gimnazjum. A teraz nagle okazuje się, że do tego zawodu trzeba umieć opanować każdą sytuację?


Adam ruszył korytarzem – szybko, ze zdecydowaniem ekspedycji ratunkowej – a Józef za nim, z respektem, krok w krok.
– Otworzę scyzorykiem – zaproponował uczynnie, kiedy zatrzymali się przed zamkniętą łazienką.
– Nie, nie trzeba – rzekł Adam, po czym lekko zastukał.
– Kochanie, to ja – powiedział spokojnie, nawet nie podnosząc głosu.
Podnoszenie głosu niepotrzebne, wszak on ma nad nią władzę dzięki tajemniczej, odbierającej charakter substancji, jaką nasączył złotą nić, którą omotał serce Laury.


Za drzwiami było całkiem cicho.
Następnie szczęknęła zasuwka i w drzwiach uczyniła się szpara.
Józef tak się bał, że zwariowana kuzynka zaraz te drzwi zatrzaśnie...
A tam zaraz „zwariowana”. Ida rzucająca w ludzi szklanymi przedmiotami była zaledwie „spontaniczna”.


...że czym prędzej wsadził w szparę kolano, a wręcz, niczym jakiś cholerny amorek...
Przeczytałam „amatorek”, poniekąd słusznie.


...popchnął lekko drzwi, by się otworzyły szerzej.
Adam wszedł tam i od razu pozbył się ładunku róż przez złożenie go w wannie. Zerwał z siebie kurtkę i rzucił ją w kąt. Spłoszona tym Laura cofnęła się i – z desperacją przyczesując potargane włosy – stała bez słowa. Jej oczy były obrzmiałe od łez, makijaż uległ żałosnej destrukcji.
Tak, wiemy. Ogłaszam kolejny konkurs: znajdź w McDusi jedną informację, która nie jest powtórzona.


Najpierw jednak przekonajmy się, jakież to wspaniałe rozwiązanie wymyśli niezawodny Adam. Sama nie mam pojęcia, jak mogłabym pocieszyć dziewczynę, która zaprojektowała sobie piękną suknię ślubną, taką, która w pełni odpowiadała jej poczuciu estetyki (nie zastanawiając się nad dopasowaniem do niej welonu z tandetnymi plastikowymi kwiatkami, ale to już pomińmy), a tu suknia odjeżdża w siną dal. Chyba mogłabym tylko powiedzieć „trudno, nic nie poradzimy, chodź teraz do galerii kupić jakąś fajną kieckę albo piękne białe futro (sztuczne!), przynajmniej będziesz jedną z nielicznych panien młodych, które biorąc ślub zimą nie marzną w kościele. A suknię odzyskamy i założysz ją do sesji zdjęciowej, z której zdjęcia będziemy wszystkim pokazywać, wrzucisz je na Naszą Klasę, Facebook itd.” Ale idealny Adam na pewno wymyślił jakieś mistrzowskie rozwiązanie.
A ja tak sobie pomyślałam - ach! jak pięknie byłoby, gdyby z taką inicjatywą wystąpił nie kto inny, tylko Pyziak! Wyrodny ojciec ratuje ślub córki! No ale w borejkowskim uniwersum niemożliwe jest odkupienie tak strasznej winy, jak porzucenie Gaby, niemożliwe jest, by złoczyńca wykonał choć jeden pozytywny gest.


Pierwszy niekonwencjonalny krok to pocieszanie rozhisteryzowanej ukochanej przy otwartych drzwiach łazienki, w towarzystwie podglądającego gburowatego kuzyna. Zobaczmy, co będzie następne.


– O, rany – powiedział Adam na ten widok, a ona bardzo się zawstydziła.
Brawo, Adam, świetnie ci idzie, oby tak dalej.


– Sta-stało się coś strasznego... – zaczęła zająkliwym głosem, ale on odpowiedział:
– A wcale nie.
– Suknia...
– Wiem. Pojechała z Bernardem do Zamościa. Dobrze, że ciebie mi nie porwał. Musiałbym uprowadzić helikopter.
...ale skoro zginęła rzecz, która jest ważna tylko dla ciebie, to nic się nie stało.


– Adam położył ręce na ramionach Laury i uważnie się jej przypatrzył.
– Widać, że płakałaś. Bardzo widać.
– Przełóżmy ślub – zajęczała słabo Laura, odwracając twarz w zakłopotaniu.
Naprawdę, świetnie, rewelacyjnie ci idzie, dziewczyna jest od początku zawstydzona, teraz słyszy potwierdzenie, że nawet według ukochanego wygląda okropnie i odwraca przed tobą twarz. Niech jeszcze burkę założy, podglądający was Józef będzie usatysfakcjonowany.


– Nie mam sukni... ani welonu... wyglądam okropnie... A... poza tym... no, może ty się jeszcze chcesz zastanowić...
– Zastanowiłem się już dawno – rzekł gorąco Adam, próbując zajrzeć jej w oczy.
Drobna rada na przyszłość: chcesz zajrzeć dziewczynie głęboko w oczy – nie zaczynaj od tekstu „o, rany, widać, że płakałaś, ale strasznie to widać”.


– I czekałem na ciebie tak długo, że... Jakie tu znaczenie ma suknia? To ty mi jesteś potrzebna. I nieważne, jak wyglądasz.
Znajoma na dwa dni przed swoim ślubem przysłała mi SMS brzmiący mniej więcej tak: „Słuchaj, ten kretyn [jej narzeczony] posmarował się tym kremem, na który mam uczulenie! Akurat na ślub zrobi mi się cała twarz czerwona! A jeszcze ten idiota mi mówi, że dla niego i tak wyglądam pięknie, czujesz? Zamorduję go!” Zadzwoniłam do niej i przeczytałam jej ten fragment – stwierdziła, że tego nie mogła napisać kobieta.
Ok, ale tak mógł powiedzieć zakochany Adam.
To znaczy przeczytałam jej fragment dłuższy, z reakcją kwilącej sarenki.


Zapadła zupełna cisza. Laura stała i stała ze spuszczoną głową, a Adam się wzburzył.
– Nie widzisz, że nie mogę bez ciebie oddychać?...
Ale banał.


...Co może być ważniejszego od ciebie? – rzucił, potrząsając ją za ramiona.
A więc jeśli chodzi o konkurs na znalezienie niepowtarzanego motywu, chłopak potrząsający dziewczyną odpada.


– No, co? Jakaś kiecka?
To nie była „jakaś kiecka”. To było dla Laury to, co Kreska nazywała „specjalnym strojem na specjalną okazję” (Opium w rosole). Ta suknia odzwierciedlała jakąś jej artystyczną wizję, tak samo jak poeta ubiera w piękne słowa swoje pomysły. Gdyby ten facet posiadał minimum empatii, zamiast zwracać uwagę na jej zaryczaną twarz powiedziałby na wstępie „kochanie, strasznie mi przykro, wiem, że chciałaś mieć na ten dzień śliczną sukienkę i bardzo się w to zaangażowałaś.” Ale jemu empatia jest obca, może dlatego tak imponuje Józefowi.
I nie mówcie mi, że ładna oprawa uroczystości ślubnej jest jakąś babską fanaberią, bo gdyby tak było, ksiądz nie zakładałby szaty liturgicznej w odpowiednim kolorze i nie pozwalałby na przystrajanie kościoła kwiatami.


