czwartek, 26 listopada 2015

302. Zbuntowany Tygrys, uśmiechnięta Róża, czyli grypa szaleje w Poznaniu (Tygrys i Róża, cz. 1/2)


Drodzy i Kochani Czytelnicy!
W księgarniach oraz sklepach księgarniopodobnych od kilku tygodni można nabyć najnowszą część sagi rodziny Borejków - “Feblik”. Od razu informujemy, że “Feblika” analizować nie będziemy, gdyż na naszej skali mieści się gdzieś pomiędzy “takie sobie” a “może być” (z podjazdami do "całkiem, całkiem"), natomiast z okazji premiery sięgnęłyśmy do dużo wcześniejszej części Jeżycjady, a mianowicie do “Tygrysa i Róży”.
Tytuł zdaje się sugerować, że tematem książki będą głównie siostrzane relacje Tygrysa (Laury) i Pyzy (Róży). Niestety, jest to tytuł z gatunku “brzmi efektownie, a związek z treścią… ojtam” (nawiązań do “Pierścienia i róży“ Thackeraya też nie stwierdzono). O siostrzanych relacjach zdecydowanie więcej jest w poprzedniej części, “Imieninach” (który to tytuł z kolei należy do kategorii “a bo nie wiedziałam, co wymyśleć”), tu natomiast mamy akcję skupioną na samej Laurze. Oraz Gabrieli, oczywiście. Oraz wątek miłosny zakończony w iście hollywoodzkim stylu… ale nie uprzedzajmy faktów!
No to indżojcie!


Analizują: Dzidka i Kura

CZWARTEK, 18 LUTEGO
1
W zawiei i zamieci śnieżnej Laura Pyziak i jej ojczym Grzegorz wracają z zakupów.

Laura sugerowała Grzesiowi, żeby wziąć samochód i pod jego osłoną udać się na sprawunki. Lecz pomysł ten nie spotkał się z życzliwym przyjęciem. Świeżo kupiony w systemie ratalnym ford traktowany był przez właściciela jak żywa istota, i to w dodatku cechująca się wrażliwym zdrowiem oraz czułym usposobieniem. Tak delikatnego tworu nie wyprowadza się na dwór w niepogodę. Można to natomiast zrobić pasierbicy. Cóż z tego, że boli ją gardło, cóż z tego, że strzyka jej w uchu? Pasierbicy nikt o zdanie nie pyta. Pasierbicy nie ceni się nad miarę. Rzuca się ją na pastwę zamieci i każe dźwigać zapasy soku „Dr Witt” w ciężkich butlach, cały kontenerek proszku do prania oraz dwa kilogramy jabłek.
Hehehe, fatum krąży nad Laurą, fatum biegania po sprawunki w wichurze i śnieżycy. Za kilka lat będzie tak samo zasuwać po suknię ślubną...
Niemniej, pomijając użalanie się Laury na swój ciężki los pasierbicy - akurat tego nie jestem skłonna traktować serio - czy naprawdę tych zakupów nie można było odłożyć na później? Sok, proszek i jabłka to nie są artykuły najpilniejszej potrzeby, po które trzeba lecieć teraz, zaraz, natychmiast, nie czekając, aż zadymka się uspokoi.



Tak użalając się nad sobą (zawsze jej to dobrze robiło), Laura nie miała pojęcia, że może być jeszcze gorzej, że mianowicie jej ojczym może spotkać na swej drodze dawnego kolegę ze studiów, czyli Jerzego Hajduka, dyrektora liceum imienia Żeromskiego. Zderzywszy się na chodniku przed Teatrem Nowym, obaj brodaci panowie wydali radosne okrzyki zdumienia i oznajmili sobie nawzajem, że dawno się nie widzieli. Laura nie dostrzegała w tym fakcie niczego zdumiewającego. Grzegorz Stryba z zasady nie chadzał na wywiadówki swych dwu przybranych córek, toteż nie miał sposobności ujrzeć kolegi Hajduka w roli wychowawcy starszej z nich, Róży. Jerzy Hajduk natomiast, jako szef wielkiej placówki oświatowej o sporej renomie oraz chlubnej tradycji, po prostu, ex definitione** [Co wynika z definicji], nie mógł mieć czasu na spotkania towarzyskie. Nawiasem mówiąc, Laura nie zamierzała w roku przyszłym iść szlakiem rodzinnej tradycji i zdawać do liceum Żeromskiego. Po pierwsze, dyrektor jej się nie podobał.
Dyrektor Hajduk jej się nie podobał? A cóż to za herezje?...
Herezją jest przede wszystkim, że nie zamierzała iść szlakiem rodzinnej tradycji ;)

Po drugie, pociągający Wiktor Lelujka uczył się w „Marynce”, czyli w liceum św. Marii Magdaleny; nadto, nauczyciele z „Marynki” nie pozostawali w długoletnich związkach przyjaźni z domem Borejków, co nareszcie dać mogło przynajmniej jednej jego mieszkance upragnioną anonimowość i odrobinę choćby wolności.
Chciałabyś...

Panowie, nie zważając na warunki, odbywają długą pogawędkę na temat losów własnych oraz kolegów i koleżanek ze studiów.

Grzegorz opowiedział nawet o czekającym go wyjeździe do Kanady oraz o swej nowej książce, zaś Jerzy Hajduk podzielił się z kolegą wiadomościami o swym udziale w reformie oświaty.
Omujborze, czyżby to Hajduk był współodpowiedzialny za powstanie gimnazjów…?! Cóż, MM nie podejrzewała zapewne, że za kilka lat będzie opisywać je jako siedlisko wszelkiej patologii w postaci na przykład Adamczaka Manuela, pryszczatego bruneta, na którego głowie sterczało siedemnaście kosmyków ulepionych z oleistych włosów, siedzącej mu na kolanach Bielskiej Barbary (zwanej Barbie), o nieprzytomnych oczach obwiedzionych czarną kredką czy niejakiej Kaczkowskiej z tatuażem na nerkach oraz Kopiec Kristal, której czarne stringi były znakomicie dla wszystkich widoczne (“Język Trolli”). Hihihihi - taki mały chichocik historii ;)

Potem jęli wspominać poszczególnych kolegów i koleżanki z wydziałów matematycznego i fizycznego UAM, dzieląc się wiadomościami - często wstrząsającymi - o ich obecnych losach. O ile Laura dobrze zrozumiała poprzez świst wichury, jeden z ówczesnych prymusów został kimś ważnym w rządzie Buzka, zaś koleżanka matematyczka trafiła do ścisłego grona doradców ministra edukacji.
Już widzę te nastoletnie czytelniczki Jeżycjady, które z wypiekami na twarzach śledzą polityczne kariery dawnych znajomych Grzegorza. Borze, gdzie te czasy, kiedy polityka była obecna w książkach MM co najwyżej w formie mocno zawoalowanej aluzji…
Albo w ogóle.

Laura stała, marzła i klęła w duchu. Już dawno byłaby się odezwała i w sposób stanowczy położyła kres przydługiej pogawędce, gdyby dyrektor Hajduk nie był zarazem wychowawcą Pyzy. Mimo wszystko - tego się siostrze nie robi!
- Wpadnij kiedyś, Jurku - zapraszał Grzegorz, a dyrektor, odgarniając obiema garściami śnieg z oczu i brody, obiecywał, że wpadnie na pewno, bo już się stęsknił za Gabrysią.
O-czy-wiś-cie!

- Tyle w niej ciepła, tyle ciepła - powtarzał, dygocząc od nowego uderzenia wiatru, a Laura zastanowiła się, dlaczego każdy, kto mówi o jej matce, używa zawsze tylko określeń pozytywnych lub wręcz superlatywów. Nikt jakoś nie wspomina o jej potwornym despotyzmie, nikt nie widzi, że mama bywa męcząco bezkompromisowa i beznadziejnie nudna w swej uczciwości i prostolinijności. Nie mówiąc już o tym, że biedaczka czepia się małostkowo takich głupstw, jak czyjś odważny makijaż czy zbyt długie, jej zdaniem, zażywanie kąpieli. Nikt też nie zauważa, że jest mama przesadnie zakochana w swym beniaminku, Ignacym Grzegorzu, i że nazbyt często oddaje mu cały swój czas i uwagę, nie zważając na potrzeby obu córek.
Doskonałe podsumowanie postaci Gabrieli, narratorze. I jakie prawdziwe! Brawo! Oh wait...

- Gabrysia jest zawsze taka spokojna, taka promienna - unosił się rozczulony dyrektor Hajduk, a Laura uśmiechnęła się krzywo pod zaśnieżonym nosem, przypominając sobie dzisiejszą scenę poranną, kiedy to mama z okrzykiem „cholera jasna!” walnęła pięścią w drzwi łazienki. No, dobrze, przypuśćmy, że spieszyła się do pracy, ale ona, Laura, też się spieszyła, do szkoły, a wiadomo, że nie mogła wyjść z nieumalowanymi rzęsami. Są chwile, kiedy mama niczego nie rozumie.
A pomalować rzęsek w pokoju, przed lusterkiem do makijażu, nie mogłaś, dziecko drogie? Byłoby ci na pewno wygodniej…
Wtedy przeszkadzałaby siostrze, która śpi w tym samym pokoju ;)
A czy kiedykolwiek zawracała sobie tym głowę? :)

Hajduk się żegna:

- Zaraz jadę do Środy, mam tam matkę.
- Ty masz matkę? - zdziwił się Grzegorz.
- Ja? - zdziwił się z kolei Jerzy Hajduk. - Nie, ja nie mam matki.
- No, właśnie - rzekł Grzegorz, uspokojony. - Przecież zawsze byłeś sierotą.
- Nie, nie zawsze. Tylko od pewnego czasu.
- Ale w Środzie masz matkę? - drążył Grzegorz dość, w gruncie rzeczy, nietaktownie i Laura
zastanowiła się, co jeszcze dzisiaj będzie musiała znieść.(...)
- Belferski skrót myślowy. W Środzie mam matkę ucznia. Zdolny chłopak, olimpijczyk. Wyrwał się z domu, bo matka tęgo pije, i zamieszkał tu. Ona nie daje synowi ani grosza, ojciec nie żyje. Gdybym od czasu do czasu nie pojechał tam z mediacją…
I tak oto doczekaliśmy się, chronologicznie pierwszego chyba, wyjaśniania błędów popełnionych przez autorkę w poprzednich tomach -  czytelnicy wytknęli jej, że w “Imieninach” dyrektor Hajduk jechał do Środy, do matki, a przecież już w “Szóstej Klepce” stało jak byk, że Hajduk był sierotą i miał tylko babcię.
O ile jeszcze to “jadę do Środy, mam tam matkę” można, z trudem bo z trudem, ale przełknąć jako skrót myślowy, o tyle “jadę do Środy do matki” oznacza, no cóż, tylko tyle, że Hajduk… jedzie do Środy do matki...
Belferskie skróty myślowe w ogóle są interesujące, na przykład “matka mojego dziecka”, ale po prostu “matka”...? Raczej nie.

- Rozumiem - zrozumiał wreszcie Grześ, którego twarz w całości pokrywał już śnieg, zaś szkła okularów zalepione były białymi stożkami puchu.
JAK? Chyba że miał je nałożone nad czołem, szkłami do góry.
W normalnym świecie panowie po prostu umówiliby się na piwo w bardziej sprzyjających okolicznościach (no dobra, na kawę, piwo - to nie u MM). Tu - stoją, marzną, cierpią, ale ględzą.

Wiatr uderzył nagle tak potężnym zrywem, że obu panów przeniosło pod wejście do teatru.
Widzę ich, jak lecą… Dwóch zaśnieżonych brodaczy, jak z obrazu Chagalla…

Już - już widać było koniec miłej pogawędki, gdy wśród wycia wichury dał się słyszeć świergot telefonu komórkowego i obaj panowie, jak na komendę, sięgnęli do kieszeni. Po krótkiej szamotaninie każdy z nich wydobył zgrabny aparacik i usiłował, w tych trudnych warunkach atmosferycznych, ustalić, do kogo to dzwoni i które. Dzwoniło do Jerzego Hajduka.
- Tak jest, panie ministrze - powiedział, ustawiając się bokiem pod wiatr, by lepiej słyszeć. -Tak, jutro, wiem oczywiście. My oczywiście przyślemy jak najspieszniej. Tak jest, dziękuję bardzo. Miłego wdrażania. Tak jest, dziękuję. Do usłyszenia. - Wyłączył telefon, schował go i wyjaśnił Grzegorzowi: - Minister.
Po co minister dzwoni do Hajduka osobiście, jak rozumiem, domagając się czegoś, co ten ma mu przysłać? Nie ma od tego urzędników w ministerstwie, sam zajmuje się kontaktami z dyrektorami liceów? :) Opcja, że jest to jakiś jego kumpel, odpada, wszak do kumpla Hajduk nie zwracałby się tak lizusowsko i czołobitnie “tak jest, panie ministrze”.
BTW w tym czasie ministrem edukacji był osławiony Handke…
To są te fragmenty, przy których tęsknię za PRL-owską cenzurą; ona zdecydowanie robiła MM dobrze na styl ;)

Grzegorz z szacunkiem pokiwał białą głową i wyciągnął białą dłoń ku swemu rozmówcy,
Z szacunkiem, tak, tak! No proszę, proszę, jego kolega jest Nie Byle Kim, z samym ministrem rozmawia, łojzicku!

Hej, tam w Warszawie jest pan minister
siwy i taki miły,
przez okno rzuca spojrzenia bystre,
bo chce, by dla ciebie były
zimą sopelki, śniegi i lody:
wszystkie zimowe wygody.
[K. I. Gałczyński “Zima z wypisów szkolnych”, 1936]

:-P


gdy w tej samej chwili rozległ się ponownie sygnał i cała pantomima rozegrała się na nowo. Tym razem dość szybko wyszło na jaw, że dzwoni telefon Grzegorza.
- Tak, Gabrysiu - krzyknął do słuchawki, ustawiając ją antenką pod wiatr. - Już kupiliśmy! Za długo? A bo spotkałem Jurka Hajduka. Gadamy sobie. Tygrysek? Tygrysek nie gada. Co robi? No, jak to co robi. Stoi sobie. Wiatr? Wiatr wieje. Mocno. Wracać natychmiast - no, dobrze, już wracamy. Tak.
...bo jakby mu żona nie powiedziała, to by się nie domyślił!
No jak ty nic nie rozumiesz. Gabriela czuwa nad światem.

Na Jowisza, jak to jeszcze długo potrwa? Żegnają się, jakby na wieczność, a przecież Jerzy Hajduk mieszka przy Słowackiego, tuż za rogiem!
W Borejlandzie panuje zdumiewająca niechęć do przeprowadzek. Jak ktoś już się ożeni/wyjdzie za mąż i osiądzie choćby w najciaśniejszej, najbardziej niewygodnej klitce, to nie ma siły, żeby się stamtąd ruszył. Śmialiśmy się, że gumowe mieszkanie na Roosevelta wchłania bezkolizyjnie coraz to powiększającą się liczbę domowników? Mieszkanie Żaków na Słowackiego (czteropokojowe) ma jeszcze bardziej rozciągliwe ściany, kilka lat wcześniej (w “Noelce”) mieszkało tam w sumie dziewięcioro dorosłych i piątka dzieci, a wiemy na pewno tylko o jednej osobie, która się stamtąd od tego czasu wyprowadziła (Florek “Baltona” Górski, ożeniony z Patrycją Borejko). Jerzy Hajduk, jak widać, nadal mieszka z teściami.