Laura, z której nagle uleciało całe napięcie, zwiotczała, padła mu mokrym nosem na sam środek bluzy i objęła go oburącz w pasie.
A nie mówiłam? Tak jak uderzenie Józefa w twarz i doprowadzenie Tygrysa do furii wcześniej, tak i teraz protekcjonalne traktowanie Laury dało o wiele silniejszy efekt niż jakaś tam partnerska rozmowa.


Adam odetchnął i pocałował ją w głowę.
– Yyy, ojoj, uf, uf, pachniesz fryzjerem – zauważył pogodnie.
A ten czego się znowu jąka?


– Chodź no tu. – Zakasał rękawy, pociągnął ją do umywalki, nachylił Laurę i obmył jej twarz...
...
...
...
Zatkało mnie. Nie wiem, jak to skomentować. Yyy, pachniesz fryzjerem – co to, do cholery, miało znaczyć? I czy on bierze jakiś sekciarski ślub z małym dzieckiem, które trzeba prowadzić do umywalki, nachylać i myć mu twarz???
Ciekawe, czy złapał ją przy tym za kark.


...najpierw mydłem i ciepłą wodą, potem – zimną, obficie, szerokimi ruchami, aż zaczęła parskać i piszczeć.
...
...
...
Zaniemówiłam ponownie. On tej dziewczynie jakieś środki odurzające chyba podał. Dlatego tak się bezwolnie poddaje wszystkiemu, co on robi i dopiero, kiedy się ją oblewa zimną wodą, zaczyna piszczeć; wcześniej natomiast pozwala sobie masakrować cerę poprzez zmywanie solidnego ślubnego makijażu MYDŁEM. Na wesele w sylwestra pryszcze będą jak znalazł. I rozumiem, że do demakijażu oczu pan i władca również użył mydła. Ała :-(


Zalali pół łazienki! Wytarł ją w końcu troskliwie ręcznikiem, poklepując jak małe dziecko...
Autorko, błagam, skończ już tę scenę.


...a potem wziął się za tę jej pokręconą i poupinaną, a rozrzuconą beznadziejnie fryzurę. Powyjmował wszystkie spinki i szpilki, a wtedy ciężkie włosy spłynęły Laurze po ramionach, do pasa.
Pff, jasne. Nałożona na nie tona lakieru wyparowała.
Autorko, daj mi namiary na swojego fryzjera. Kiedy ja idę na farbowanie odrostów i podcięcie po nim końcówek, mogę w nieskończoność tłumaczyć, że mam dwa kroki do domu i nikomu już dzisiaj się nie pokazuję, więc nie potrzebuję intensywnego suszenia gorącym powietrzem, ciągnięcia szczotką i obciążania lakierem, który i tak zmyję z głowy zaraz po powrocie; fryzjerka słucha, potakuje i jak zwykle robi swoje.
To jest scena żywcem wzięta z “Quo vadis”, kiedy to Akte tak samo rozpuszcza włosy Ligii. Pani M. nie wzięła widać poprawki na to, że za czasów Nerona lakierów nie znano (chociaż... czytałam gdzieś, że rzymskie damy układały skomplikowane fryzury, usztywniając włosy białkiem).


– Aaa! – rzekł z podziwem Adam. Złapał szczotkę i zaczął rozczesywać poskręcane pasma tak energicznie, że aż z nich trzaskały iskry.
Ałaaa! Boli mnie, kiedy tylko o tym czytam.
Fajnie, naelektryzuj jej jeszcze te włosy, niech idzie do ślubu z wielką, spuszoną chmurą.
Przecież on jej w ten sposób połowę włosów z głowy wyrwał.
Oj tam, dłużej nie będą jej potrzebne, toć mąż już upolowany.
Dlatego zgodnie ze staropolską tradycją podczas oczepin ścinano kobiecie warkocz.


Gdzie Laura, z chlubą patrząc na cień swej urody,
Lubiła włos zaplatać lub zakwiecać skronie...*
– dogadywał przy tym, parskając śmiechem tak zaraźliwym, że w końcu i ona zaczęła chichotać.
* Adam Mickiewicz, Do Niemna
Ależ zabawna sytuacja, boki zrywać.
Pod wpływem McDusi kupiłam sobie frytki w McDonaldzie (nadal nic mnie w ich smaku nie zachwyciło, ale satysfakcję miałam), podjadałam chipsy czytając tę książkę, zamarzył mi się KitchenAid, no i nabrałam urazy do Mickiewicza.


Wtedy Józef już wiedział, że wszystko będzie dobrze, i sam się z ulgą uśmiechnął. Ten Adam, to był gość!
Lobotomię u zwariowanej kuzynki Józefa przeprowadził wzorowo.
Teraz w każdym tomie będziemy mieli wielokrotne przypomnienia o tym, że Adam to gość.


O, nie, to nie koniec przemyśleń Józka:
Proszę: zlikwidował ten fryzjerski kicz, zaplótł dziewczynie włosy w gładki warkocz...
...wychodząc z jakże słusznego założenia, że nie trzeba pytać jej o zdanie...
O, umiał? Ciekawe, na kim trenował (siostry nie stwierdzono).


...a na głowę nasadził jej spleciony na poczekaniu gruby, równy wianek z białych róż, poprzycinanych łazienkowymi nożyczkami do paznokci.
Toż to groteska jakaś.
No, totalna. Ciekawe, jak mu się zaplatało grube, sztywne łodygi... I czy usunął wpierw kolce.
Może to jakieś zmutowane róże, hybryda róży i stokrotek, specjalność Daglezji.
Ale oczywiście Dziecko Literackie ma rozpoznać: “Komu ślubny splatasz wieniec z róż, liliji i tymianka”...


Wyglądała super. Wyglądała dokładnie tak, jak powinna wyglądać panna młoda (pominąwszy te królicze oczy, rzecz jasna, i indyczą buzię; ale może jej to minie).
Normalnie Pan i Uległa. Ciekawe, czy w kontrakcie mają zapisane, że “Uległa nie ma prawa ubrać się i umalować według swego gustu”...


Oczywiście, nie udałoby się to wszystko bez jego, Józefa, praktycznego udziału (a tak już niewiele brakowało, żeby sobie poszedł!), gdyż jak zwykle miał przy sobie drucik; szczerze mówiąc, kieszenie miał pełne drucików w trzech nawet rodzajach i grubościach (Adam trafnie wybrał giętki kabelek powlekany na biało, fi zero pięć)...
To tylko sen, to tylko sen, zaraz się obudzę... Przecież ten biały drucik fi zero pięć to też miała być tylko fantazja forumowiczów...
I on te druciki miał gdzieś w kieszeniach eleganckiego garnituru, nieprawdaż.
Druciki w kieszeniach dają pewnie +10 do męskości.


...Niby każdy wie, że drucik może się człowiekowi zawsze przydać. Ale dobrze jest, kiedy życie dostarcza na to niezbitych i oczywistych dowodów.
On tym zwojem drutu zastąpił usunięte z głowy Laury zwoje mózgowe, tak?


Kiedy państwo młodzi w pełni romantycznie się całowali, Józef Pałys odwrócił wzrok jak prawdziwy dżentelmen i skąpo się uśmiechnął – był naprawdę bardzo, bardzo rad. Wtedy dostrzegł, że Janusz Pyziak przypatruje się całej scenie z głębi kuchni, a oczy ma jak dwie mutry.
Córka z drutem w mózgu, ojciec z metalowymi nakrętkami w oczodołach, brakuje tylko Blaszanego Drwala.
Ależ jak możesz nie docenić głębi tej metafory! Mutry! Stalowe i puste w środku!


Józef już spokojny o to, że ubezwłasnowolniona kuzynka znajduje się w dobrych rękach nowego pana i władcy, wraca do siebie i odbywa rozmowę telefoniczną z Agatą Janicką. Trochę jest tym stremowany, bo trzeba co nieco wyjaśnić, „a on nie lubił gadać za wiele” (WIEMY!), ale rozmowa przebiega całkiem miło i gdybym nie zdążyła tak się uprzedzić do Józefa, może nawet ten fragment by mi się podobał.


Wróćmy do naszej pacjentki:
Nowa burza śnieżna nadciągnęła nad Poznań około trzeciej po południu, właśnie kiedy Laura zdjęła z okolic oczu woreczki z lodem...
Trzymała je najwyżej pół godziny. Po długotrwałym płaczu i zmywaniu mocnego makijażu mydłem jej oczom na pewno to wystarczyło. To znaczy w realnym świecie nie, ale wczujmy się w klimat – to przecież bajka o tym, jak niepokorna Laura dotąd buntowniczo pytająca, kim jest jej ojciec, wreszcie pozwala przejąć nad sobą kontrolę facetowi, o którym wiadomo tyle, że lubi muzykę i jest świetnym polonistą; a po ostatecznym dokonaniu u Laury lobotomii już wszystko będzie dobrze.


...umyła się po raz kolejny zimną wodą...
...która zgodnie z bajkowymi prawidłami sprawiła, że skóra po zmywaniu makijażu mydłem stała się promienna, świetlista, pozbawiona przebarwień.


...uspokoiła się ostatecznie, przypudrowała nos oraz policzki...
Tak na wszelki wypadek Laura nałożyła na swą bajkową cerę jeszcze mgiełkę pudru, która zachowywała się jak elficka kolczuga – lekka, lecz zdolna przetrwać burzę śnieżną szalejącą nad Poznaniem.


...i, przymierzywszy przed lustrem babciny kostium, powiedziała:
– Hm, może być właściwie.
Została godzina do uroczystości w Kostrzynie, warunki pogodowe nie sprzyjały szybkiemu pokonaniu drogi, na szczęście bajkowa magia sprawiła, że Laura od razu zaakceptowała strój, jaki przygotowała jej na ślub seniorka rodu.


To właśnie w tym momencie rozległ się najprawdziwszy w świecie, niesłyszany tu chyba nigdy w grudniu, ogłuszający grzmot. Wicher popchnął uchylone okno w zielonym pokoju i zrzucił z parapetu doniczkę z gruboszem jajowatym, zwanym drzewkiem szczęścia. Doniczka poszła w drobny mak, a drzewko szczęścia, plasnąwszy z wysoka o podłogę, zostało poważnie przetrącone, co Laura już-już miała uznać za zły omen, ale nie zdążyła, bo Magdusia czym prędzej powiedziała, że grubosza można uratować, a w ogóle, jak się w dniu ślubu coś stłucze, to jest to dobry, a wręcz jak najlepszy znak.
W dawnej Jeżycjadzie zdziwiłoby mnie to, że w religijnej rodzinie tyle uwagi poświęca się zachowaniu rzeczy martwych i interpretowaniu ich jako dobre lub złe wróżby, niczym starsze pokolenie w Ameryce Południowej, które obwiesza się amuletami, idzie do kościoła na mszę, a stamtąd do tarocistów. No, ale w bajce wszystko jest możliwe.


Co do grzmotu, powitano go ze zrozumiałym zdziwieniem, po czym natychmiast z ulgą przypisano wszystkie dzisiejsze skoki ludzkich nastrojów nagłym zmianom ciśnienia atmosferycznego. I powrócono do przerwanych działań wizerunkowych.
Co za ulga. Już nie trzeba się zastanawiać, czy wychodzące tego dnia na wierzch problemy nie są zawinione przez jakieś błędy wychowawcze i czy nie trzeba by o nich wreszcie porozmawiać. Ot, to tylko sprawka magicznych anomalii pogodowych.


Kostium babci, bardzo ładnie skrojony i elegancki, leżał na pannie młodej całkiem nieźle...
Która z nas nie marzyła o tym, żeby na swoim ślubie wyglądać „całkiem nieźle”?


...choć żakiet był troszkę za luźny. Spódnica lekko obwisała...
W wakacje zamówiłam sobie na Allegro kilka zwiewnych lekkich spódnic, długość wprawdzie nie do końca mi pasowała, ale myślałam sobie: co tam, zsunę trochę niżej i będzie wyglądało akurat. Wyglądało fatalnie. Jeśli coś jest zaprojektowane tak, żeby stan był na wysokości talii, to obsunięcie spowoduje, że całość będzie się układała zupełnie inaczej niż to zaprojektowano, z różnicą prawdopodobnie na niekorzyść.


...i sięgała Laurze prawie do kostek...
Spódnica była z lat pięćdziesiątych, więc powinna sięgać do kolan. A Laura niby podobnego do Mili wzrostu...
Poza tym, przy charakterystycznym dla tamtych czasów fasonie z mocno wciętą talią, Laura musiałaby być całkiem pozbawiona bioder, żeby spódnicę dało się zsunąć niżej - a jeśli miała ona sięgać do kostek, to musiała chyba być zsunięta poniżej tyłka...

Zastanawiam się poza tym, po co w ogóle jest ta wzmianka... Że niby kostium ze spódnicą do kostek będzie wyglądał bardziej jak suknia? Nożeż bzdura, będzie wyglądał jak obwisła szmata, gwarantuję, że nikt go za suknię nie uzna!


...całość jednak, zdaniem Magdusi, wyglądała nadspodziewanie dobrze i stylowo w zestawieniu z warkoczem i grubym wiankiem z róż, nasuniętym nisko, niemal na brwi.
Przypomnijmy: na tę stylową całość składał się kostium sprzed sześćdziesięciu lat, trochę za luźny i obwisły, buty dopasowane do sukni operowej, gruby warkocz i nasunięty na brwi wianek z róż przeplatany białym kablem (wciąż nie mogę się otrząsnąć z szoku). Zgaduję, że warkocz również był tym kablem związany, coby było jeszcze bardziej stylowo.


Całej rodzinie się podoba, dziadek deklamuje poezję...
– Czy możemy już jechać? – zawołała Laura, która ujrzawszy w lustrze swój nowy wizerunek poweselała znacznie i nawet przytupnęła sobie dziarsko białym obcasikiem, mówiąc, że czuje się prawie jak Panna Młoda z „Wesela”.
Pollyanna byłaby z Laury dumna.
Niech jeszcze w takim razie Adam zdejmie buty.