2.
Ledwie wiatr wrzucił ich do obszernej bramy kamienicy numer pięć przy Roosevelta, wpadł na nich odziany militarnie młody człowiek wysokiego wzrostu. Był to, rzecz jasna, Fryderyk Schoppe, ukochany Róży, który zbiegał ze schodków parteru. Jak co dzień, odprowadził właśnie Pyzę po szkole. Fryderyk był mózgowcem o roztargnionym spojrzeniu i sposobie bycia pełnym niewymuszonej wyższości intelektualnej.
Chyba by mnie szlag trafił przy osobniku prezentującym na każdym kroku swą wyższość intelektualną, ale co kto lubi.

Jak dotąd nie dostrzegł w Laurze istoty przeciwnej płci. Nie było nawet zupełnie jasne, czy dostrzegł w niej choćby istotę ludzką. Spoglądał na nią zawsze raczej jak na mało interesujący okaz fauny, albo, w najlepszym razie, jak na kogoś, kto jeszcze długo będzie nosił pampersy. Fryderyk był smukłym blondynem o jasnych oczach ukrytych za szkłami okularów i właściwie cały wyglądał tak, jakby był za czymś ukryty. Pyzę wielbił bezkrytycznie, nazywał ją - nawet przy rodzinie - swoją Różyczką i - jeśli wierzyć zakulisowym pogłoskom - zaręczył się już z nią potajemnie, tak by na pewno jej nie utracić na rzecz któregoś z braci Lelujków.
Taaak, bo przyszłą żonę trzeba sobie zaklepać, najlepiej w wieku szesnastu lat, kiedy jest jeszcze świeża jak nieobsrana łąka, a potem już tylko trzymać krótko i od czasu do czasu przypominać, do kogo należy. Swoją drogą, ciekawe jest to uwielbienie i te deklaracje składane przy rodzinie Borejków, skoro w kolejnej części okaże się, że rodzice Fryderyka znają Różę tylko jako koleżankę.


Laura była zdania, że Pyza, zgodnie ze swą uległą naturą, pozwoliła mu się zbytnio zdominować. Kobieta nigdy nie powinna spowijać mężczyzny jak bluszcz, choć z całą pewnością powinna stwarzać takie wrażenie; taka była opinia Laury - na razie czysto teoretyczna.
Hej, a może usarenkowienie Tygrysa w “McDusi” też było tylko “sprawianiem wrażenia”?

Po odbyciu przed dwoma laty pierwszej randki z niejakim Patrykiem, Laura zdecydowała, że trzeba sobie na razie dać spokój, gdyż uczniowie szkoły podstawowej nie są jeszcze przyzwoitym materiałem do studiów w tej dziedzinie. Patryk zaprosił ją do McDonald'sa na frytki i lody z polewą truskawkową, po czym odprowadził ją do domu, ględząc przez całą drogę o jakichś idiotycznych zespołach, ich liderach, singlach oraz koncertach. Laura wolała jazz nowoorleański, a już najbardziej lubiła operę, toteż nudziła się z Patrykiem jak mops.
“Rany, co za nudziara - myślał Patryk, oddalając się rączym kłusem spod bramy na Roosevelta pięć. - Opera, ok-urczę! OPERA! I jak zadziera nosa! Te jej miny, kiedy mówiłem jej o Spice Girls! Panna bułkę przez bibułkę normalnie, ja pier…I te jej cytaty łacińskie, no nie mogę, skąd ona się wzięła? Muszę jutro chłopakom opowiedzieć, ale siara”


Grzegorz wygrzebał z kieszeni kurtki zamarznięte klucze i otworzył drzwi mieszkania, po czym wtaszczyli tam swoje zakupy i nareszcie owionęło ich lube ciepło, pachnące kawą, kwiatami i smażoną cebulą oraz jeszcze czymś specjalnym, miłym i trudnym do określenia, co składało się na atmosferę domu rodzinnego. Laura zastanawiała się często, czy nie jest to przypadkiem zapach wieloletnich pokładów kurzu, pokrywającego regały z tysiącami książek, zgromadzonych przez wszystkich członków familii.
Wieloletnie pokłady kurzu, brrrrr, koszmar alergika!
Może to dlatego nikt Borejów nie odwiedza? ;) Nawiasem mówiąc, zapach starego, zastałego kurzu jest obrzydliwy, fujjj.

Laura robi sobie herbatkę lipową, aby nie zapaść na szalejącą właśnie “tragiczną grypę”, a potem zamierza zająć się przyjemnościami ;)

Zadzwoni sobie teraz do Lelujków - Wiktor, co prawda, nigdy nie chce z nią dłużej porozmawiać i, jeśli zdarzy się, że to on właśnie podniesie słuchawkę, mówi jakieś - Yyyy... i szybko woła najmłodszego, Lucka, zupełnie jakby to Lucek się Laurze podobał i jakby to do niego właśnie dzwoniła. Owszem, z wesołym i nieskomplikowanym Luckiem gawędzi się całkiem miło, lecz prawdziwy czar koncentruje się jednak w osobie Wiktora. Ten człowiek jest po prostu naładowany seksapilem. Postanowiła tym razem jakoś go zagadnąć i przez chwilę stała w mroku korytarza, obmyślając fascynujące tematy do konwersacji.
Jakoś nic jej nie przychodziło do głowy.
Nawet to, że Wiktor najwyraźniej nie jest zainteresowany :-P
No, gdyby osiemnastolatek interesował się czternastolatką, byłabym zaniepokojona.
Ty - tak, ja też, ale Laura najwyraźniej tego oczekiwała ;)

Stojąc w mroku, gryzła paznokieć kciuka. Po lewej, w ścianie naprzeciwko kuchni, jaśniał prostokąt uchylonych drzwi pokoju dziadków. Widać było ścianę książek i bujnie rosnący filodendron oraz fragment łóżka, w którym leżała Babi (wszyscy już teraz za Ignacym Grzegorzem nazywali tak babcię Borejko). Nagle w pole widzenia weszła jasnowłosa postać w dżinsach - wysoka i zamaszysta.
Mama. Szybkim, charakterystycznym dla siebie ruchem, wyjęła z szafy komplet bielizny pościelowej i zbliżyła się z nim do łóżka. Pochyliła się z uśmiechem, po czym nagle wyciągnęła rękę i pogłaskała Babi po twarzy. Na widok tej czułości sercem Laury szarpnęła bolesna zazdrość. Dlaczego mama jej tak nigdy nie pogłaszcze? Dlaczego dla wszystkich ma uśmiech i miłość, a dla niej - tylko upomnienia i dobre rady?
No właśnie. Dlaczego?
Bo ja wiem? Tutaj brałabym dużą poprawkę na narrację Laury. Mamy w powieści przynajmniej jedną scenę, w której Gabriela próbuje ją pogłaskać, a ona się uchyla oraz przynajmniej kilka, w których z lubością użala się nad sobą, kreując się na nieszczęśliwą sierotkę z bajki.
No tak, ona sporo razy w tej książce zapędza się w utyskiwania spod znaku “nikt mnie nie kocha, a matka mnie dręczy”.

- No, wstawaj, wstawaj - powiedziała mama, lecz Babi oświadczyła, że nie warto się trudzić z tą pościelą. Chorowała w tym jeden tydzień, to może pochorować i drugi, a nawet trzeci. Wygłosiwszy tę ponurą opinię, babcia opadła bez sił na poduszki. Mocno schudła w tej chorobie i źle wyglądała.
W ciągu tygodnia “mocno schudła”, przepraszam?
Może policzki jej się zapadły i na pierwszy rzut oka tak wyglądała.

Nawet nos jej się zaostrzył, a na policzkach miała czerwone wypieki.
Mama jej zupełnie nie słuchała: zebrała rozrzucone na kołdrze książki i odłożyła je porządnie na nocny stolik, po czym pomogła babci wstać i ubrać się w szlafrok.
- Dobra nasza - powiedziała wesoło. - To teraz sobie siadaj w fotelu, a ja tu raz - dwa...
- Kręci mi się w głowie - powiedziała Babi słabo i nagle się rozpłakała.
Mama uchwyciła ją pod łokcie, posadziła w fotelu stojącym obok łóżka i przykucnęła.
- Co się dzieje? - spytała, zaglądając babci w oczy.
- Za dużo masz pracy - powiedziała Babi, pociągając nosem.
- To nie jest powód do wylewania łez, zwłaszcza twoich - stwierdziła mama krytycznie.
- Za dużo masz pracy ze mną... - uściśliła babcia.
- No, jak to w chorobie. Sama wiesz o tym najlepiej - odparła mama tym swoim dziarskim, optymistycznym tonem, który Laurze okrutnie obrzydł, jako przejaw sztuczności.
Nam też, Laurko, nam też.

- Będzie gorzej. - Babi otarła oczy.
Tak, pod względem dziarskości i optymizmu Gabryjeli jeszcze się pogorszy :-P

Laura uznała, że takie rozklejanie się z powodu byle grypki jest jednak znaczną przesadą. Poza tym dziwnie i niemiło czuła się, obserwując Babi w tym stanie; zwykle babcia była skłonna do drwin i sarkazmów, i to było jakoś normalne oraz - o dziwo! - krzepiące.
A kiedy drwina lub sarkazm jednak zabolały, trzeba było tylko powtarzać jak mantrę “nikt nie potrafi pokrzepić tak jak babcia!”  - i już było lepiej.

Naturalnie mama, jako wieczna samarytanka zawodowa, już siedziała obok, ściskając dłonie babci.
- Będzie gorzej? Niekoniecznie - powiedziała po chwili. - A jeśli nawet... kiedyś... to pamiętaj, że ja po prostu lubię być z tobą. Wciąż mi tego za mało. No, jazda, koniec płaczu. Zaraz się położysz w świeżutkiej pościeli i ujrzysz wszystko w innym świetle. Nie roń łez. To nie w twoim stylu.
- To fakt - przyznała Babi i energicznie wytarła nos. Wyprostowała się. - Ja tylko nienawidzę być chora.
- Kto lubi - mruknęła mama, zdejmując poszewkę z poduszki.
- Są tacy, którzy lubią.
- A my nie. No, jazda, uszy do góry. Za parę dni będziesz zdrowa.
Przypomniał mi się taki dowcip rysunkowy, niestety z czasów przedinternetowych: na boisku skręca się z bólu i wrzeszczy piłkarz trzymający się za nogę urwaną pod kolanem, a nad nim pochyla się sędzia i mówi surowo: - No już, już, nie histeryzujcie!
Koniec płaczu, nie roń łez, uszy do góry, weź się w garść - borejkowskie wsparcie w całej okazałości.

Laura przeżywa atak zazdrości, kiedy do pokoju wkracza Pyza - “pozytywna bohaterka, jak zwykle, pupilka mamy, babci, dziadka, Grzegorza, ciotek, wujów i pociotków pogodna i zadowolona z siebie w stu procentach, ta zaręczona szczęściara, która zawsze wiedziała, jak postąpić, co powiedzieć i czym się komu przypodobać”.

- No, jak tam Fryderyk? Pił herbatkę? - dopytywała się babcia już rozpogodzona, jakby ujrzała
jakiś cholerny promyczek,
Nie, babciu, pił ohydnego, burego, śmierdzącego tekturą Liptona na sznurku, którego (Liptona, nie sznurek) w tym domu nie wiedzieć czemu uważa się za napój godny koneserów herbaty. Jacy koneserzy, taka herbata…


3.
Aby jej nie zauważono, Laura ucieka do pokoju ciotki Natalii.


Od czasu, gdy w roku 1977 Borejkowie z czterema córkami zamieszkali na parterze starej kamienicy przy Roosevelta 5, największy pokój, nazwany zielonym od koloru pierwszych tapet, raz tylko przemalowano na żółto. To Grzegorz odważył się stwierdzić, że słoneczny odcień dobrze zrobi temu kwadratowemu salonowi o wysokim suficie i wielkim, potrójnym oknie balkonowym, wyglądającym na wschód. Ledwie jednak zszedł z drabiny i ocenił swe dzieło - już mieszał w kuble barwnik, potrzebny dla nadania ścianom ich poprzedniego, butelkowego koloru. Pokój powrócił więc do swego zwykłego wyglądu i stary zegar z wiśniowego drewna we właściwy sobie dyskretny sposób wtopił się w tło, zaś podniszczone meble poczuły się znów swojsko i nie musiały się wstydzić swojego ubóstwa. (...)
Wściekle wiało i sypało - przez nieszczelne, stare okna wciskała się, wyjąc, wichura.
Stare, zniszczone meble, nieszczelne okna… W tym mieszkaniu żyje obecnie pięć dorosłych, zarabiających osób i  troje dzieci, na które nie wydaje się przesadnie wielkich pieniędzy (wychowanie w duchu stoickim itepe), skoro na przykład jedyne wakacje, na jakie jeżdżą, to pobyt u znajomych na wsi. Co Borejkowie robią z pieniędzmi? Dlaczego jedyny remont odbywa się, kiedy przyjdzie córka znajomego i amatorsko ponaprawia to i owo?
Autorka od lat przedstawia nam Borejków jako rodzinę żyjącą skromnie, zaspokajającą raczej duchowe niż materialne potrzeby swych członków, ubogą ale szczęśliwą. Fajnie, tylko to, co było zgodne z rzeczywistością w latach 70, kiedy dwoje niezbyt zaradnych intelektualistów miało na utrzymaniu czworo dzieci, gdzieś od połowy lat 80-tych zaczyna się z tą rzeczywistością coraz szybciej i coraz dalej rozjeżdżać. W czasie akcji “Tygrysa i Róży” (rok 1999) Borejków stać na komputery z podłączeniem do internetu (przez modem, jak sądzę, a więc wysokie rachunki telefoniczne), zmywarkę i telefony komórkowe; sprzęty, które wówczas były drogie i zdecydowanie poza zasięgiem ubogiej rodziny. Mimo to, wciąż jesteśmy bombardowani komunikatami o tym, jak to Borejkowie z wyższością ignorują swoje materialne niedostatki, a za to pławią się w bogactwie duchowym, li i jedynie.

W normalnych warunkach pogodowych dobiegał tu intensywny hałas uliczny, zgrzyt tramwajów i rozmowy przechodniów, okrzyki, śmiechy i przekleństwa, a także tupot różnorodnych obcasów i obcasików.
Zawsze mnie zastanawia ten opis tłumów przewalających się przed kamienicą pod numerem piątym - tramwaje, samochody, pociągi, jak najbardziej, ale pieszych tam jest i zawsze było niewielu. Nie to, co na sąsiedniej ulicy Dąbrowskiego, gdzie rzeczywiście zawsze chodzi masa ludzi.

Dawno już znikła kolorowa fotografia Filipa Bratka i nie została zastąpiona przez żadną inną. Ciotka jest sama. Odkąd zerwała z Filipkiem (ach, jaka szkoda!), zajęła się tylko pracą i czytaniem w kółko tych samych książek z baśniami. Poszła uczyć polskiego w liceum społecznym i wygląda na zupełnie zadowoloną z tego stanu rzeczy.
Jeśli uczy polskiego w liceum, to niestety, musi czytać też inne rzeczy niż baśnie - chociażby lektury wypadałoby sobie od czasu do czasu odświeżać ;)
Ano, bo ona zajmuje się pracą ORAZ czytaniem książek z baśniami :)

Natalia budzi się i rozmawiają przez chwilę. Obecność Laury wyraźnie peszy ciotkę.