Przez uchylone drzwi zajrzał Adam, trzymany do tej pory w kuchni, gdzie w męskim towarzystwie pojono go herbatą i raczono rodzinnymi anegdotami.
Pamiętajmy, że do tego rozgadanego męskiego towarzystwa wliczał się Pyziak rzucający posępne spojrzenia przekrwionymi oczami i wprawiający wszystkich w zakłopotanie.
Anegdotami - zapewne o tym słynnym fatum. Drodzy Borejkowie, czas spojrzeć prawdzie w oczy - to nie żadne fatum was prześladuje, tylko mści się totalny burdel organizacyjny i odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę.


– A, widzę, że wszystko w porządku! – rzekł z uznaniem na widok oblubienicy.
Ten facet jakoś dziwnie wyraża swoje myśli. Powyższe kojarzy mi się ze stwierdzeniem „a, dzisiaj taki chleb kupiłaś, fajnie”, nie z odnotowaniem z ulgą, że udało się zażegnać katastrofę.


– Tak, tak, jedźmy, kochanie...
W sumie to wyjedziemy na ostatnią chwilę w czasie burzy śnieżnej, ale spoko...


...Muszę się jeszcze przebrać.
A, właśnie. Czy ktokolwiek zastanawiał się nad tym, jak garnitur pana młodego będzie się komponował z suknią operową Laury? Jeśli zakładał coś klasycznego, to nie ma problemu, ale niechby mu przyszło do głowy też założyć jakiś strój po dziadku albo wziąć po ojcu PRL-owski garnitur w kratę – wyglądaliby jak goście balu przebierańców, którzy zetknęli się na jeden taniec, ale każde z nich przyszło z inną parą.
A może Adam, by dopasować się do Laury, kazał uszyć sobie frak w stylu biedermeier? No, to teraz naprawdę będą wyglądać razem rewelacyjnie.



Dziadek Borejko natychmiast mu się przeciwstawił.
– Adamie, drogi Adamie, tak nie uchodzi, tradycja każe, byś czekał na pannę młodą w kościele. A ja ci ją uroczyście, po ojcowsku, przyprowadzę. Jedź, jedź sam, my wyruszymy za tobą.
Która tradycja tak każe? Bo tu już kilka wersji się pojawia – że ojciec prowadzi pannę młodą do ołtarza, że pan młody ma tam czekać, a ja znam jeszcze tradycję dawania młodej parze błogosławieństwa w domu panny młodej, z którego para jedzie do kościoła razem ze świadkami...
I to jest właśnie stara, polska tradycja, znana we wszystkich warstwach społecznych, wielokrotnie opisywana w literaturze, na litość boską!
Tak czy siak w obecnej sytuacji oni powinni w te pędy lecieć do samochodów, a nie jeszcze zastanawiać się, kto według tradycji powinien wyruszyć pierwszy.
Oczywiście nie zaskakuje mnie już to, że dopiero teraz rodzina zastanawia się, kto ma jechać z kim i nie było to od dawna ustalone z uwzględnieniem tego, że Laura w swojej sukni operowej miała zajmować co najmniej dwa miejsca. Może pojadą tak: klik.


– Już bym się bał – odparł szczerze Adam. – Trochę dziś słyszałem o tym słynnym fatum ślubnym. A grom ostrzegawczy od Jowisza? Wziąłem go na serio...
No to przynajmniej pod względem wymieszania katolickich rytuałów i wierzeń pogańskich para będzie dopasowana.
...wziąłem go na serio i postanowiłem jednak odwołać ślub, skoro sam Gromowładny jest przeciw.


...Wolę sam wszystkiego dopilnować, a zwłaszcza mieć oko na moją dziewczynę.
O, w to nie wątpię.
A gdyby Uległa próbowała jeszcze fikać, to zaraz ją zdyscyplinuję. Kabelkiem i łodygą róży.


Wręczył swojej dziewczynie najpiękniejszą z długich, białych róż, a resztę ich wyjął z wanny, gdzie dotąd spoczywały, zalane do połowy zimną wodą.
– Nie, nie! – zakrzyknęła nagle babcia Borejko, biegnąc za nim w popłochu, lecz zawsze wytwornym, drobnym kroczkiem.
Wytworne kroczki Mili to kolejna wielokrotnie powtarzana informacja, co nie przekłada się jednak na to, żeby wytworność zaczęła mi wreszcie do sekutnicy pasować.
“W popłochu, lecz zawsze wytwornie” - podkreślenie bez sensu. O ile sympatyczniej wyglądałaby Mila, po ludzku, w pośpiechu galopująca do kuchni!
Ciekawa jestem, czy dawna Mila, ta, która w “Idzie sierpniowej” np. występowała w spranej płóciennej sukience i sandałach, też dreptała wytwornie, czy dopiero na starość jej się tak zrobiło.


Dobiegła do lodówki i wydobyła z niej mały, pękaty bukiecik uwity z cieplarnianych groszków pachnących...
I z kabelka?
Wsadzony w mutrę.


...oraz z liści paproci, a przewiązany białą wstążką.
– Akurat były w kwiaciarni! W grudniu! – Po prostu omen. Kazałam ci zrobić ten ślubny bukiet. Taki właśnie, jak trzeba.
Spróbuję jeszcze przez chwilę opanować ogarniającą mnie wściekłość i przeanalizować to na logikę. Mila wyciąga te kwiatki z lodówki. Przez cały dzień w kuchni ktoś siedział, a więc nie mogła schować ich niepostrzeżenie. To znaczy mogła, ale musiałaby się o to postarać – a czego tu się wstydzić, wspaniałego zrządzenia losu? Jeśli natomiast kupiła je poprzedniego dnia (zakładam, że można 26 grudnia znaleźć czynną kwiaciarnię), to miała mnóstwo okazji do poinformowania Laury, że kupiła jej te groszki i zamierza je jej wcisnąć.


Normalnie kobieta szykująca się do ślubu konsultuje swoje pomysły odnośnie sukni, welonu, bukietu itd. z matką, siostrami, koleżankami i kogo tam jeszcze ma pod ręką. Babcia miałaby tysiąc okazji, by napomknąć o “rodzinnej tradycji” dotyczącej groszków, zamiast knuć, że zaskoczy ją tym w ostatniej chwili. A nawet gdyby sobie knuła, to ktokolwiek z rodziny, na przykład tak bardzo chcąca pomóc w organizacji ślubu Gabrysia, zareagowałby i przypomniał, że Laura upatrzyła sobie bukiet róż; no i do cholery, niechże dziewczynie chociaż to zostanie, skoro już suknia i welon odjechały w siną dal. A tu nic takiego się nie dzieje.


Jest też druga możliwość – niezbyt dobrze Tygryskowi znana Magda jest pierwszą osobą, której Laura chwali się, jak będzie wyglądał jej strój ślubny i w jakim kolorze będą róże w bukiecie; w rodzinie nikt nie ma pojęcia o tym, czego Laura w ogóle chce. Jedna i druga opcja nie pasuje do wizji licznej familii zajmującej niewielką przestrzeń w zgodzie i harmonii.
To wszystko w ogóle jakieś koszmarnie niedograne. Suknia sobie, welon sobie, makijaż wykonywany przez przypadkową w sumie osobę (btw. w cenę makijażu ślubnego zwykle wliczany jest i próbny, a jeśli Laura spotkała koleżankę na tyle wcześnie, by ją zaprosić, to i na umówienie sesji był czas). O wyglądzie butów wzmianki nie ma, wiemy tylko, że na wszelki wypadek kupiono dwie pary. A kto wie, może to były bikejki (skoro już przypisujemy Laurze jarmarczny gust)? Bukiet ślubny okazuje się luźnym snopem róż, pewnie prosto z aaaadaaaammmmowej szklarni. Już widzę, jak panna młoda trzyma taki wiecheć w kościele, myśląc głównie o tym, żeby się to wszystko nie rozsypało... Ogólnie jeden wielki rozgardiasz i każda rzecz z innej bajki. A mówię tutaj tylko o tych zaplanowanych!


– Babciu, coś ty, ja bym wolała tę różę...
– Wiem – odrzekła despotycznie Mila Borejko. – Ale moja mama życzyłaby sobie groszków.
A ty akurat wiesz, czego życzyłaby sobie twoja matka, która umarła, jak miałaś coś koło pięciu lat...
Rrrrwa mać, nienawidzę takiego szantażu moralnego. I w ogóle, co do cholery ma tu do rzeczy jej matka, no błagam!
Przecież Mila nie miała zielonego pojęcia, że jej matka lubiła i hodowała groszki. O tym wiedziała tylko jej przybrana matka, Gizela, która jej tego NIGDY nie powiedziała, nawet wtedy, gdy upierała się, żeby Mila poszła do ślubu z groszkami właśnie. No i wie o tym czytelnik, ale ja akurat na groszki Makowskiej (matki Mili) nie zwróciłam w książce uwagi i nie rozumiałam, dlaczego Gizela tak strasznie Mili te groszki wciska! Gdyby padło wtedy jedno zdanie: - Mila, twoja mama bardzo lubiła groszki, to były jej ukochane kwiaty... Ale nie. I teraz jakimś cudem Milę oświeciło?
Narrator Wszechwiedzący zstąpił na nią w postaci gołębicy.


– Nie rozumiem.
– Gizela też wolałaby groszki. Zrób to dla niej, dla nich obu. Niech to będzie według scenariusza mojej Gizeli....
Zuzanna Makowska  i Gizela Kalemba miały takie samo ostatnie życzenie na łożu śmierci – chciały, żeby wnuczka Mili przeklinała je na swoim ślubie.
Droga Milicjo, skoro już powołujesz się na Gizelę, to przypomnij sobie łaskawie, że od lat nie utrzymywałyście kontaktów a “dzieci już właściwie o niej zapomniały”, jak zeznała Autorka w “Kalamburce”. Wnuki zaś, o ile pamiętam, nie znały jej w ogóle.

Nieznającym cyklu wyjaśniam, że postać Gizeli Kalemby pojawiła się dopiero we wspomnianej “Kalamburce”, czternastej (!!!) części cyklu, retrospektywnie pokazującej całe życie Mili, od czasów przedwojennych. Wprowadzenie jej było zabiegiem niezręcznym przeokrutnie, bo przez całą Jeżycjadę nie padło ani słowo o jakimkolwiek starszym pokoleniu, Ignacy ani Mila nie mieli rodziców, ciotek, stryjków itp. Gdyby jeszcze Gizela została uśmiercona w stosownym momencie, tj. gdzieś w latach 70-tych, zanim zaczęła się akcja Jeżycjady właściwej... Jednak autorka nie zdecydowała się na ten krok, co stworzyło paradoksalną sytuację, w której ciepli, mili, rodzinni Borejkowie przez lata całe nie utrzymują kontaktów z kobietą, której cholerna Mila praktycznie zawdzięcza WSZYSTKO.


...Proszę...
Jak się komuś wchrzaniasz w jego plany w ostatniej chwili i despotycznym tonem wywołujesz na nim presję, to magiczne słowo „proszę” jest już musztardą po obiedzie.


...Ja też jej kiedyś ustąpiłam w tej samej sprawie...
I co to Laurę obchodzi, że opiekunka Mili była równie uparta i despotyczna jak sama Mila?
Dawna Laura ryknęłaby: A co mnie obchodzi Gizela, to mój ślub, nie twój!!!


...a zważ, że miałam wtedy na sobie ten sam kostium co ty. Przyjmij, że po prostu włączone zostało antyfatum.
WTF?!?!?!


– Antyfatum?! Nie rozśmieszajcie mnie.
Brawo, Laura, dajesz! (Bierz potwora, bierz potwora!) Walcz o siebie sama, bo nikt z kochającej rodziny najwyraźniej nie ma zamiaru się za tobą wstawić...


– Pamięć i symbole. Tradycja, która tworzy się sama – szepnęła babcia Mila i jej oczy zaszły łzami wzruszenia.
Świetnie, jeszcze się rozpłacze i weź tu z taką dyskutuj. Tekst o pamięci i symbolach kojarzy mi się z książką Kochanice króla, w której wszyscy powtarzali „musimy myśleć przede wszystkim o dobru rodziny” i w rezultacie nikt w tej rodzinie nie był szczęśliwy.
Jakoś sobie nie przypominam, żeby Gaba, Ida, Pulpa, Nutria i Róża popylały do ślubów z groszkami.  BTW tradycja zawsze tworzy się sama, nespa?
“Dziś narodziła nam się nowa świecka tradycja” ;) Z naciskiem na “dziś”.


– Potem ci wszystko opowiem – obiecała.
Trzeba było w ogóle wyrzucić te Laury róże i postawić ją przed faktem dokonanym, a na osłodę dodać „po ślubie wszystko ci wyjaśnię”.


– No, dooobrze – powiedziała Laura, przyjęła bukiet i nagle pocałowała swą autorytarną babcię w policzek.
– Dziękuję!
Moje skojarzenie ze średniowiecznym posłuszeństwem wobec seniorów rodu pozostaje aktualne.


Adam rzucił w pośpiechu, że przecież groszki też są bardzo miłe...
Ja bym w tej chwili zmiażdżyła te cholerne „miłe” groszki na jego czole.


...zebrał okrycia i czym prędzej pociągnął Laurę za rękę do wyjścia.
– Jak to?! – zakrzyknął dziadek w ślad za nimi. – Jak to?! Czy ja już nie mam nic do gadania?!
Trzasnę go. Jak Boranora - trzasnę.


Odpowiedziała mu cisza, a zaraz potem – żona:
– Nie.
Laura też nie.
Gdyby miała więcej czasu, mogłaby ewentualnie wygłosić końcowy monolog Kasi z “Poskromienia złośnicy”. Zamieniając tylko "posłuszeństwo mężowi" na "posłuszeństwo babci".