Laura zawsze wiedziała, że ta delikatna osoba po prostu się jej boi. Podsłuchała zresztą kiedyś takie wyznanie Natalii - ale przecież i całe jej zachowanie na to wskazywało.
Natalia jest delikatna i boi się swej czternastoletniej siostrzenicy (a nawet młodszej, bo podsłuchana rozmowa, którą wspomina Laura, miała miejsce trzy lata wcześniej). Zapamiętajmy.


Teraz też umknęła wzrokiem, odkaszlnęła i szybko zmieniła temat:
- Co robi twoja mama?
- Oczywiście pociesza babcię - drwiąco odrzekła Laura, nie spuszczając z ciotki nieruchomego, świdrującego spojrzenia. Natalia zerknęła na nią, po czym znów szybko odwróciła wzrok.
Zapadła grobowa cisza.
- Wiesz, Tygrysku - przemówiła wreszcie Natalia, jakby zbierając się na odwagę. - Zawsze się zastanawiałam, skąd w tobie tyle hardości.
- Hardości?
- To chyba jest właściwe słowo - bąknęła Natalia, znów spłoszona.
- Hm. No, nie wiem... - wycedziła Laura. - Może ja to mam po ojcu? - wysunęła niewinne przypuszczenie i z satysfakcją obserwowała, jak ciotka robi wielkie oczy. Zabawne. Zabawne.
Swoją drogą, Laura nauczyła się doskonale rozgrywać Pyziaczy Temat Tabu…

Odkąd przed rokiem Laura po raz pierwszy poruszyła na serio sprawę Janusza Pyziaka - jaki był, dlaczego odszedł i jak to możliwe, żeby nie chciał nawet zobaczyć córki, urodzonej po jego wyjeździe na emigrację - cała rodzina zaczęła się zachowywać podejrzanie. Mama, przyciśnięta do muru, najpierw się popłakała, a potem przyznała, że Laura jest podobna do swego ojca, a nawet ma jego oczy. Rozwiała w ten sposób poważne wątpliwości córki. Laura zastanawiała się bowiem, czy jest aby na pewno - jak się twierdzi w rodzinie - dzieckiem tego samego człowieka, który powołał do życia kogoś takiego, jak Pyza. Z wielu względów wydawało się to zupełnym niepodobieństwem.
Cjaaaaa. Dzielna, dzielna Gabriela! Dzielnie będzie ukrywać przed córką informacje o jej tożsamości, a przyciśnięta do muru - dzielnie się popłacze. Czego ona się spodziewała, na litość boską, że dziecko nigdy nie zapyta o ojca?! Miała wiele lat na przygotowanie się do tej rozmowy, ale cóż - wolała zamiatać pod dywan…

Rozmowa z dziadkiem nie wniosła wielu nowych danych; udzielił on wnuczce nader ogólnikowych informacji na temat młodego Janusza Pyziaka, po czym zwinnie przeskoczył na tematy ogólne, a zakończył, rzecz jasna, cytatem łacińskim.
Cały Ignacy, nic dodać, nic ująć. Chociaż akurat on jedyny nie demonizował Pyziaka, określił go “miłym chłopcem, choć lekkomyślnym” i trafnie zdiagnozował, że Laura za nim po prostu tęskni. Z czego nikt nie wyciągnął żadnych wniosków.

Babcia z kolei, indagowana w tej samej sprawie, zaczęła kluczyć, tłumacząc, że oto Laura wchodzi w burzliwy okres przemian wieku dojrzewania; dopiero gdy się ją ofuknęło, objaśniła odejście Pyziaka faktem trwania w Polsce stanu wojennego (cała ona!).
Co ma do rzeczy stan wojenny, skoro Pyziak odszedł na dobre w roku 1984, dawno po jego zakończeniu?

Na zakończenie tamtej rozmowy babcia niechcący puściła farbę: zdradziła mianowicie, że Janusz Pyziak bynajmniej nie umarł, jak Laura podejrzewała. Żyje. I nawet pisuje - do swej siostry w Toruniu. Siostra, jak wynikło z dalszego śledztwa, miała na imię Alma, była naukowcem i nie utrzymywała kontaktów z rodziną Borejków. Naturalnie, pierwszą czynnością Laury było przejrzenie na poczcie książki telefonicznej Torunia. Znajdował się w tym spisie Pyzik Stanisław i Pyzio Jerzy oraz Maria, lecz nie było nikogo - nikogo! o nazwisku Pyziak. Pewnie siostra ojca nie miała telefonu. Albo miała, lecz zastrzeżony. Albo wyszła za mąż i zmieniła nazwisko. Albo miała po prostu telefon komórkowy, jak wszyscy teraz. Laura porzuciła ten trop.
Zastanawiam się - mamy koniec lat 90-tych, Laura jest wczesną nastolatką. W domu od dawna są komputery i internet. Mimo to jej pierwszym odruchem jest szukanie nazwiska Pyziak w książce telefonicznej, a dopiero długo, długo później olśniewa ją, że mogłaby poszperać w internecie. Gdyby to było pięć lat później, już bym się upierała, że to anachronizm i reakcja typowa raczej dla kogoś ze starszego pokolenia, tu - w sumie nie mam pewności, więc tak kładę swoją wątpliwość.
Hmmm… ja w ogóle dopiero zaczynałam przygodę z Internetem na jesieni 1999. Generalnie mam wrażenie, że w tym  czasie nie był on bardzo popularny, ja zaczęłam łazić po nim tylko dlatego, że firma, do której poszłam do pracy, miała już stałe łącze. W domu net miałam dużo później, od 2001?...
Poprosiłam przyjaciół-internetowych dinozaurów, żeby napisali, jak to u nich wyglądało, w kwestii Internetu powszechnie dostępnego (komputer w domu, modem itp.) - ogólnie też wsiąkli w Internet mniej więcej w połowie 1999, wtedy mogli pozwolić sobie na dostęp z domu, przez Tepsę.
Tak że mnie zupełnie nie dziwi, że Laura najpierw poleciała na pocztę przejrzeć książkę telefoniczną - nie było wtedy odruchu sprawdzania wszystkiego w sieci. Tym bardziej, że wtedy w tym Internecie nie było jeszcze “wszystkiego” :) Anachronizmem był dziadek Borejko wertujący starą postrzępioną książkę telefoniczną w 2009  roku.
E, akurat w jego przypadku, to właśnie żaden anachronizm, a stary, utrwalony nawyk.

Zażądała natomiast, żeby Babi pokazała jej utajnione dotąd zdjęcie ślubne rodziców oraz wszelkie możliwe pamiątki po ojcu. Żadnych pamiątek - rzecz ciekawa -nie przechowywano.
Utajnione zdjęcie. Brak pamiątek. Na litość boską, Borejkowie zachowują się, jakby Pyziak był jakimś zbrodniarzem wojennym, którego należy się wstydzić i ukrywać wszelkie z nim związki!

Dano jej jednak sposobność obejrzenia czarno - białej fotografii amatorskiej o formacie pocztówkowym. Na pierwszym jej planie widniało smętne i nieco nieostre oblicze babci, obok której tkwiła jakaś gruba okularnica w towarzystwie odzianego w solenny garnitur młodzika - Roberta Rojka. W tle można było zauważyć tabliczkę Urzędu Stanu Cywilnego. Tuż pod nią stała młoda para. Tu już ostrość była doskonała, widać było każdy włos na nieporządnie uczesanej głowie mamy. Ubrana jakoś dziwnie ubogo i nietwarzowo, stała jak żołnierz na warcie, patrząc prosto w obiektyw ciemnymi, poważnymi oczami. Obok niej był - zwrócony nieco bokiem, jakby dystansując się od całej imprezy - wysoki, szczupły i ciemnowłosy młody człowiek, na widok którego Laurze drgnęło serce. Miał on jej własne skośne oczy w ciemnej oprawie, miał jej kształt twarzy i jej, nieco krzywy, uśmieszek! Mina jego wskazywała, że wszystko to śmieszy go trochę, a trochę irytuje, i że czuje się tu dość obco. Laura świetnie rozumiała taki stan ducha - sama go często doświadczała w tej rodzinie.
No i paczciepaństwo, toż po samym zdjęciu widać, że to wszystko prowizorka jakaś, byle jak przyklepana, i że to nie przetrwa. Wszyscy poważni, wręcz smutni, Gabriela sztywna, uczesana i ubrana byle jak (mhehehehe, ciekawe, co po latach powiedzą dzieci Laury, patrząc na zdjęcia ze ślubu swej matki), a Pyziak się dystansuje, fuja jedna i fubrawiec. Generalnie, wszystko wygląda, jakby robione było w pośpiechu i pod przymusem, a jedno tylko amatorskie zdjęcie wskazywałoby, że nikt nie uznał uroczystości za wartą w ogóle uwiecznienia.
Jak mnie niepomiernie wkurza ten powyższy opis, pojęcia nie masz. Ta ponura atmosfera, ta Gaba, której nawet, do diabła, nie chciało się uczesać, ten Pyziak, który już się zapowiada… Myślałby kto, że Gabriela musiała za niego wychodzić! Bo co, bo “co ludzie powiedzą”?!
Ludzie to i tak już się nagadali, bo jak ostatecznie wyszło z autorskich ustaleń, Janusz i Gabriela pobrali się w 1982, a Pyza urodziła się w listopadzie ‘81.

Nie dała poznać po sobie wzruszenia, mruknęła coś niegrzecznego. Tak jak się spodziewała, zmyliło to czujność babci.
Czytaliście może "Janę ze Wzgórza Latarni" Montgomery? Tam też rodzice bohaterki rozstali się, a babka, która rządzi domem żelazną ręką, konsekwentnie odcina wnuczkę od wszelkich informacji o ojcu. Tyle, że tamta babka otwarcie przedstawiona jest jako toksyczna i przesiąknięta nienawiścią...
A Jana natomiast - jako słusznie buntująca się przeciwko strasznemu babsku o twardym sercu, które nawet małe kocięta każe wyrzucać na ulicę w zimie, a nie jako niewdzięcznica raniąca matkę (nawiasem mówiąc, mamusia Jany też była koszmarna).

Fotografia została schowana na swoje miejsce (biurko dziadziusia), a Laura już wkrótce znalazła sposobność, by przejrzeć uważnie i w samotności szufladę, której nawet nie zamykano na klucz. (...) Szarą kopertę, zawierającą dotąd zdjęcie ślubne jej rodziców, Laura zostawiła na miejscu. Samo zdjęcie natomiast zabrała, nikogo nie pytając. Ukryła je w swoim biureczku, pomiędzy zeszytami i książkami szkolnymi. Odtąd często oglądała tę fotografię i tym sposobem weszło jej w zwyczaj rozmawianie z tatą - młodym człowiekiem o szczupłej, inteligentnej twarzy i interesującym, trochę cynicznym uśmieszku. Opowiadała mu o tej ohydnej szkole i o tym, że nie ma właściwie żadnej przyjaciółki, i o tym, że Wiktor nie zwraca na nią uwagi, i o tym, że nikt, prócz dziadziusia, jej nie kocha. Nie popadała przy tym w żaden słodki lament, skądże znowu! - to nie było w jej stylu. Rozmawiała sobie z tatą tak, jak - była tego pewna - oboje lubili: kpiąco, lekko i niezobowiązująco.
Jana ze Wzgórza Latarni też potajemnie rozmawiała z fotografią swojego ojca… Tak tylko mówię.

A całkiem niedawno, zupełnym przypadkiem, natknęła się na pożółkły telegram z datą 13 marca 1983, nadany w Sydney, w Australii. Zapomniany papierek, zaadresowany do mamy, znajdował się w starej książce „Kuchnia polska” w rozdziale „Potrawy mączne”, co tłumaczyło się w pewnym stopniu treścią telegramu: JUŻ LECĘ SZYKUJ OBIAD PIEROGI Z GRZYBAMI UWIELBIAM KOCHAM PRZYBYWAM NIEDZIELA RANO OKĘCIE - JANUSZ.
Całe szczęście, że zapomnieli o tym telegramie, bo pewnie zniszczyliby go, jak - jestem o tym przekonana - zrobili z całą resztą pamiątek.

W półtora roku później, w grudniu 1984, Laura przyszła na świat - ale jej ojca już wtedy nie było w Polsce. Jak się dopytała, wyjechał na dobre wiosną roku 1984 - i już odtąd nie dał znaku życia.
Dobrze wiedzieć, że winobranie w Alzacji zaczyna się wiosną… (w Brulionie Bebe B. mamy informację, że właśnie tam wyjechał Pyziak, żeby trochę zarobić - i już nie wrócił).



4.
Ufff... jak ona na mnie spojrzała! - pomyślała Natalia, padając bez sił na miękkie poduszki i czując w głowie siedmiokrotny rezonans po huku zatrzaśniętych drzwi. - Wzrok jak błysk szpady!
Brrr. Nie do wiary, że dziecko ukochanej siostry może tak człowieka przeszyć spojrzeniem. Co w niej siedzi? „Hardość” to jednak nie to słowo. Co to jest? „Mam to po ojcu” - powie sobie i łypnie tymi Januszowymi oczami, skośnie i tajemniczo. O, to fakt, że z wiekiem jest do niego coraz bardziej podobna. Pewnie, że nikogo nie wolno sądzić za odziedziczone cechy podobieństwa, ale, doprawdy, trudno się opędzić od porównań i oprzeć pewnym obawom.
No i postawcie się teraz w sytuacji Laury, która od dzieciństwa wyczuwa wciąż na sobie te podejrzliwe spojrzenia członków rodziny, słyszy tę ciszę, która zapada, kiedy powie lub zrobi coś nie tak, docierają do niej strzępki rozmów, a może i chlipanie matki "ma to po ojcu"... I, oczywiście, "po ojcu" ma tylko te złe cechy.


Nie, nie hardość. Wzgardliwa drwina - o, właśnie. To z Tygryska promieniuje. To samo promieniowało i z Janusza Pyziaka. Nikt tego nie wyczuwał - a ona, Natalia - tak. Zawsze. Miała zaledwie siedem lat, kiedy Gaba zakochała się w Januszu, dziesięć - kiedy się pobrali, a trzynaście - gdy Janusz porzucił Gabrysię spodziewającą się dziecka, z malutką Pyzą w wózku. Z początku Natalia lubiła Janusza, pomimo swoich przeczuć, za to później miała już prawdziwy powód, żeby go nie lubić.
A mnie się wydaje, że całe te “przeczucia” wzięły się stąd, że z początku Natalia doskonale wyczuwała napięcie pomiędzy Januszem a resztą rodziny, ale, jako dziecko, nie potrafiła tego zinterpretować; potem zaś, kiedy odszedł, przyjęła obowiązującą w klanie jedynie słuszną wersję o Wrednym i Wiarołomnym. Nie chcę tutaj umniejszać jego winy i bagatelizować faktu porzucenia żony z dwójką małych dzieci, ale… rzadko bywa tak, że WYŁĄCZNIE jedna strona jest odpowiedzialna za rozpad małżeństwa. Tymczasem z tomu na tom Januszowi dorabia się gębę coraz większego łajdaka, aby Gabriela tym bardziej mogła wyjść na świętą.

Coś się dzieje z Laurą. Ostatnio już mało mówiła o Januszu, najgorzej było rok temu. Zdawało się, że wspólnym wysiłkiem całej rodziny udało się przecież sprawę zażegnać - ale nie, tli się nadal.
No bo jeśli "wspólny wysiłek całej rodziny" skierowany był na zamiecenie "tlącej się" sprawy pod dywan i przyklepanie, a nie uczciwe wyjaśnienie, to niech się nie dziwią, że w pewnym momencie dywan zacznie się palić.

Natalia wraca tutaj do wydarzeń opisanych w “Imieninach”, kiedy to Laura pierwszy raz próbowała czegoś się dowiedzieć o swoim ojcu. Te rozmowy - było ich raptem trzy, z matką, babcią i dziadkiem - zostały dość dokładnie streszczone powyżej. Tyle. Tyle było tego “najgorzej”, tyle było buntu tego hardego, promieniującego wzgardliwą drwiną Tygryska. Na litość boską, jak strasznie oni wszyscy mają wyprane mózgi, skoro proste domaganie się przez dziecko informacji - Laura przecież w pewnym momencie podejrzewa nawet, że może nie jest córką Janusza, skoro ten nigdy nie chciał jej zobaczyć - uważać za coś złego, niestosownego? (Mila do Laury w “Imieninach”: “Tygrysku, mam wrażenie, że ta rozmowa jest jakaś… niestosowna.”) Jak bardzo trzeba nie mieć empatii, żeby nie zobaczyć bólu i tęsknoty porzuconego dziecka i zwalać wszystko na jej “trudny charakter”? Jeden Ignacy to widzi, natomiast Gabrieli zasłania widok własne, rozdrapywane ciągle (mimo nowego, udanego związku!) cierpienie, a Mili - nie wiem, chyba urażona duma.

Na scenę wkracza Gabriela z kolacją i herbatą malinową dla chorej.

- Jak tam, masz gorączkę? - postawiła talerz z kanapkami na stoliku obok łóżka i musnęła czoło siostry. - O, tak. Masz.
- Możliwe... - słabo odpowiedziała Natalia, błogo zanurzając w poczucie bezpieczeństwa i spokój. Zawsze tak się czuła przy Gabrieli. Strachy i smutki przy niej znikały.
- Niewzruszone centrum - powiedziała na głos, a siostra stwierdziła:
- Nutria, ty majaczysz.
- Ani trochę. Jesteś moje niewzruszone centrum - oświadczyła z uporem Natalia.
Liczymy, ile razy odbędzie się w tej książce Obrzęd Kadzenia Gabie? Pierwszy był Hajduk, teraz Natalia…

Gabrysia obdarzyła ją swoim pięknym, ciepłym uśmiechem.
- A ty moje - zrewanżowała się.
- O, nie - zaprzeczyła Natalia. - Przecież to ja przez całe życie opieram się na tobie. To nie ja jestem twoim centrum.
- A kto wobec tego? - śmiała się Gabriela. Natalia spojrzała na nią poważnie.
- Nie wiem - odparła. - Sama powiedz, kto jest twoją opoką? Na kim zawsze możesz się oprzeć?
Gaba milczała i Natalia wyczuła, że być może przekroczyła granice dyskrecji, więc szybko powiedziała:
- Pytam, bo mam gorączkę i jestem na wariackich papierach. A więc - nie wiesz?
Serio, takie pytanie, zadane nie przez obcą babę w tramwaju, ale przez kochającą siostrę jest “przekroczeniem granic dyskrecji”?

- Wręcz przeciwnie - zaprotestowała żywo Gabrysia. - Jeśli milczę to dlatego, że szukam na zbyt długiej liście...
- Przecież nie będę cię pytać, kogo kochasz najbardziej - zaczęła Natalia, chcąc dokończyć: „bo to byłoby dziecinne”, lecz w tej samej sekundzie Gabriela odpowiedziała bez namysłu:
- Tygrysa.
Sama się zdumiała tą odpowiedzią i umilkła, patrząc na równie zdumioną siostrę. A kiedy Natalia znów opadła na poduszki, Gabriela zakłopotana, zaczęła się tłumaczyć:
- Nie, właściwie... jak mogłam tak palnąć... równie dobrze mogę powiedzieć: Pyzę, Ignasia,
Grzesia, mamę, ciebie, tatę... niekoniecznie w tej kolejności.
- Tak - odpowiedziała Natalia, pokasłując. - Ale liczy się te pierwsza odpowiedź.
- Ależ... głupstwo, kocham was wszystkich tak samo mocno, przysięgam. Nie wiem, dlaczego wyrwało mi się: Tygrys.
- Ja wiem - powiedziała Natalia.
- No?
- Człowiek zawsze powie najpierw o tym, co go najbardziej boli.
Gabriela umilkła i siadła w fotelu, tam gdzie przedtem Laura.
- Tak - przyznała po chwili, kiwając jasną głową, i spojrzała w oczy siostry swoimi, brązowymi jak kasztany. - Skąd ty wiesz takie rzeczy, Nutria?
- Czuję - wykasłała Natalia. - Wiesz, Laura była tu przed chwilą.
- I co?
- Też powiedziała w pierwszym odruchu o tym, co ją najbardziej boli.
Gabriela znieruchomiała.
- Janusz - odgadła.
- Tak. Gabuniu, przepraszam, że o to zapytam... starałam się nigdy nie pytać, bo jak pytałam, to było ci przykro... - plątała się Natalia. - Więc już potem nie pytałam, ale teraz spytam, bo jak już pytać, to pytać…
I przez te wszystkie lata wszyscy chodzili wokół Gabrieli na paluszkach, aby tylko nie zrobić jej przykrości, w związku z czym do tej pory nie potrafi wziąć się w garść, przepracować sobie jakoś tematu Janusza, a pytania Laury spadają na nią jak grom z jasnego nieba. Ech, borejkowska dyskrecjo…


- To pytaj - machnęła ręką Gabrysia.
- Czy rzeczywiście nie wiesz, co się z nim dzieje, czy tylko tak mówisz?
- A co ty myślisz, że mogłabym!... - zdenerwowała się natychmiast Gabriela, lecz widząc, że Nutria aż się skuliła, zaraz powiedziała spokojniej: - Żadnych wieści od lat piętnastu. Poza tym, że mama spotkała kiedyś jego siostrę.
- Tak, słyszałam. I niczego więcej nie chcesz się o nim dowiedzieć? - nieśmiało zaczęła Natalia, a Gabrysia pobladła.
- Ja już dość o nim wiem - powiedziała stanowczo. - O wiele za dużo. Po co mam się jeszcze teraz dopytywać?
Tak życzliwie podpowiem: bo masz z nim dwoje dzieci, które mają prawo wiedzieć, co się dzieje z ich ojcem?


- Bo to intryguje Laurę - mruknęła Natalia. - Muszę ci to powiedzieć: będą kłopoty. Czuję.
Gabrielo, słuchaj, co ci siostra mówi. Co prawda już rok temu powinnaś była porozmawiać z córką, zamiast chlipać w rękaw, ale może jeszcze nie wszystko stracone?

Gabriela przez chwilę milczała, skubiąc nitkę, wystającą ze spranego mankietu koszuli.
Że nitka wyłazi, co tam. Ale to zaznaczenie, że mankiet jest sprany…

- Hm, hm - powiedziała. - No, dobra. Niech będą. Nie mam się czego wstydzić i nie mam przed  czym uciekać. A więc - poradzę sobie.
Och, niewątpliwie. Przecież jesteś Dzielna, Bardzo Dzielna.
Centrum Dzielnicowe.

Siostry przechodzą na bezpieczniejsze tematy...

- A Pulpecji też dziecko ząbkuje? .
- Ząbkuje. Nie pamiętasz, że to już ta pora?
- Nie pamiętam.
- Jak będziesz miała własne dzieci, zapamiętasz raz na zawsze.
- Nie będę miała.
- Hę?!
- Tak postanowiłam. Przejdę przez życie samotnie. I skonam. Nie potrzeba mi absolutnie nikogo. Ani męża, ani dzieci. Nikogo.
- Nikogo?! Akurat ty? Bujda. Ty właśnie potrzebujesz innych ludzi, jak nikt. Musisz komuś oddać swoje życie, bo nie będziesz żyła naprawdę.
Kołeljem powiało z siłą huraganu… Niemniej - choć akurat w tym momencie deklaracje Nutrii o życiu w samotności wynikają raczej z rozczarowania niż świadomej decyzji - to akurat ją spokojnie jestem w stanie sobie wyobrazić jako osobę żyjącą samotnie oraz przy tym spełnioną i szczęśliwą. I bynajmniej nie konającą ;)
No wiesz! Szczęśliwa? Przecież ŻADEN DZIDZIUŚ NIE CZEKA NA NIĄ W PRZYSZŁOŚCI!!!
(to ostatnie to zapis myśli Pyzy z “Imienin”)

- Nie mam komu - mruknęła Natalia.
- Cicho. Cicho.
Nie mów o tym. Bo jeszcze będę musiała cię pocieszyć, albo co, a jakoś się obawiam, że “weź się w garść” i “uszy do góry” może nie poskutkować.


Siostry plotkują o rywalizacji Idy i Patrycji, które mają półroczne córki urodzone tego samego dnia i bezustannie sprawdzają, czy jedna drugiej nie prześcignęła w rozwoju.
W kontekście tej nieustannej rywalizacji tym bardziej zdumiewa sytuacja, którą pamiętamy z “Języka Trolli” - Józin, który do trzech lat nie mówił, tylko po niemowlęcemu bełkotał (oczywiście “celowo i świadomie”, na odczepnego dla matki, żeby nie zamęczała go bezustannymi pytaniami i żądaniami odpowiedzi, tjaaaaa…), a Ida w ogóle nie była tym zaniepokojona i nie oprowadzała go po wszystkich specjalistach w okolicy.

- No, ale my tego nie rozumiemy - podsumowała Gabrysia. - Jedna tylko korzyść z tej sytuacji: Ida przestała napuszczać Józinka na mojego Ignasia.
- No, ty orangutanie! - odezwała się z oburzeniem Ida, która właśnie weszła do zielonego pokoju. - Czy ja go potrzebowałam napuszczać na tego twojego chudzinę? Sam mi się rwie!
A cała rodzina z zachwytem na to patrzy.
Jak dowiadujemy się z najnowszej części cyklu, “Feblika”, wieloletnie maltretowanie przez kuzyna wyszło tylko Ignasiowi na dobre, gdyż albowiem dzięki temu zmężniał i się zahartował. Tak jest.

Boże, jakie wy jesteście, nie można was zostawić bez dozoru, bo zaraz człowieka obsmarujecie od stóp do głów. Podłe. Nutria, zdejmuj koszulę, kładź się na brzuch. Przyniosłam konieczne akcesoria. - To  mówiąc, Ida zbliżyła się do łoża boleści - piękna, ruda i zielonooka - niosąc metalową tackę, pełną po brzegi.
- Nie denerwujcie mnie nadmiernie, bo miałam dziś ciężki dzień (Nutria, do kogo ja mówiłam o koszuli? No, już!). W pracy, zamiast operować ropne migdałki, gardłowałam w sprawie strajku.
- A migdałki?
- Pacjentka nie przybyła na zabieg - odparła Ida, krzątając się fachowo i rozkładając akcesoria.
A zatem nie operowałaś, bo pacjentka nie przyszła, a nie dlatego, że wolałaś dyskutować o strajku.

- Bała się, że szpital strajkuje. Tymczasem myśmy oczywiście nie strajkowali. Poprzestaliśmy na oflagowaniu budynku.
- No, to dlaczego gardłowałaś?
- Bo pielęgniarki chciały się przyłączyć do strajku generalnego, który jest zapowiedziany na jutro. Ma trwać dziesięć dni.
- Rany boskie! - jęknęła chora.
- No, ale spokojnie. W Poznaniu strajku nie będzie
Pielęgniarki chcą się przyłączyć do strajku, którego nie będzie. Gdzie są moje małe, zielone tabletki?
Nieno, chciały, ale Ida im wyperswadowała, żeby jednak nie.
Ba, wszystkim pielęgniarkom w całym Poznaniu! - co wynika z powyższej Idy wypowiedzi ;)

- to mówiąc, Ida podpaliła kwacz i zaczęła stawiać szklane bańki na piegowatych plecach swej młodszej siostry.
- A! - krzyknęła Natalia. - A! Czy ja ci mówiłam?
- Co takiego? - spytała nieuważnie Ida, podgrzewając kolejną bańkę.
- Że się potwornie boję tych baniek?
- Nie, ale sama wiem. Ty się boisz absolutnie wszystkiego, Nutria, ty jesteś najbardziej bojaźliwa z nas wszystkich. Nie podskakuj - poleciła Ida surowo, kiedy zagospodarowała już całą powierzchnię pleców szklanymi wyprztykami, zasysającymi skórę w komiczne górki koloru truskawek. - Przecież to nie boli.
- Ale przeraża!
- Cisza, proszę. Żadnych emocji, bo od tego bańki się kiwają. Jadłaś lekarstwo, jak przykazałam?
- Tak, Iduś - sieknęła Natalia.
Niestety w pdf-ie jest tak samo, a książki już nie posiadam, więc trudno mi sobie wyobrazić, co Natalia zrobiła :D
Siąknęła. :)


Ida dzieli się jeszcze wieściami o Robercie Rojku i jego córce Belli, którzy - zapamiętajmy - mieszkają cały czas u Kowalików, innych bliskich znajomych Borejków. Dla tych, co nie znają poprzednich części: Natalia i Robert poczuli swego czasu do siebie miętę przez rumianek, jednak to uczucie było tylko takie na wpół uświadomione, nie doszło do żadnych deklaracji, a zresztą Natalia tkwiła wówczas w burzliwym związku z Filipem “Nerwusem” Bratkiem. Potem wyjechała na rok na Cypr, gdzie pracowała jako rezydent (kolejny absurd - Natalia nie dość, że była wrażliwa, wycofana i kompletnie pozbawiona asertywności, to jeszcze miała jasną, skłonną do oparzeń słonecznych cerę i umierała od upału). Po powrocie zaręczyła się z Filipem, ale zerwała z nim tuż przed planowanym ślubem i wciąż mieszka z rodzicami, choć z tego Cypru przywiozła pieniądze na własne mieszkanie. Gdzie te pieniądze się podziały - nie wiadomo, być może w tle rozwinął nam się jakiś wątek kryminalny ;) Powrót Natalii z Cypru nastąpił niemal równo rok przed akcją “Tygrysa i Róży” - w Walentynki 1998.

- Dziś zaszłam jeszcze do córki Robrojka... Nutria, miałaś nie ruszać plecami!
- Ja nie ruszam.
- Jak to nie. Cała drgnęłaś, a od tego bańki się kiwają. Bella gorączkowała trzy dni, czterdzieści stopni od rana do wieczora.
- Czy ona ma opiekę? - spytała Gabrysia. - Przecież Robert w Łodzi.
- Ojejku, Nutria, no nie kiwaj bańkami, mówię ci po dobroci! - zirytowała się Ida. - Belli dogląda Tosia Kowalikowa. Wszystko w porządku. Jak matka i tak dalej. Robert siedział przy Belli przez weekend, a potem musiał pojechać w podróż służbową. Chłopisko się zapracowuje, naprawdę, aż poczerniał...
W czarnej głębi ziemi Robroj twój pracuje,
Razem z górnikami czarny węgiel kuje.