Następnie wszyscy się przebrali w stroje wytworne oraz uroczyste i po stwierdzeniu, że rodzina Pałysów też wreszcie jest gotowa (jeszcze w ostatniej chwili Józef po raz kolejny prasował spodnie), uznali, że mogą już wyjeżdżać.
Do ślubu zostało jakieś czterdzieści pięć minut, trzeba tam dojechać w złych warunkach pogodowych, a oni dopiero się przebierają! Może jeszcze włosy sobie teraz układają? U mnie w sześcioosobowej rodzinie przygotowanie się do zwykłej wieczerzy wigilijnej zabierało co najmniej kwadrans – zanim tata i brat wyprasowali sobie koszule, mama znalazła mi odpowiednie rajstopy do pożyczenia, jedna siostra znalazła drugiej kolczyki, które bardziej pasowały jej do stroju, trzy kobiety umalowały się pokazując sobie przy okazji, jakie fajne kosmetyki ostatnio kupiły, usiłowały mnie namówić do zajęcia się tym samym („Czemu ty się nie malujesz, co z ciebie za kobieta!”)... A w naszym mieszkaniu były dwie łazienki :-P


Przezornie postanowili wyruszyć nieco wcześniej, niż było trzeba (trasą warszawską jechało się do Kostrzyna tylko dwadzieścia minut), a to ze względu na warunki atmosferyczne oraz korki, które to elementy mogły jeszcze w ostatniej chwili podnieść szansę zadziałania ślubnego fatum.
No proszę, jakie piękne wyjaśnienie na następnej stronie. Zważając na zamieć śnieżną, ewentualne korki i to ich cholerne fatum zadbali o to, żeby mieć w zapasie jakieś... dziesięć minut. Dobrze, że Laura jednak na nich nie czekała.
W dwadzieścia minut do Kostrzyna! Pani MM, czy pani coś piła pisząc te słowa? W dwadzieścia minut nie wyjedzie się nawet z Poznania! Owszem, samą trasą warszawską od granicy miasta to może i wychodzi dwadzieścia (chociaż imho raczej około trzydziestu, bo tam jest trochę skrzyżowań ze światłami po drodze), ale przecież do tych granic miasta też trzeba dojechać! Na moje poznańskie oko, z Roosevelta do kostrzyńskiej fary poniżej pięćdziesięciu minut się nie zejdzie.


Samochody były trzy: nowa astra Strybów (starą Gabriela rozbiła w zeszłym roku), stare zielone autko Idy oraz nowo kupiona używana honda Marka Pałysa.
Trzeba podkreślić, że nowo kupiony samochód jest używany, jeszcze by ktoś z nas powziął jakże krzywdzące podejrzenie, że pracujący od rana do nocy Marek Pałys dużo zarabia. A przecież w Jeżycjadzie dobra sytuacja materialna to jeden z grzechów głównych.


(...) Grzegorz posłusznie usadowił swych teściów w astrze i pierwszy wystartował. Pałysowie wpakowali się w piątkę do hondy i ruszyli za nim. Magdusia ostatecznie pojechała w autku prowadzonym przez Gabrielę, do którego wskoczył też Ignaś, a na samym końcu wsiadł tam też zagubiony nieco i jakiś osowiały Janusz Pyziak.
No, jasne. Pyziak siedział tam od rana i czekał, aż zabierze się z resztą, bo sam nie pomyślał wcześniej o zorganizowaniu sobie pociągu/autobusu/taksówki. A Gaba chętnie wzięła go do swojego samochodu, dzięki czemu miała kolejną okazję, żeby sobie dzielnie pocierpieć.


Po drodze fatum nie miało absolutnie nic do gadania: trasa była chwilowo w miarę odśnieżona, jechało się całkiem bezpiecznie. Grzmot już się więcej nie powtórzył...
O, to całe szczęście, bo trzeba by się zatrzymać na tej trasie warszawskiej, znaleźć jakieś niemalowane drewno do odpukania, okręcić się, splunąć, czy co tam się jeszcze robi dla odczarowania „fatum”. Tak, śmieję się z bycia przesądnym. Normalnie uznaję to za nieszkodliwe dziwactwo, natomiast u bohaterów kreowanych na głęboko religijnych drażni mnie szczególnie.


...wiatr nieco ustał, a mama Ignasia prowadziła bardzo odpowiedzialnie – powoli i ostrożnie. Powiedziała, że po tym wypadku jeszcze nigdy nie przekroczyła osiemdziesiątki na godzinę.
– To dobrze, że mnie słuchasz – rzekł aprobująco Ignaś. Janusz Pyziak milczał na tylnym siedzeniu, to wzdychając, to pokasłując.
W tym tempie dojechali na miejsce dopiero po czterdziestu minutach, bo na wszystkich światłach stały okropne korki.
Czyli byli spóźnieni, tak? No bo chyba autorka nie chce nam wmawiać, że doprowadzenie cery Laury do znośnego stanu, rozmowa o tym, czy grzmot to dobry, czy zły znak, przebranie Laury w kostium, recytowanie przez dziadka wiersza, dyskusja o groszkach pachnących i przebieranie się wszystkich członków rodziny zmieściło się w dwudziestu minutach. Wprawdzie początek tych zdarzeń miał miejsce „około trzeciej”, ale jak dla mnie oznacza to odchylenie maksymalnie 10- lub 15-minutowe (jeśli na plus, to jeszcze gorzej), bo autorka nie chciała po prostu pisać jak w opku „14.53”; przecież w tej sytuacji wszyscy musieli ciągle kontrolować, która jest godzina!


Kiedy czekali w jednym z nich, opodal kliniki w Swarzędzu, zadzwonił w torebce telefon Gabrieli. Powiedziała Ignasiowi, żeby odebrał, i to on właśnie miał sposobność usłyszeć ten niepowtarzalny, soczysty bas:
– Gabriello? Tu Bernard.
– Tu Ignacy. Mama prowadzi!
– Cha, cha! Dobrze powiedziane, chłopcze z uszami! Prowadzi! – tak jest, Gabriella zawsze prowadzi, zwłaszcza w moich osobistych rankingach popularności, uznania, entuzjazmu i zachwytu...
Wszyscy Kochają Gabrielę – odsłona piąta.
Żeromski, zamknij się, do wuja, bo ci lutnę mocniej niż starszy Lisiecki.
A jeśli nie Ty, to lutnie mu Aniella.


...Czy zauważyłeś, że znalazłem moją komóreczkę? Tak, to ona do ciebie dzwoni. Była przez cały czas w samochodzie, w skrytce na rękawiczki, co mnie dziwi, bo z zasady nie wkładam rękawiczek...
Gdzież by tam malarzowi i rzeźbiarzowi dbać o dłonie.
Tu akurat bym się nie czepiała. Dlaczego miałby dbać? Mówimy o facecie, który potrafił całe lato przechodzić wyłącznie w kitlu malarskim!!! (niedobrze mi, niedobrze mi, zabierzcie mi ten obrazek sprzed oczu).
No i co, wyciszoną miał? Przecież dzwonili do niego; co więcej, widząc kilka nieodebranych połączeń od Borejków, powinien się zaniepokoić, że chodziło o coś ważnego...