Swoją drogą to poczernienie od zapracowania… Dla mnie to taki obrazek trochę z XIX wieku, “wysechł i poczerniał” pisało się o ludziach ciężko pracujących na świeżym powietrzu, a od czego miałby poczernieć Robrojek - przedsiębiorca, to naprawdę nie wiem.
Od farby drukarskiej, hihi.

Nutria! Do kogo mówiłam o kiwaniu?!...
Ok, jeśli Nutria reaguje nerwowo na dźwięk imienia Robrojka, to wiedz, że coś się dzieje. Ale… czy naprawdę przez ten rok nie miała ani razu okazji usłyszeć żadnej wzmianki o facecie mieszkającym dwie ulice dalej i blisko zaprzyjaźnionym z rodziną? Przecież na przykład Gaba doskonale wie, co się z nim dzieje, czy jest w Łodzi, czy gdzie indziej. Nigdy żadna z sióstr nie rzuciła jakąś uwagą na jego temat?

Wkracza Ignacy Borejko:

- Ja tam na pewno nie pójdę na „Ogniem i mieczem” - oznajmił od drzwi Ignacy Borejko, który wkroczył w swej wytartej bonżurce, załapując się na ostatnie słowa. Dostrzegł miny córek, wzniósł rude brwi aż do połowy łysego czoła, zwieńczonego po bokach srebrnymi kędziorkami i dorzucił: - Bo o tym tu, zdaje się, mowa?
Trzy siostry wybuchnęły chichotem.
- Nie, nie o tym, tato - zapewniły go.
- Nieważne - rzekł ich ojciec, wznosząc dumnie głowę i robiąc minę Cezara, swoją ulubioną.

http://www.asterix.com/asterix-de-a-a-z/les-personnages/perso/r22b.gif


- Pozwólcie, że dokończę moją myśl.
Ależ nikt cię o to nie prosił. Sio.

Cudzą myślą. Ista, Que spectantur, ad quae consistitur, quae alter alteri stupens monstrat, foris nitent, introrsus misera sunt* [Te rzeczy, które przyciągają oczy, i przy których się przystaje, które jeden drugiemu z podziwem pokazuje, te rzeczy po wierzchu błyszczą, a są lichotą w środku], pisał Seneka. Czy można w doskonalszy sposób nazwać istotę sztuki masowej? Non tam bene cum rebus humanis agitur, ut meliora pluribus placeant**[Sprawy ludzkie nie idą aż tak dobrze, żeby się podobało większości to, co lepsze].
Bełkoczesz, Ignacu.

Dlatego nie pójdę na „Ogniem i mieczem”. Nie będę spokojnie patrzał, jak mi przepuszczają moją ulubioną lekturę przez maszynkę do robienia pieniędzy.
- Tato - wtrąciła Ida z czystej przekory - Sienkiewicz też pisał dla pieniędzy.
- Sienkiewicz! - wzburzył się Ignacy Borejko. - Wiadomo ci przecież doskonale, moje dziecko, ku pokrzepieniu czego on pisał!
Nie wyklucza to pokrzepiania własnej kieszeni ;)

- Jest to prawda, lecz nie całkowita - odparła Ida, przeciągając się na krześle i kręcąc w kółeczko głową dla poprawy stanu ukrwienia tejże. - W dodatku cała „Trylogia” to przecież w czystej postaci sztuka masowa tamtych czasów, tato.
- Ida, przestań bluźnić - zwróciła jej szeptem uwagę Gabrysia, a Natalia jęknęła pod bańkami. Już wiedziała, co ją teraz czeka i co będzie musiała - prócz duchoty, baniek, gorączki i dyskomfortu - znosić od tej chwili: burzliwą dyskusję z elementami sporu o imponderabilia.
Sztuka masowa! Popkultura! Apage, apage, satanas!


Natalia usiłuje odwrócić ich uwagę, co niestety skutkuje tylko tym, że Ida i ojciec zmieniają temat kłótni ;)

- Co ona ci zrobiła, moje dziecko? - chciał wiedzieć, bardzo zaniepokojony.
- Leczę w ten sposób Nutrię z bronchitis, tato - wyjaśniła urażona Ida. - A co, czyżbyś znowu
chciał kwestionować moją fachowość?
- Co znaczy: znowu? - spytał Ignacy Borejko, prostując się z godnością.
- Ida, milcz - mruknęła Gabrysia, szczypiąc siostrę w chude udo.
- Co znaczy: kwestionował? - dopytywał się ojciec. - Czy ja kiedykolwiek, Iduś, kwestionowałem?
- Ida, milcz, mówię ci... - doradziła znów Gabrysia.
- Pewno, że kwestionowałeś, pewno, że kwestionowałeś - nie zmilczała Ida - Zawsze kwestionujesz, zawsze kwestionujesz! Ostatnio przed kwadransem kwestionowałeś, u mamy.
- Ja kwestionowałem przed kwadransem? Ja przed kwadransem? Chyba ci się śniło, nieszczęsna Gonerylo.
- Był to w takim razie sen bardzo specyficzny - rzekła Ida głucho. - Musiał mieć ani chybi silne podłoże freudowskie. Śniło mi się więc, że podałam mamie antybiotyk, wskazany przy zapaleniu oskrzeli, a ty mi tego kategorycznie zabroniłeś, twierdząc, że na katar najlepszy jest kielich brandy i cytryna, i że antybiotyk na katar szkodzi.
Po pierwsze - katar czy zapalenie oskrzeli, Ida, zdecyduj  się.
Po drugie - antybiotyk przy zapaleniu oskrzeli? Nie, Ido P., ja bym do ciebie nie chodziła się leczyć. W 90% zapalenie oskrzeli wywołane jest wirusowo, to na wuj do tego antybiotyk?!
Z katarem to bym się nie czepiała, Ida mogła zdiagnozować zapalenie oskrzeli, a Ignacy mieć głębokie przekonanie, że przecież on wie lepiej, co dolega jego żonie.

- Bo szkodzi - rzekł mężnie Ignacy Borejko.
- Być może śnię nadal! - zakrzyknęła Ida, zataczając zielonymi oczami. - Ludzie, no trzymajcie mnie, bo ja za momencik będę lewitować. Albo nie. Jestem na to zbyt zmęczona. Po prostu położę się i zemdleję.
- Jesteś zmęczona? - spytał Ignacy Borejko, zwracając na Idę brązowe oczy, pełne jak zwykle wyrazu wiernej dobroci.
- Tak, tatusiu - odpowiedziała pokornie Ida, po czym podeszła do rodzica i złożyła rudą głowę
na jego wąskiej piersi. Wymagało to od niej pewnych starań, gdyż, mając wysokie obcasy, górowała nad nim wzrostem. Rodzic sięgał jej do ramion.
On musiał mieć najwyżej półtora metra wzrostu.

article-2313526-19713417000005DC-747_634x755.jpg
[http://i.dailymail.co.uk/i/pix/2013/04/23/article-2313526-19713417000005DC-747_634x755.jpg]


5.
Laura wpadła do pokoju, położonego tuż przy drzwiach wejściowych. Oddalony od pozostałych o całą długość przedpokoju i - dodatkowo - korytarza, należał niegdyś do sąsiadki, pani Szczepańskiej.
Był zatem kiedyś odrębnym mieszkaniem - niestety, co za psikus, nie posiadał odrębnej łazienki.

Po przebudowie włączono go w obręb posiadłości Borejków i teraz w tym dużym, cichym pomieszczeniu, którego okna wychodziły na podwórze, królował pięcioletni Ignacy Grzegorz Stryba wraz ze swymi rodzicami. Wszystko tu zostało podporządkowane jego potrzebom - wygodny tapczanik z szufladą na pościel przytykał do zmyślnego biurka z IKEI, na którym mieścił się spory już księgozbiór Ignasia, jego własny komputer, mikroskop, zestaw do majsterkowania, wielka plansza rysunkowa oraz kaseta na farby i kredki. Zabawek Ignacy Grzegorz zasadniczo nie używał.
Po co gieniusiowi zabawki, co nie?
Jakby mi z dziecka zaczęło wyrastać takie dziwadło, poczułabym się zaniepokojona. 

Mały gieniuś posiada własny komputer, tymczasem nie ma wzmianki, żeby starsze siostry miały jakiś, niechby i na spółkę. Wzmianki o faworyzowaniu IG nie były przesadzone...

Laura znajduje na biurku matki pokreślony i pozakładany egzemplarz Seneki i zabiera go, żeby sobie poczytać. Następnie siada do komputera, ponieważ olśniło ją, że z pewnością znajdzie ojca w Internecie.


6.
Około wpół do ósmej Gabrysia poszła robić kolację, a ojciec się poderwał i pospieszył za nią,
gdyż poczuł nieprzezwyciężony nakaz natchnienia w sprawie jajecznicy z serem żółtym i z pomidorami. Postanowił sam ją sobie usmażyć.
Borejko sam sobie smaży jajecznicę. Akurat w to uwierzę.
Tylko postanowił. Założę się, że już w drodze do kuchni zaczął się rozglądać za kimś, kto go wyręczy.
Nawet nie zdążył zacząć się rozglądać, z całego mieszkania już startowały do niego kochające kobiety, skwapliwie gotowe wyręczyć go w tej przyziemnej czynności.

Ida pozbierała medyczne i pseudo - medyczne utensylia i - dodawszy siostrze otuchy przez proste klepnięcie jej po truskawkowych łopatkach - wróciła na dół, do swojej sutereny. Mieli tam z Mareczkiem już spory apartament, gdyż powiększyli stan swego posiadania o dwa dodatkowe pomieszczenia piwniczne, w których przechowywano dotąd węgiel oraz zardzewiałe rury. Po odczyszczeniu i wyremontowaniu tych dwu piwnic i połączeniu ich z dawnym mieszkaniem za pomocą lśniących białych drzwi, uzyskali lokal czteroizbowy, wymuskany i elegancki, z salonem i pokojem dziecinnym. Teraz oczekiwało w nim swej żywicielki dwoje głodnych dzieci i czuwający nad nimi Marek.
Tak, tak, wymuskany i elegancki lokal w piwnicy… Już się nad tym pastwiliśmy w poprzednich analizach, więc nie będę się powtarzać.

Natalia została sama i przez chwilę nie mogła uwierzyć swemu szczęściu. Leżała w ciszy i spokoju, nikt do niej nic nie mówił, niczego nie żądał, nie poddawał jej podejrzanym i groźnym zabiegom, nikt nie zasypywał jej cytatami. Nikt nie tkwił w fotelu, z oskarżycielską minką i nie przeszywał jej stalowym spojrzeniem. Była sama.
Coraz bardziej i bardziej lubiła być sama.
Coraz bardziej potrzebowała milczenia. Po całym dniu pracy w szkole wracała z głową pełną cudzych słów, przynosząc z sobą tyle zgiełku, gwaru, spojrzeń, gestów, pytań i odpowiedzi, że zwykle musiało upłynąć sporo czasu, by się uspokoiła. Siadywała w fotelu, otulona kocem, zamykała oczy i zapadała w milczenie. Dopiero gdy się pozbyła ze świadomości wszelkiego zamętu, mogła czytać całymi godzinami baśnie. Albo pisać wiersze w swoim pięknym fioletowym zeszycie. Albo przygotowywać starannie kolejną lekcję polskiego dla swojej klasy. Cisza była do tego wszystkiego niezbędnie potrzebna. Cisza pomaga człowiekowi ujrzeć siebie samego - od środka.
I ta Natalia, introwertyczna, niezbędnie potrzebująca ciszy, mieszka wciąż kątem u rodziców, w “zielonym pokoju”, który pełni funkcję salonu i do którego każdy o każdej porze może swobodnie wejść. A pieniądze na jej własne mieszkanie gdzieś się rozpłynęły w niebycie…
Autorka zapomniała i o pieniądzach, i o tym, że zielony pokój to wspólny salon.

Dać komuś swoje życie! - ależ to tego właśnie Natalia nie chciała, ze wszystkich sił. Nie zamierzała nikomu oddawać swojej wolności, dość się naszarpała, żeby się wyrwać Filipowi, który nieustannie dybał na każdą jej myśl i każde westchnienie. Czuła się przy nim jak ścigana. Nie pozostawiał jej ani centymetra przestrzeni, ciągle ją gonił i ciągle ją dokądś zabierał. Niekiedy czuła się przy nim jak przedmiot.
Teraz Filip nadal do niej pisuje z Bostonu - a ona nie odpowiada. Dzwoni - a ona nie podchodzi do aparatu. Dobrze, że on nie zna numeru jej nowego telefonu komórkowego (prezent od Gaby i Grzesia na Gwiazdkę).
Ubożuchni, ubożuchni…

Do Natalii dzwoni Bingo, Amerykanin, który w jej szkole uczy angielskiego. Prawi jej komplementy i domaga się ugotowania kluseczek.


Jeszcze jeden - pomyślała sennie Natalia. Znów ktoś czyha na jej wolność. Znów ją będzie zamęczał zazdrością o każdą myśl. Będzie dzwonił dziesięć razy dziennie i wypytywał, co ona robi. Znów będzie bez pytania czytał jej wiersze. Będzie urządzał sceny o to, że wiersze są nie o nim. Będzie organizował jej czas i zabierał ją na takie filmy, jakie on lubi. Och, nie, nie.
No. Gdyby ktoś pytał, dlaczego jestem “team Robrojek”, a nie “team Filip”, to właśnie dlatego. Niestety, MM zrobiła dużo, by obrzydzić czytelniczkom Roberta, robiąc z tego młodego przecież faceta (36 w czasie akcji “Tygrysa i Róży”, raptem osiem lat starszy od samej Natalii) złamanego życiem starca, w dodatku rzetelnie i obficie uwąsowionego. Na ilustracjach wygląda na pana co najmniej po pięćdziesiątce, poczciwego safandułę, gdzie mu się tam mierzyć z młodym, pięknym i mrocznym Nerwusem! No cóż, piękny Nerwus nadawałby się może do krótkiego i ognistego romansu (ale takich rzeczy MM nie napisze), a jak mu wychodzą poważne związki - widać.
źródło: musierowicz.com.pl


7.

Tymczasem Laura buszuje w Internecie. Ojca co prawda nie znalazła, ale namierzyła jego siostrę Almę, doktor filologii, pracownicę UMK w Toruniu. Planuje więc wyprawę do Torunia (wyjazd pociągiem o 11.40, powrót wieczorem) i obmyśla alibi, aby rodzina nie zorientowała się, że w ogóle gdziekolwiek wybyła.