...Ale, ale, chciałbym was zapytać, co to za futerał mi się dynda, urywa i lata w kółko po samochodzie...
...na przykład związanego z tym właśnie urwanym futerałem.
Jedna moja znajoma zawsze wrzuca komórkę na dno torebki i na dworze albo w tramwaju dzwoniącego telefonu nigdy nie słyszy, więc to bezskuteczne wydzwanianie mogę sobie wyobrazić. Ale kiedy ona już zobaczy, że ma ode mnie pięć nieodebranych połączeń, to zaraz oddzwoni. Wystarczyłoby wspomnieć jednym krótkim zdaniem „widzę, że próbowaliście się ze mną skontaktować, coś się stało?” Aha, Bernard i jedno krótkie zdanie, ale mi się żarcik udał.


...podczas gdy ja gnam przez bezdroża Lubelszczyzny.
Te, poznaniak! Może jeszcze na przełaj przez pola, co? - oburzyła się lublinianka.
Kuro, poznaniacy od lat powtarzają “dowcip”, który jakoś przestał mnie śmieszyć - że Azja zaczyna się za Koninem.


No, ściśle biorąc, teraz właśnie nie gnam, i to nie przez bezdroża, bo stoję przed stacją paliw, a myśl moja biegnie ku wam z całą gorącą życzliwością i tęsknotą. Czy to nie Laura coś u mnie zostawiła?
– Ona – potwierdził Ignaś taktownie. – Ale to już nie ma znaczenia.
– To nic się nie stanie, jak oddam wam futerał po Nowym Roku?
– Nic – odparł Ignaś z głębokim przekonaniem. – Nic zupełnie.
Ach, jaki ten Ignaś taktowny i panujący nad sytuacją.
A guzik prawda. Po pierwsze, Bernard może jednak zajrzeć do futerału, zorientuje się, że w środku jest suknia ślubna i przerazi się, że być może przez niego ślubne plany Laury zostały zrujnowane. Po drugie, z jego potoku słów wynika, że suknia podróżuje w fatalnych warunkach, a przecież Laura mogłaby chcieć wykorzystać ją w sesji ślubnej lub też za kilkadziesiąt lat zmusić wnuczkę do jej założenia :-P Po trzecie, skąd Ignaś ma tę pewność, że suknia nie będzie Laurze potrzebna do Nowego Roku? A może chciałaby się w niej pokazać chociaż na weselu w sylwestra, skoro nie mogła na ślubie?


Kiedy powtórzył tę rozmowę mamie, pośmiała się, ale dosyć nieuważnie...
W duchu myśląc „i dobrze jej tak, wolała ode mnie uzurpatora Gruszkę, to ma teraz za swoje”


...przez rozkopany zjazd z trasy głównej wtoczyli się już w boczną uliczkę Kostrzyna. Trochę kluczyli po ciemnawych zaułkach, mijali małe domki i większe kamieniczki z kolorowymi lampkami w oknach oraz dwukrotnie przejechali wokół rynku, na którym migotała wielka choinka, zanim wreszcie znaleźli drogę do fary.
Brawo. Najwyraźniej Gaba poświęciła obczajeniu wcześniej trasy tyle uwagi co przygotowaniom córki do ślubu.


Przybyli jednak jeszcze przed czasem.
Słucham??? Chyba dziesięć sekund przed czasem.
Gumiana czasoprzestrzeń, powinnaś się była przyzwyczaić...


Uliczka za Bramą Cechową była bezludna i ciemna, ale kościół – prosty, szlachetny budynek gotycki z surowej cegły – został pięknie oświetlony. Sporo już w nim czekało ludzi, widocznych przez uchylające się co chwilę drzwi, a przed kamiennym ostrołukiem portalu, zdobnym w girlandę z jedliny...
Przeczytałam „girlandę z jelitek”, forum ESD w nadmiarze szkodzi :-D


...stał niecierpliwy Józinek. Na ich widok zamachał ręką, pokazał im miejsce do parkowania, po czym znikł w środku.
Magdusia też mu pomachała, wysiadając, lecz on już tego nie widział. Może i nie chciał widzieć, jak zwykle?
Rany, dziewczyno, trochę szacunku do samej siebie. Buc cię olewa – i ty olej buca.


Zresztą zaraz Ignaś, pod pretekstem, że jest bardzo ślisko, wziął ją za rękę i poprowadził do kościoła.
Gabriela została w tyle, czekając na swego ostatniego pasażera, który ciężko gramolił się z samochodu, wolno stawał na nogi i osowiale ruszał przed siebie.
O, znowu ta kiepska figura retoryczna, jak przy wściekłej Idzie. Ciężko gramolił się z samochodu, wolno stawał na nogi i osowiale ruszał przed siebie.


Już Ignaś z Magdą dotarli do wejścia, gdy rozległ się za nimi krótki okrzyk.
Odwrócili się.
Janusz Pyziak osunął się na kamienną nawierzchnię podwórca i leżał tam jak długi.
Gabriela usiłowała go podnieść, ale nie dawała rady. Podbiegli więc i dźwignęli go wspólnymi siłami, Ignaś czym prędzej otworzył samochód i we troje wpakowali przelewającego się im przez ręce Pyziaka na tylne siedzenie.
– Puls bije jakoś dziwnie – powiedziała Gabriela, trzymając go za nadgarstek. – Boże kochany, coś złego się stało, on jest nieprzytomny.
– Mamo, dzwoń po pogotowie!
Gabriela sięgnęła po komórkę, ale jakoś nie mogła tu złapać zasięgu, choć nerwowo ustawiała się na wszystkie strony.
– Ile mamy czasu?
– Dwadzieścia minut.
Dwadzieścia minut do czego? Do obumarcia komórek centralnego układu nerwowego Pyziaka? Czy do ślubu? Nie ogarniam tej czasoprzestrzeni.
Do ślubu najwyraźniej. *facepalm*


Borejkowie jadący na ślub do Kostrzyna:



Ignaś zdecydował, że pojedzie z matką. A Magdę poproszono, by zawiadomiła Grzegorza, co zaszło. Już on będzie wiedział, co dalej zrobić.
Oj, tak, w łataniu problemów stworzonych przez Pyziaka Grześ ma wprawę. Wykorzystuje się go do tego od osiemnastu lat i właściwie do niczego innego nie jest potrzebny.


Januszem zajęli się lekarze, Gabrysia czeka na korytarzu z Ignasiem, który usiłuje ją przekonać, żeby zostawili Pyziaka pod opieką szpitala i wracali na ślub.


(...) przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, na białych krzesełkach w białym hallu, patrząc bezmyślnie na biały plakat reklamujący usilnie [białą] szczepionkę przeciwgrypową. Przed gabinetem laryngologa kwękał jakiś zagrypiony grubas i też się gapił w plakat, a trzy kaszlące pielęgniarki w recepcji wpatrywały się razem w monitor jednego z trzech komputerów. Może tam też była reklama szczepionki.
A może informacja o tym, że talent pisarski autorki uległ regresji. Moje nawiązanie jest równie zgrabne co powyższa puenta.