Laura uśmiechnęła się i rozkosznie przeciągnęła w krześle, gdy nagle drzwi za nią skrzypnęły i weszła mama. Przeraziło to Laurę tak, że zerwała się natychmiast z miejsca, zahaczając łokciem o wazon z tulipanami. O mało nie zalała klawiatury! Zrzuciła też prostokątny szklany wazonik, w którym stały ołówki, długopisy i pisaki. Rozbił się w drobny mak.
- Tygrysku! - zirytowała się natychmiast mama. - Co ty tu robisz, u licha?
- Bawiłam się programem graficznym - skłamała gładko Laura.
- I Internetem - zakablował Ignacy Grzegorz, nie podnosząc nawet oczu znad książki.
- Mała świnio! - wybuchnęła Laura i rzuciła w brata kapciem.
- Jak możesz! - zawołała mama ze zgrozą. Rzeczywiście. Ktoś śmiał zaatakować Małego Lorda. W takich chwilach z mamy robiła się istna...
- Harpia - wymknęło się Laurze niechcący, na głos. Mama aż zmartwiała z wrażenia. - O, pardon - dodała Laura natychmiast, pokrywając zmieszanie beztroskim chichotem - i już w tej samej chwili wiedziała, że nie powinna się śmiać. Mama poczuła się wykpiona i zlekceważona - jej piegowate policzki zalał ciemny rumieniec. Trzeba jej jednakże oddać - pomyślała Laura z mimowolnym uznaniem - że jest twarda. Nie daje się sprowokować. Proszę, zacisnęła usta - jeszcze chwila, a opanuje się i zmusi do uśmiechu, jak gdyby nigdy nic.
Opanowanie opanowaniem, ale nawet za ten rozbity wazonik jej nie opieprzy?

Prychnęła szyderczo, wpijając wzrok w oczy mamy, dopóki w tych oczach nie ukazały się łzy.
Dopiero wtedy zwycięsko wyszła; czuła się tak, jakby opuszczała plac boju, pozostawiając za sobą zwłoki poległych. W każdym razie - drzwi huknęły za nią jak armata.

8.
Rodzinka je kolację i wierci dziurę w brzuchu buntowniczemu Tygrysowi.

Zgromadzeni przy kuchennym stole bliscy zajmowali się głównie Tygrysem, który zachował się niegrzecznie wobec mamy. Żadna nowość, właściwie; lecz tym razem przewina była większego kalibru, bo nawet głos dziadka brzmiał surowo.
- ...czy to nie przyjemnie być, jak Pyzunia, miłym dla każdego? - pytał.
Z całą pewnością ten koszmarny tekst odniesie pożądany skutek wychowawczy :D

- Dlaczego ty kłujesz, kiedy tylko się ciebie dotknie?
- Do kroćset, dziadku! Przestań! - burknęła Laura. - Czy ja już nie mogę w spokoju zjeść kolacji, tylko muszę słuchać, jaka jestem okropna? No, fajnie, no, przepraszam, mamo, nie powinnam trzaskać drzwiami. Ale skoro trzasnęłam, skoro przepraszam, to może już po prostu zmieńmy temat, co?
- Zmieńmy - zgodziła się mama. - Ja się nie gniewam. Każdy chyba kiedyś w życiu trzasnął
drzwiami.
- Ignaś na przykład - drążyła Laura wbrew własnym zapowiedziom - bez przerwy trzaska. A
nikt mu złego słowa nie powie.
- Ja - ja - ja nie trzaskam, tylko dzisiaj jest wiatr i drzwi mi się wymknęły, mamusiu.
- Tygrysku, proszę, nie wciągaj w to Ignasia - dał się słyszeć głos Grzegorza.
- Albo nasza słodka, miła dla każdego Pyzunia... - ciągnęła Laura.
- Ja? - spytała Róża, pośpiesznie wychodząc z łazienki. Cóż, skoro ją wywołano, czas na jej
występ w tej jednoaktówce. Trzeba jakoś uspokoić siostrzyczkę, zanim się na dobre rozkręci. Róża znała możliwości Tygrysa lepiej niż ktokolwiek. Były nieograniczone. - Słuchajcie, czy ja wam mówiłam, że nasza klasa pojedzie z wycieczką do Rzymu?
- Doprawdy! - uradował się dziadek. - To nadzwyczajna wiadomość. Czy tylko Rzym zobaczycie?
- Jeszcze Wenecję, dziadziu, Weronę i Asyż - pospieszyła Pyza z ożywionym wyrazem twarzy, ze wszystkich sił starając się sprowadzić rozmowę ogólną na bezpieczne tory turystyki zagranicznej.
Lecz nawet ten temat mógł być ogniskiem zapalnym, gdy się miało do czynienia z Laurą w stanie rozkręconym.
Każdy temat mógłby, w końcu Laura też była zaprawioną w bojach rodzinnych zawodniczką. W związku z czym wypadałoby pomyśleć nad inną strategią niż zagadywanie, udawanie, że się nie słyszy, i może jeszcze niech wszyscy zatkają sobie uszy i wołają “lalalala”?

- Proszę! Dobrze ci się żyje! - burknęła w stronę Róży. - Pojedziesz sobie, a my tu nadal w tej szarzyźnie... - nabierała tchu, by powiedzieć coś mocniejszego, gdy Grzegorz wtrącił nagle z rozmarzeniem:
- Gabrysiu, pamiętasz naszą Wenecję? - Pyzuniu, my ci możemy zaraz opowiedzieć, co tam należy zwiedzić przede wszystkim, do jakiej kawiarenki pójść na lody i gdzie jest najsmaczniejsza pizza z frutti di mare. Ach, jacy tam byliśmy głodni, pamiętasz? I jacy szczęśliwi!
To swoją drogą ciekawe, że na hasło “Jedziemy z klasą do Rzymu” nie padło z miejsca pytanie kiedy, a przede wszystkim ZA ILE.


- Poczekaj no, Grzesiu, w którym to było roku? - zapytał dziadek, popijając herbatę ze swego kubka z krasnalkiem.
- Byliśmy tam w podróży poślubnej - przypomniał Grzegorz. - Dziewięćdziesiąty drugi - i uśmiechnął się do swoich wspomnień.
Tak zupełnie nawiasem mówiąc, nie przepadamy za Borejkami (my, Kura & Dzidu), co zapewne widać. Niemniej, daleko nam do mistrzyń w tym sporcie, jak pewna czytelniczka, która stwierdziła, że “oglądających i zwiedzających nie wyobraża ich sobie wcale, nawet Gabon we Włoszech poprzestał na kiszeniu się dwa tygodnie na polu namiotowym!”. Serio serio. Uprzejmie proszę zatem, żeby ktoś mnie kopnął, jeśli zauważy, że wpadam w aż takie czepialstwo.
Uściślając :) - Borejkowie rzeczywiście są przeraźliwie… inertni, jeśli chodzi o zwiedzanie, turystykę, stary Borej nigdy nawet nie pojechał do ukochanego Rzymu (a dokąd jak dokąd, ale tam przecież pojechać, choćby z pielgrzymką, to jak splunąć, za grosze!), nie odwiedził córki mieszkającej przez rok na Cyprze (!!!), a - tu wybiegamy w przyszłość - podróż poślubna Laury do Wilna jawi się, w czasach Unii i tanich lotów, jako wielka niespodzianka i ogromna radość, jaką sprawił jej małżonek. Gdyż ona TAK o tym marzyła… Natomiast fakt, że wypisywanie bzdur, jak to Gaba siedziała dwa tygodnie na polu namiotowym w Wenecji, w ogóle z tego pola namiotowego nie wychodząc (sic!) jest równie... zabawne, co czepianie się, że podczas jakichś prac kuchennych w McDusi Gaba siedzi, a Mila stoi. Tak, to też z forum, i tej samej osoby.
Mnie też proszę kopnąć, jeśli się posunę do czegoś takiego.


- Na Jowisza! - zdziwił się dziadek i sięgnął po kawałek ogórka. - To już tyle czasu! Dziewięćdziesiąty drugi! Gdzie myśmy byli z Milą w owe wakacje?
- A gdzie był mój tatuś? - spytała lekko Laura i wpiła płonące spojrzenie w mamę.
Wszyscy spojrzeli na Laurę w jednej chwili. Zapadła ciężka cisza.
- Tygrysku, co ciebie dziś ugryzło? Może ty jesteś chora? - łagodnie spytał dziadek, kładąc kościstą dłoń na głowie wnuczki. - Oho! Czy ty aby nie masz gorączki?
Tak, lekceważcie ją dalej, tłumaczcie pytania o ojca a to chorobą, a to burzliwym wiekiem dorastania, a to złym charakterem, bo przecież dobra córka nie ma prawa zadawać trudnych pytań.
No dobra, w tej scenie akurat wyraźnie widać, że Laura ma po prostu ochotę wywołać awanturę; nie udało się tak, nie udało się siak, to sięgnęła po bombę największego kalibru. Tyle, że tę bombę można było - i należało - rozbroić już dawno temu. Do cholery, czy córki Gabrieli naprawdę nie mają prawa do wiedzy o swoim ojcu?!

Grzegorz odstawił powoli kubek.
- To pytanie zadałaś ze złą wolą! - powiedział, patrząc nieruchomo na Laurę.
- Nie, nie Grzesiu - zaprotestowała mama. - To nie zła wola... Ale Laura nie pozwoliła jej na tę
obronę.
- Owszem, zła - przytaknęła Grzegorzowi. - Z prawdziwą złą wolą przypominam wam, że mój ojciec żyje gdzieś samotnie, podczas gdy wy - szczęśliwi i beztroscy...
- Dość! - przerwał Grzegorz. - Lauro, ja zwykle się nie wtrącam do wywoływanych przez ciebie konfliktów. Ale tym razem czuję się zobowiązany do obrony twojej matki. Proszę cię, wstań i pójdź do swego pokoju.
- Grzesiu, poczekaj... - zaczęła mama, bardzo zdenerwowana, i już chciała się podnieść, gdy Grzegorz przytrzymał jej rękę.
- Nie, Gabrysiu, zostań. Nie broń jej, ona sobie tego wcale nie życzy.
Nie znasz swojej żony, Grzegorzu, ona też nie życzy sobie żadnej obrony. Woli malowniczo i dzielnie cierpieć.

- Fakt - powiedziała twardo Laura.
- Idź, proszę, do siebie - polecił jej Grzegorz - pomilcz chwilę i zastanów się nad motywami,
które każą ci tak się zachowywać.
Motyw jest tylko jeden: Chce Udręczyć Matkę! Buhahahahaha!

Laura spojrzała na ojczyma ponad stołem, zastawionym przysmakami kolacyjnymi, i Pyza aż się zatchnęła, gdy ujrzała jej rozjarzone gniewem, stalowe oczy.
- Nie pójdę - oświadczyła twardo Laura - ponieważ jeszcze nie zjadłam kolacji. A jestem głodna.
Grzegorz, taki zwykle łagodny i pełen spokoju, poczerwieniał i uderzył dłonią w stół.
- Spróbuj mi tylko coś zrobić, Grzesiu - powiedziała Laura spokojnie.
Grzegorz zacisnął pięści i zmarszczył brwi, jakby się gotował do próby sił. Ale próba już się odbyła. I zwyciężyła w niej Laura. Nałożyła sobie teraz na talerz cały stos jedzenia i zaczęła demonstracyjnie się posilać. Milczenie się przedłużało. Mama zacisnęła dłoń na ręce Grzegorza (Róża widziała, jak mocno) i im dłużej trwało to wszystko, tym wyraźniejsza się stawała wygrana Tygrysa.
To jest ten moment, droga Gabryjelo, w którym powinnaś była wesprzeć swojego DRUGIEGO męża nie tylko ściskając go za rączkę. To jest taki moment, w którym rodzice powinni trzymać wobec dziecka wspólny front; Tygrys powinien mieć jasno dane do zrozumienia, że chociaż Grześ nie jest jej rodzonym ojcem, to również ma prawo upomnieć ją czy skarcić. Tymczasem Laura doskonale wygrywa słabość matki i torpeduje Grzegorza. Nie wiem, czy dobrze mi się zdaje, ale mam wrażenie, ze od tej mniej więcej pory zaczęło się jego zanikanie w domu Borejków; rezygnując z prób wychowania pasierbic, zaczął wycofywać się coraz bardziej, aż wreszcie skończył jako automat do mieszania sałaty.

Prawdę mówiąc, pomyślała Róża, jest to więcej niż wygrana. Jest to triumf.

- Tylko że trochę się martwię z powodu szkoły - powiedziała, wieszając na poręczy krzesła ściskany dotąd w dłoniach ręcznik i siadając obok Laury przy stole. Było jej niedobrze z obrzydzenia, tak właśnie reagowała na konflikty.
Skąd w tej kochającej rodzinie reakcje ciężko przerażonego dziecka? Tak reagowała Aurelia Jedwabińska, mieszkająca w domu pełnym napięcia, z wiecznie kłócącymi się rodzicami, oschłą matką, która nie umiała okazać jej czułości i nie dawała poczucia bezpieczeństwa… Ale u Borejków, gdzie jest tak rodzinnie i miło, i gdzie króluje uwielbiana przez wszystkich Gabriela, “tyle w niej ciepła, tyle ciepła”?

Róża kochała spokój i pogodny nastrój.
Może to jest przyczyna? Zawsze był spokój w domu, brak kłótni (już mniejsza o to, że rodzina, która nigdy się nie kłóci, jest imho nienaturalna - przecież nie chodzi o to, żeby na siebie wrzeszczeć i rzucać talerzami, ale jakieś różnice zdań czy zwykła irytacja czasem powinny się pojawiać), więc kiedy Laura podrosła i zaczęła takowe wywoływać, Róża czuje się źle i niekomfortowo?
Reakcje ciężko przerażonego dziecka to jednak są mocniejsze, moim zdaniem.
Dla mnie “niedobrze z obrzydzenia” oznacza, że chce jej się wymiotować, imho dość mocna reakcja.

Postanowiła zrobić wszystko, co możliwe, by doprowadzić do jakiegoś pojednania.
Zrób herbatki.

Na razie instynkt dyktował jej prowadzenie rozmowy na tematy dla wszystkich obojętne. - Opuścimy dwa tygodnie - powiedziała - po czym wrócimy w największy ogień sprawdzianów i klasówek.
Dobrze wiedzieć, że jej spodziewane problemy w szkole to “temat dla wszystkich obojętny”...

- Może zastosują wobec was taryfę ulgową - wtrąciła mama pocieszająco i Róża zrozumiała, że nie jest sama. We dwie zażegnają konflikt na pewno.
Sorry, moja droga, ale to nie jest żadne zażegnanie konfliktu, to tylko zagadanie go. Problemy Laury - i z Laurą - z pewnością nie rozwiążą się magicznie od ignorowania ich i rozmowy na obojętne tematy. A tak zdaje się uważać nie tylko Róża ale i reszta rodzinki, z Gabą na czele.

- Zwróćcie się do wychowawcy i przedstawcie mu jakąś propozycję. A właśnie, jak tam się chowa jego synek?
- Dambo ciągle nam o nim opowiada - Pyza weszła z ulgą w nowy temat.
Na stronie pierwszej czytamy: “[Grzegorz] nie chadzał na wywiadówki swych dwu przybranych córek, toteż nie miał sposobności ujrzeć kolegi Hajduka w roli wychowawcy starszej z nich, Róży”. O ile doskonale znane mi są przypadki, że jeden nauczyciel miał wychowawstwo w dwóch klasach, o tyle nie ma tak, że jedna klasa może mieć dwóch wychowawców.

- Właściwie każdą lekcję zaczyna od małej anegdotki na temat Bebisia. Niektórzy już się wyspecjalizowali - kiedy Dambo się szykuje do odpytywania, oni natychmiast odpytują jego. O Bebisia. Najbardziej lubimy, jak Dambo nam pokazuje jego miny. Kiedyś żona Damba, pani Beata, przyjechała z małym pod szkołę. Wybiegliśmy wszyscy z klasy, całe tłumy! - Jest naprawdę śliczny.
Już widzę tę całą szkołę, jak wybiega, żeby w zachwycie ciućkać nad niemowlakiem. Na pewno. Na pewno.
Och, każdy pretekst dobry, żeby zerwać się z lekcji, zachwycony tatuś pewnie nawet nie protestował ;)
No, jak na takiego fantastycznego, porządnego nauczyciela to strasznie łatwo daje się wkręcać.

- Novalis pisał, że dziecko jest miłością, która stała się widzialna - wtrącił pojednawczo dziadek.
- O, to piękne, naprawdę - powiedziała mama. - Tak właśnie jest z dzieckiem. Choćby nie wiem jak brykało.
I uśmiechnęła się do młodszej córki. Ale Laura nie oddała jej uśmiechu.

9.

Laura, już w swoim łóżku, ułożyła dokładny plan działania oraz napisała krótki liścik. Następnie wsunęła go do koperty, zakleiła i zaadresowała: MAMA. Jutro postawi tę kopertę w łazience, przed lustrem, opartą o kubek ze szczoteczkami do zębów - tak, żeby ją na pewno znaleziono. List rodzinę uspokoi - i nikt nigdy się nie dowie, że ona była w Toruniu. Jutro pięć lekcji, z czego dwie ostatnie to angielski i WF. Nie będzie wielkiej straty, jak się z tego da nogę. Z angielskiego ma się szóstkę, a na WF - ie i tak nie ma zawsze połowy klasy. Wyjdzie się cichcem na dużej przerwie, wskoczy w autobus i za dziesięć minut będzie się na dworcu.
Ehehehehe. A ponieważ od samego początku co parę akapitów powtarza się informacja o szalejącej grypie oraz o tym, że Laura brnie przez śniegi w kusym paletku i cienkich pantofelkach, jest absolutnie oczywiste, czym to się skończy.




PIĄTEK, 19 LUTEGO

2.
A Laura spóźniła się do szkoły o dobry kwadrans, gdyż na moście Teatralnym spotkała braci Lelujków - wszystkich trzech, ku swej wielkiej radości. Ostatnio Wiktor jakoś znikł jej z pola widzenia - zaczął nawet chodzić do szkoły osobno, bez Adriana i Lucka. Było to tak niezgodne z jego wieloletnimi przyzwyczajeniami, że Laura nie wiedziała, co o tym myśleć.
ORLY?
Czyżby nie przyszło jej do głowy najprostsze wyjaśnienie, że bracia zaczynają lekcje o różnych porach?

Dziś na jej widok zrobił taki ruch, jakby chciał zaraz iść dalej, lecz Lucek go powstrzymał i kiedy Laura się zbliżyła, ucieszona, Wiktor zdążył się z nią przywitać, zanim wskoczył do nadjeżdżającego tramwaju. Wyglądał jak zwykle cudownie, jak rzymski gladiator, wielki, piękny i czarnowłosy. Drżało jej serce z zachwytu, kiedy na niego patrzała.
Gruby Lucek chciał wiedzieć, jak się Laura czuje, bo ma takie wypieki. Średni, Adrian, zapytał, co tam słychać w domu, a Wiktor, piękny i daleki, pomachał z tylnego pomostu tramwaju. Lubili ją!
Klasyfikacja opisowa wg Musierowicz: piękny, średni i gruby.
E, raczej według Laury, w końcu patrzymy na nich jej oczami.

Jak to przyjemnie mieć taką trójkę adoratorów!
Trójkę.
No co, pomarzyć dziecku zabraniasz… ;)

Pogadali chwilkę, drżąc na lodowatym wietrze, lecz wkrótce nadjechały całym stadem tramwaje i dwaj bracia także udali się do swych szkół. Laura, dygocąc z zimna w kusym paletku i cienkich pantofelkach ze skórki, pobrnęła przez śniegi ku swojej szkole.

Szkoła wg Musierowicz, odsłona któraś tam, z tomu na tom coraz gorsza:
Mieściła się ona u zbiegu dwu bardzo ruchliwych ulic i dlatego wiecznie - a już zwłaszcza w
godzinach szczytu - spowijały ją obłoki spalin. Wielka, brudna i zaniedbana, podstawowa szkoła rejonowa była też silnie przeludniona. Na przerwach panował tu diabelski wrzask i hałas; półtoratysięczna gromada, wypuszczona na korytarze po czterdziestu pięciu minutach przymusowej odsiadki, wypełniała wielki budynek dzikim rejwachem. Prawie na każdej pauzie ktoś kogoś pobił, przewrócił lub okaleczył, wulgarne wyrazy latały w powietrzu z taką swobodą, jak muchy, nauczyciele krzyczeli spazmatycznie, usiłując przekrzyczeć uczniów i zaprowadzić jaki taki porządek. Wszędzie rozlegał się łoskot zatrzaskiwanych drzwi i wreszcie w to wszystko wdzierał się przerażający, ostry terkot dzwonka, kończącego przerwę.
Czy do tego piekła dantejskiego wszystkie dzieci Borejków też idą z powodu rodzinnej tradycji…?!  Jest koniec lat 90-tych, Borejkowie od dawna nie są już skazani na rejonową podstawówkę, mają do wyboru kilkanaście szkół społecznych, prywatnych, w tym również katolickie. Czesne za jedno dziecko (Róża już jest w liceum, Ignaś w przedszkolu) nie powinno zrujnować rodziny, a poza tym szkoły takie zwykle mają stypendia dla uczniów wybitnie zdolnych. Ale najwyraźniej byłoby to niezgodne z prostym życiem, zalecanym przez rzymskich stoików. Czy coś.
Ale tam czesne i szkoły społeczne! Tak jak pisałam już przy analizie “Języka Trolli” - mogliby posłać dziecko do zwykłej, państwowej, tyle że dobrej podstawówki. Proszę bardzo, państwo Borejko - Szkoła Podstawowa im. Romana Brandstaettera, Winogrady - czyli sąsiednia dzielnica, *liczy na palcach* pięć przystanków tramwajem. Poleca absolwentka :)

W czasie lekcji długie korytarze straszyły pustką, zza pomalowanych musztardową farbą drzwi klas dobiegały głosy nauczycieli („Cicho! Cicho!” lub nieco uprzejmiej: „Cisza, proszę!”). Słychać było charakterystyczne walenie w stół linijką i stały, przytłumiony, męczący gwar, wywoływany przez niespokojnych, znudzonych słuchaczy.
Oczywiście, nie ma takiej opcji, że w tym straszliwym molochu któryś z nauczycieli będzie umiał zainteresować swoich uczniów, a w klasie będzie panować skupiona cisza.
Albo że będzie tam ostry, wymagający nauczyciel, na sam widok którego najgorsze rozrabiaki podwijają ogony i kładą uszy po sobie :)

Zapukała do drzwi sali, w której dziś właśnie przypadała pierwsza lekcja jej klasy, i weszła ze słowami: - Dzień dobry. - Oczywiście, nie spotkała się z miłym przyjęciem, ale też innego nie oczekiwała.
Spóźniła się dobry kwadrans, w tej sytuacji pewnie nawet świetlany Dmuchawiec przywitałby ją jakąś sarkastyczną uwagą.

Przeprosiła za spóźnienie i wśród ciężkiego zaduchu przedostała się przez zapchaną stolikami, gwarną klasę, na miejsce pod oknem, gdzie siedziała z niejaką Kopiec Esmeraldą. W rodzinie Kopiec Esmeraldy była tradycja nadawania pięknych imion. Najstarsze z dziewięciorga dzieci zwało się Kopiec Arleta, najmłodsze - Kopiec Paskal.
Kopcowie!
Odkąd w “Opium w rosole” sześcioletnia Genowefa stwierdziła “A dziadek Kopiec Arlety się ślini”, pani MM nie jest w stanie pozbyć się tej maniery, przedstawiając kogokolwiek z tej rodziny: zawsze imieniem i nazwiskiem, zawsze nazwisko jako pierwsze. Co było zabawne raz, w ustach sześciolatki (która zapewne podłapała ten styl z odczytywania listy obecności w zerówce), stało się męczącą, nużącą i  - nie da się ukryć - zalatującą wzgardliwą wyższością manierą. Bo przecież nasz stary znajomy Robert Rojek może nazwać swą córkę Arabellą, do Róży i Laury Pyziak nikt się nie przyczepi, tak samo jak nikt nie zwróci uwagi Patrycji Górskiej, że nazwanie córeczki Norą to jednak nie jest najlepszy pomysł - ale Kopiec Esmeralda! Cha cha cha, jakie to śmieszne! A żeby czytelnik nie przegapił tego, jakie to śmieszne, trzeba dowcip powtarzać w kółko; i tak w scence rozgrywającej się w klasie koleżanka Laury pięć razy zostaje nazwana “Kopiec Esmeraldą”, a tylko raz po prostu “Esmeraldą”.
(oraz, że tak przypomnę, w McDusi dowiadujemy się, że dorosła już Kopiec Esmeralda ma zamiar wyjść za mąż za chłopaka nazwiskiem Mrówek i - cha cha cha, oj nie mogę - używać podwójnego nazwiska)


- Ale żeś się spóźniła - powiedziała pełnym głosem Kopiec Esmeralda, masywna dziewczynka o twarzy niemal w całości przesłoniętej prostymi włosami.
Bo nie mogła przecież być szczupłą blondynką z loczkami. No skąd.

Laura usiadła obok niej, rzucając plecak na brudny parkiet. - Zrobiłaś matmę? Dawaj zwalić, bo ja nie mam.
- Cicho! - krzyknęła od swego stołu nauczycielka, wykładająca klasie przedmiot zwany pracą - techniką. Paliła się do podjęcia lektury świeżego „Harlequina”. Na każdą lekcję przynosiła nowy tomik.

Uczniowie na lekcji wykonują gobeliny ze sznurka - robią je od października i będą pewnie robić do czerwca, bo nauczycielki nie obchodzi wiele poza tym, żeby nie przerywano jej ulubionej lektury. Laura symuluje pilną pracę, a tak naprawdę podczytuje Senekę oraz daje Esmeraldzie odpisywać kolejne przedmioty.
W tej szkole najwyraźniej nie rozliczają nauczycieli techniki z wykonanej pracy ;) Hmmm, nigdy nie byłam entuzjastką “zajęć praktyczno-technicznych” (zwłaszcza tych drugich), ale o  ile dobrze pamiętam, robiliśmy na nich rozmaite rzeczy przez cały rok...


- I szybciutko, i szybciutko - zachęcała do pracy nauczycielka, przechadzając się po klasie w
swej minispódniczce.
To podkreślenie, że w mini, też jest zapewne celowe...

Laura podłubała widelcem w gobelinie i przez chwilę z miną uważną zwijała zieloną włóczkę w kłębek. Bolała ją głowa. Nauczycielka obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem i usiadła znów przy stole, zagłębiając się w ulubioną lekturę. Wobec tego Laura mogła już spokojniej oddać się czytaniu Seneki.



W klasie trwał zwykły zgiełk i bałagan. Amadeusz Nóżka wyraził się ordynarnie, po czym zaczął rozgłośnie bekać. Laura czytała nieuważnie, bo znów miała dreszcze.
- Zwaliłam - zakomunikowała Kopiec Esmeralda. - Teraz daj fizę.
Z forum:
“Kiedy Laura układa plan  wyjazdu do Torunia, wiadomo, ze następnego dnia ma "pięć lekcji, z
czego dwie ostatnie to angielski i wf". Z treści ksiażki wynika, ze trzy pierwsze lekcje to praca technika (robienie gobelinu), matematyka ("Matematyk odpytywał energicznie, więc na wszystkich padł strach blady. Ucichli") i chemia ("...na chemii mogła notować pasjonujące dane o roztworach wodnych"). Tymczasem jednak w czasie pracy techniki Kopiec Esmeralda prosi Laurę kolejno o zeszyty od matmy i chemii, a takze od fizyki, ktorej nie ma tego dnia w planie.  Co więcej, Laura w Toruniu usiłuje sprzedać podręczniki wlaśnie od matematyki, chemii i FIZYKI. Po co więc Laura miała przy sobie zeszyt i książkę do przedmiotu, którego nie było w planie?
[sowca]

Zeszyt i książkę wprawdzie mogła mieć przypadkiem, ale Esmeralda nie powinna wtedy prosić o tę fizę.

(...) właśnie Darek Jarmużek dał w ucho Marcinowi Gapce, do której to wymiany poglądów przyłączył się ochoczy Amadeusz Nóżka, waląc w łeb Darka, i to tak, że aż zadzwoniło. Dzięki temu zajściu uwaga nauczycielki została zaprzątnięta funkcjami czysto policyjnymi, zaś cała klasa zajęła się robieniem zakładów, czy śledztwo doprowadzi winowajców do stania w kącie, czy tylko wylecą za drzwi. (Ponieważ w kącie biliby się nadal, zostali wyproszeni na korytarz, i tam dokończyli wymianę opinii).
W kącie. Siódmoklasiści.
“W kącie biliby się nadal”? A to się stawia po dwie osoby do jednego kąta?!
(Absurd z siódmoklasistami w kącie rzecz jasna w tym momencie pomijam.)

Laurze jakoś udało się przetrwać kolejne lekcje, aż do dużej przerwy.

Poczuła przypływ radości i nowych sił życiowych. Z trudem doczekała dzwonka. Kiedy zaterkotał, a klasa ze zwierzęcym rykiem rzuciła się na dużą przerwę
Natłok tych negatywnych opisów klasy i szkoły zaczyna wkurzać. W ogóle moja klasa była jakaś dziwna, w siódmej nie biegaliśmy już ze zwierzęcymi rykami i nie tłukliśmy się na lekcjach...

- ona spokojnie spakowała plecak, ramkę z gobelinem oraz widelec wrzuciła na wierzch szafy i wymknęła się ze szkoły, korzystając z faktu, że tłum wrzeszczących uczniów wypełniał wszystkie korytarze oraz dolny hall koło portierni.
Udało się jej zwiać zupełnie niepostrzeżenie.
Tak zupełnie nawiasem mówiąc, u mnie w podstawówce nie dałoby się w środku zimy zwiać niepostrzeżenie, a to dlatego, że szatnie były zamykane, klucze miała woźna i otwierała dopiero, kiedy cała klasa zebrała się po zakończonych lekcjach. A nawet jeśli ktoś wychodził wcześniej, to i tak musiał prosić ją o otwarcie. No ale może w szkole Laury było to jakoś inaczej zorganizowane.
Różnie bywa. W mojej podstawówce, też starym budynku, szatni nie było w ogóle - mieliśmy wieszaki na korytarzach, na stałe przydzielone różnym klasom. Po lekcjach szło się do swojego klasowego wieszaka i zabierało odzień.