– Mamo, dlaczego tak się troszczysz, czy ty go ko... – zaczął nagle Ignaś i urwał, przerażony własną bezczelnością.
– Czy go kocham?
– Wiem, wiem, że nie – odparł szybko. – Ale – czy go kochałaś.
– Tak.
– Bardziej niż teraz tatę?
– O, nie, całkiem inaczej. Pierwsza miłość, wiesz. Było i minęło.
Było i minęło. Dwie córki, dwadzieścia lat płaczu.
Ale o czym oni w ogóle rozmawiają? Często się zdarza, że człowiek będący świadkiem, jak nieznajomy traci przytomność, wzywa pomoc lub na własną rękę zawozi go do szpitala i albo czeka na wiadomość o rozwoju sytuacji, albo wraca do swoich obowiązków, ale cały czas martwi się o tego nieznajomego. Nie potrzeba tu od razu jakieś wspólnej romantycznej przeszłości. I wrażliwy poeta Ignaś nie potrafi tego zrozumieć?


Białe drzwi w głębi hallu otwarły się i przez długi korytarz zbliżała się ku nim pielęgniarka. W pustce i ciszy głośno i dźwięcznie stukały jej białe drewniaczki. Gabriela wstała, ściskając ramię syna.
– Odzyskał przytomność, odzyskał – powiedziała pielęgniarka uspokajająco, już z daleka. – Miał mały udar. Ale będzie dobrze, proszę się nie denerwować. Zostanie u nas przez kilka dni. Aha, chory prosił, żeby pani już nie czekała, tylko jechała na ślub.
– A nie mówiłem? – mruknął Ignaś i przejął inicjatywę, chwytając matkę za łokieć. – Chodź już! – powiedział stanowczo. – Ty moja niemądra, mądra mamusiu.
I pojechali z powrotem – znów setką, bo byli już mocno spóźnieni.
Nie do wiary :-P


I zdążyli dojechać pod farę, kiedy ślubna msza jeszcze trwała.
I udało się im szybko przemknąć przez niewielki kościół pełen ludzi, kwiatów, świateł i muzyki. Mijając znajomych i sąsiadów, uśmiechając się do starych i nowych przyjaciół, dotarli aż do pierwszych ławek...
Kościół pełen znajomych i przyjaciół? To chyba wszyscy ze strony pana młodego, wszak Laura nie była zbytnio zainteresowana wysyłaniem zaproszeń na swój ślub; kojarzyła tylko, że inni zapraszają znajomych ze szkoły, więc na odczepnego ściągnęła spotkaną przypadkowo na mieście znajomą z podstawówki. Widocznie nie utrzymuje kontaktów z nikim z liceum ani ze studiów. Do tego nie mam zastrzeżeń, bo nie zawsze znajdziemy bratnie dusze w ludziach, z którymi los rzucił nas do jednej klasy lub na te same studia. Tylko skąd nagle te tłumy zapełniające kościół?
Klienci “Daglezji” ;)
Pan Gruszka wcześniej mówił o kuponach uprawniających do dziesięcioprocentowej zniżki, rozdawanych po mszy.


A tam, pod malowanym łukiem tęczowym i renesansową polichromią, siedzieli w komplecie ich bliscy oraz wyraźnie zdezorientowana Krawcowa Operowa.
Krawcowa Operowa musiała bardzo się zaangażować w szycie sukni dla Laury, skoro specjalnie pojechała do Kostrzyna zobaczyć, jak prezentuje się jej dzieło. Myślę, że widząc teraz swoją klientkę w kostiumiku sprzed sześćdziesięciu lat oraz w wianku z róż i kabla na włosach związanych w sielski warkocz nie tylko była zdezorientowana, ale też było jej zwyczajnie przykro. Widocznie Laura przed ślubem z nią nie rozmawiała, a co za tym idzie, do tej pory jej też nie zapłaciła.


A Laura i Adam właśnie wstawali ze swoich klęczników, ozdobionych białymi różami.
A babcia nie rzuciła się zrywać te róże z krzykiem „Mają być groszki!!! Moja matka i Gizela żądają groszków!!!”?


– Nie mogliśmy już na was czekać – szepnął przepraszająco Grzegorz, kiedy Gabriela stanęła koło niego. – Zaraz jest następny ślub. A pan Fidelis źle się czuje.
Gabriela tylko skinęła głową na znak, że w porządku, dobrze postanowił.
– Laurze nic nie mówiłem – dodał Grzegorz cicho. – A jak tam on?
Przymknęła uspokajająco powieki.
A Grzegorz zinterpretował to jako “już po nim” i odetchnął z ulgą - wreszcie stanie się tym jedynym!
Co Ty, on zawsze będzie „tym drugim”, nawet po śmierci Pyziaka. „Drugi mąż” to dla Gabrieli nieodłączny przydomek Grzesia, jak nazwisko Rebeki Dew dla Ani Shirley.
Niech zna swoje miejsce.
Grzesiu, trzeba było Gabę rzucić, jak Ignaś był jeszcze mały, wtedy pamiętałaby i o tobie. I ewentualnie rozładowywałaby frustracje na jakimś trzecim.


Ignacy Grzegorz wsunął się pomiędzy rodziców i dotknął jednocześnie ich dłoni swoimi zmarzniętymi rękami. Uśmiechnęli się do niego natychmiast, oboje równocześnie, a on się rozpromienił.
Nie, nie, to wszystko nie tak miało być! Nikt się nie domyślił, że Janusz Pyziak chcąc odkupić swoje winy dzielnie pił kawę za kawą, aby tuż przed ceremonią dramatycznie stracić przytomność i doprowadzić do odwołania ślubu, dzięki czemu Laura zdążyłaby odebrać od Bernarda swoją suknię ślubną?


Tuż obok Grzegorza ekstremalnie wzruszeni dziadkowie patrzyli na swą szczęśliwą wnuczkę, tak piękną w białym kostiumie, liczącym dokładnie pięćdziesiąt jeden lat.
Natomiast cała reszta gości (a zwłaszcza Krawcowa Operowa) zastanawiała się, dlaczego panna młoda ma na sobie niedopasowany i pożółkły ciuch ze szmateksu, czyżby to był kolejny przejaw słynnego borejkowskiego minimalizmu?


Bardzo na tym obrazie skoncentrowani, nawet nie zauważyli spóźnionego przybycia brakujących dwu kawałków rodzinnej układanki.
Mila to by pewnie nie zauważyła nawet, że Laura nagle zaczęła wydawać z siebie sarnie odgłosy zamiast głosu ludzkiego. Najważniejsze, że misterny plan się powiódł – Laura do reszty zborejczona, oddana we władanie Złotowiciowcowi, odziana w tradycyjny symboliczny strój, z wciśniętym jej na siłę tradycyjnym symbolicznym bukiecikiem, z grzecznym pensjonarskim uczesaniem. Do ideału brakowało jeszcze tylko podmienienia jej kupionych na własną rękę butów na przedpotopowe trzewiki Mili.


Z przedsionka kostrzyńskiej fary pozdrawiają wystrojone w stylu retro: Dzidka (w sukni cycatej), Melomanka (w ślubnym kontusiku szlacheckim) i Kura (w gieźle słowiańskim i łapciach z łyka),
a Maskotek, we fraku i oficerkach, rzymskim zwyczajem nakłada każdemu z wchodzących gości wieniec z róż, liliji i kabelka.

P.S. W przyszłym tygodniu będzie przerwa długoweekendowa, potem, jak sądzę, wprowadzimy mały płodozmian, a następnie skończymy z McDusią raz i na zawsze!