3.
W porównaniu ze szkołą Dworzec Główny wydał się jej oazą ciszy i spokoju oraz organizacji i ładu. Dzięki wczesnej godzinie dnia powszedniego przed kasami nie było kolejek i pusta przestrzeń dworcowej hali, z jej lśniącą marmurową posadzką i wielką tablicą świetlną w tle, wyglądała z grubsza europejsko. Laura, którą marsz nieco otrzeźwił, skierowała się dziarsko do najbliższej kasy, wydobywając z kieszeni plecaka małą zgrabną portmoneteczkę w kształcie różowej świnki (prezent gwiazdkowy od Lucka). Miała tam swoje oszczędności w sumie złotych osiemdziesięciu oraz uskładaną z różnych zdobyczy kwotę rezerwową, pięćdziesiąt złotych. Czuła się osobą bogatą i światową. Stać ją było nie tylko na podróż w obie strony, lecz i na posiłki w bufecie oraz nawet na rozrywki związane z pobytem w obcym mieście.
Podeszła do kasy, odczekała, aż kupująca przed nią pani schowa swój bilet i odda drobne z reszty żebrakowi - młodemu i śmierdzącemu facetowi o nieprzytomnych oczach i długich strąkach włosów. Obchodził on po kolei wszystkie okienka kasowe, zaczepiając każdego i pokazując tabliczkę z informacją, że jest chory na AIDS.
I nikt nie przeszkadzał mu w pracy zarobkowej, żadna ochrona, żaden SOK.

Laura kupuje bilet i odjeżdża w siną dal, a ponieważ pociąg jedzie w pewnym momencie wzdłuż ulicy Roosevelta, widzi jeszcze własny dom i Gabrielę wracającą do niego z zakupami.

4.

W kuchni Borejków Natalia, Gaba i Mila rozmawiają o ulubionych lekturach.

- Ostatnio masz serię lektur reminiscencyjnych - zauważyła żartobliwie Natalia, na co Babi spojrzała znad okularów i powiedziała poważnie:
- Bo zdałam sobie sprawę, że w moim późnym wieku czytam wciąż książki nowe, a dla starych przyjaciół nie starcza mi czasu. Może się zdarzyć, że już nie zdążę do nich wrócić. A potem, w zaświatach, będę za nimi tęskniła.
- A za kim najbardziej będziesz tęskniła? - zainteresowała się Natalia. - Bo ja chyba za Małą Dorrit.
- A ja - za Krystyną, córką Lavransa.
- To ja już raczej za Lavransem.
- Albo za Ignacym Rzeckim - powiedziała Babi z zapałem. - O, albo za księciem Myszkinem. I przede wszystkim - za Soamesem Forsythem.
Tym razem ani autorka, ani redakcja nie wyłapała babolka, dlatego uniknęliśmy rozwlekłych tłumaczeń w kolejnym tomie, skąd w nazwisku Soamesa wzięło się to dodatkowe “h”.

- Co?! Za nim?! No, coś ty - raczej za Ireną Heron!
- Irena - oświadczyła babcia gniewnie - była zimna. Trudno za nią tęsknić. Skrzywdziła Soamesa, zraniła go na zawsze. On miał w sobie jednak wiele szlachetności. Zawsze mi go było żal.
- Rzecki, Myszkin, Soames - wyliczała Natalia. - Same męskie pokraki albo nieudacznicy. Nie masz jakiejś kandydatury prawdziwego mężczyzny?
- Kmicic - rozmarzyła się Babi.
- Heathcliff? - podsunęła Natalia.
Natalio, błagam. Naprawdę “prawdziwym mężczyzną” jest dla ciebie facet, który z uporem dręczył, poniżał i niszczył wszystkich wokół siebie? Mało ci było jednego toksycznego związku z Filipem, tęsknisz za następnym?!
Panie z rodziny Borejków mają dziwne upodobania. Heathcliff? Soames Forsyte?! Oskarżać Irenę, że była zimna, że go skrzywdziła? A przepraszam, to wszystko, co on jej robił? Fakt, nie powinna za niego wychodzić, ale więcej jej przewin tutaj nie widzę...
Nie wypowiadam się, bo nie czytałam (Borejki chórem: “niedouuuuuczek!!!”)
Lektura średnio mi podeszła, wolałam serial :)

- Wokulski! - krzyknęła z kuchni Gabrysia. - Chodźcie na herbatę!
- Nie mówcie do mnie “wy”, pani Strybowa! - oburzył się Wokulski.

- Bohun - rzuciła Babi, wstając z pomocą Natalii. - Bogumił z „Nocy i dni”.
- Konrad Wallenrod? - powiedziała Natalia niepewnie.
Ta to naprawdę ma upodobanie do typów ponurych i tragicznych…
On w ogóle miał jakiś charakter? A nie tylko, za przeproszeniem, stał i wzniośle pierdolił?

- Jan Bohatyrowicz! - dorzuciła Gabrysia, kiedy już pojawiły się obie w kuchni.
- Pan Rochester z „Jane Eyre” - stanowczo podkreśliła Babi, siadając za stołem.
Babi chyba sobie wyjątkowo ceni szczerość w związkach.

Natalia rozpoczyna rozmowę o pięknie.

(...) A teraz już wiem, że piękno zewnętrzne się nie liczy.
- Nowina - mruknęła Babi, trzaskając nożem w deseczkę.
- Na przykład Filip - czy był piękny, waszym zdaniem?
Babi i Gabrysia spojrzały po sobie, zdumione. Odkąd zerwała z Filipem, rzeczywiście nie pozwalała nikomu o nim mówić. Zresztą, nikt się nie kwapił, bali się, że zrobią jej tym przykrość. Co za pomyłka. Przecież jej to już nic nie obchodzi.
Co za szczęście, że tak szybko, tylko po roku jej przeszło, bo mogła kisić w sobie temat piętnaście lat, jak Gabriela...


- Był piękny - odparły zgodnie Babi i Gabrysia.
- No i właśnie nieprawda! - zawołała Natalia. - Był piękny tylko do momentu, kiedy pojawiał mu się w twarzy... o, gdzieś tu, koło ust... ten rys nadąsania, uporu... i wszystko psuł. Gdy tymczasem są twarze pozornie nieciekawe, banalne, które nagle potrafią zaświecić takim ciepłem, taką wewnętrzną pięknością - że chciałoby się z nim być i być - bez końca...
- Z kim? - spytała nagle Gabrysia, patrząc na nią bacznie.
- Co: z kim?
- Z kim chciałabyś być i być bez końca?
Khę, Gabrielo, czy to przypadkiem nie jest “przekraczanie granic dyskrecji”?

- Ależ - zakłopotała się Natalia - ja nie mówiłam o nikim konkretnym.
- Aha. Tylko tak jakoś dziwnie zbudowałaś zdanie - wyjaśniła Gabrysia. - Zaczęłaś w liczbie mnogiej, a potem już było w pojedynczej, z zaimkiem osobowym.
- To przypadkowe przejęzyczenie - poważnie oświadczyła Babi, patrząc na Gabrysię znacząco.
- A ten Amerykanin? - spytała Gabrysia. - Ten, który przysłał hiacynty? Przystojny?
- A, Bingo - odparła obojętnie Natalia. - Przystojny.
- Bez żadnego rysu koło ust? - pokpiwała Gabrysia. Natalia skarciła ją wzrokiem.
- Owszem, z rysem - odparła surowo. - Bingo jest bufonem. Nie o nim mówiłam...
Błysk w oku siostry upewnił ją, że się sypnęła.
- A o kim?! - błyskawicznie spytała Gabriela.
- O nikim. O nikim.
O pewnej męskiej pokrace i nieudaczniku, który w niczym nie przypomina Prawdziwego Mężczyzny Heathcliffa czy tam innego Wallenroda, hje hje *zanosi się złośliwym chichotem hieny*
Hjeny ;)


- Nareszcie rozumiem. To właśnie z nikim chcesz być i być bez końca.
- Nie powiedziałam, że ja chcę, tylko użyłam formy bezosobowej. Można chyba pozwolić sobie na bezosobowe zwroty bez tego, żeby zaraz któraś z was nie podejrzewała...
- Niczego nie podejrzewamy - uśmiechnęła się Gabrysia. - Wiemy, że absolutnie nie o sobie mówiłaś, używając tej formy bezosobowej, bo przecież ty właśnie chcesz przejść przez życie samotnie, albowiem nikogo nie potrzebujesz.
- Właśnie. Więc o co wam w ogóle chodzi i po co to całe gramatyczne dociekanie?
- Ech - rzekła Gabrysia - sama nie wiem. Tak sobie człowiek docieka i docieka... i zawsze coś tam usłyszy.
- Usłyszy to, co chce - mruknęła Natalia gniewnie.
- Albo to, czego inny nie chce... powiedzieć. Tak że w sumie rozmowa to jest dobry wynalazek.
Zwłaszcza, jak cię namolnie wypytują wścibskie harpie…
Skoro to tak dobry wynalazek, to czemuż, ach, czemuż, Gabrielo, nie zastosujesz go na własnej córce i nie porozmawiasz o tym, co ją boli i dręczy?

W rozmowie nawet to potrafi się okazać, czy ktoś jest zakochany, czy nie.
No, w sumie… wiercenie dziury w brzuchu siostrze jest ciekawsze i przyjemniejsze niż odpowiadanie własnemu dziecku na trudne pytania.


Natalia, zawstydzona, ucieka do łazienki. Tam znajduje pozostawioną przez Laurę kopertę.

5.
W pociągu współpasażer Laury, młody brodacz, jest bardzo zaintrygowany faktem, że ta czyta Senekę.

6.
Natalia przyniosła list do kuchni i podała siostrze. Gabriela zdziwieniem spojrzała na kopertę, a potem nagle jej twarz wyraziła obawę.
- Dlaczego napisała list? - zapytała, patrząc na Natalię.
- Kto?
- Laura. To jej pismo. To garbate „M”.
- No, nie wiem dlaczego.
- To mnie niepokoi.
- Więc przeczytaj i miej to za sobą - doradziła babcia ze spokojem.
Obstawiam, że to taki sam spokój, z jakim ja mówię na przykład “Tak, herbata jest w kuchni na półce, TAM GDZIE ZAWSZE!” (a echo odpowiada “mać… mać… mać…”).

Gabrysia wytarła ręce w fartuch, zgasiła gaz pod zupą, a natomiast podpaliła w piekarniku i wstawiła tam wyrośnięte już pięknie ciasto. Wykonała jeszcze kilka drobnych czynności i Natalia, patrząc na to, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że siostra zwleka celowo i że po prostu boi się otworzyć kopertę.
Była ona zalepiona, i to porządnie, z użyciem jakiegoś stwardniałego już klajstru, więc Gabriela zaczęła szukać nożyczek i znalazła je dopiero po kilku minutach, w szufladzie kredensu.
Szukała nożyczek, przez kilka minut, żeby otworzyć LIST??? W dodatku list, którego sam widok budzi w niej obawę? To nie mogła po prostu rozciąć go elegancko nożem, skoro siedzą w kuchni? Bo już nie chcę sugerować wulgarnego rozdarcia koperty palcami…
Proponuję ćwiczenie stylistyczne: podaj trzy przymiotniki, jakimi określisz osobę, która odwleka jak długo się da wykonanie nieprzyjemnej czynności, przeprowadzenie niemiłej rozmowy itd. Następnie znajdź w tekście opis Gabrieli i porównaj. Ups...

- Mamo! - przeczytała głośno. - Wrócę dziś trochę później, przed 22 - gą. Po szkole mam kółko teatralne, a potem urodziny koleżanki. Laura.
- To wszystko? - zdziwiła się Babi.
- Wszystko.
- Czy ona nie mogła ci tego zwyczajnie powiedzieć?
- No, właśnie się nad tym zastanawiam - odparła powoli Gabrysia - i wcale mi się to nie podoba.
- Nie martw się - powiedziała gorąco Natalia.
- A właśnie, że się martwię - odrzekła starsza siostra, podnosząc oczy z wyrazem lęku i rezygnacji. - Czuję, że ten list oznacza coś niedobrego.
Czy ja dobrze czytam: lęk i REZYGNACJA? Dzielna, silna, energiczna Gaba, Niewzruszone Centrum całego Poznania i okolic odczuwa rezygnację, gdy tylko kłopoty zamajaczą na horyzoncie? Nawet nie wiedząc jeszcze, czy to rzeczywiście kłopoty, a jeśli - to jak wielkie?

- Gdzie tam, gdzie tam - mruknęła Natalia, która czuła dokładnie to samo.
- Smarkata coś knuje - gniewnie oznajmiła Babi. - Zakład, że nie ma żadnych zajęć pozaszkolnych. I żadnych urodzin. Czuję to przez skórę.
- Ciekawe, że ja też - dorzuciła Natalia.
- Powiem ci, co zrób - ciągnęła Babi. - Idź po nią do szkoły, jak gdyby nigdy nic. I storpeduj jej
plany.
(...)
- Już wyszli ze szkoły - stwierdziła Gabrysia. - Zresztą i tak bym nie poleciała torpedować. Jeśli Laura ma jakieś plany... jeśli chce być sama...
- No, to co?! To co?! - zdenerwowała się Babi. - To jej na wszystko pozwolisz? Stajesz się wobec niej zbyt uległa. A ona cię prowokuje.
Skoro wie, że może sobie pozwolić… że matka nie ukarze jej nawet za kradzież szkolnych składek…  

W ogóle, jeśli chodzi o wychowanie dzieci, Gabriela jest jakaś taka… bezwolna i płynąca z prądem. Jak ma jedną córkę łagodną, posłuszną i niesprawiającą problemów, to super. Jak drugą rogatą i buntowniczą, to jedyne, co jest w stanie zrobić, to “nie dać się sprowokować”, czyli np. nie popłakać się, kiedy ta nazwie ją “harpią”. A poza tym nic, można jedynie malowniczo i z dzielnym uśmiechem pocierpieć. Gabrieli nie stać na żadną stanowczą reakcję w kwestii wybryków Tygrysa (np. wspomnianych zachachmęconych składek dwa tomy wcześniej - sprawa rozeszła się po kościach, że i śladu nie zostało), jeśli przyłapie ją na kłamstwie, potrafi tylko westchnąć tragicznie “ma to po ojcu” itd. Podobnie nie potrafi stanowczo zareagować na to, że od najmłodszych lat Józinek regularnie bije Ignasia. Niewzruszone Centrum jest może takim dla Natalii, ale dla własnych dzieci - już nie… Gabriela niewątpliwie kocha swoje dzieci, ale właśnie nie potrafi wziąć na klatę tych trudniejszych aspektów rodzicielstwa, odpuściła sobie wychowanie, niech dzieciaki rosną jak chcą. Może liczy na to, że w takim dobrym, kulturalnym domu same nasiąkną czym trzeba... A kiedy pojawi się jakiś trudniejszy temat, jak pytania Laury o ojca - chowa głowę w piasek, jak długo się da.

- A ja się sprowokować nie dam - spokojnie odpowiedziała Gabrysia. - Poza tym - nie mogę jej ciągle nakazywać i zakazywać. Ona dorasta. Chce być samodzielna.
Babi dostała wypieków.
- Laura ma czternaście lat - przypomniała.
- Tak, ale mnie nie chce.
Dlaczego ja ciągle czytam “mnie SIĘ nie chce”?!

- I to cię tak boli, że aż uciekasz! - Babi sapnęła. - Mam cię. To o to chodzi. Ale uciekają tylko
tchórze, a ty zawsze byłaś odważna. [Tu Babi błysnęła jakaś bluźniercza myśl, lecz zaraz zgasła…] Ty chyba po prostu nie wiesz, co robić.
- To prawda - przyznała Gabriela po chwili.
- To ja ci powiem, co robić.
Tak, jeśli ktoś tu jest energiczny, to z pewnością nie Gaba.

Zadzwoń do wychowawczyni lub sekretariatu szkoły i zapytaj, czy Laura ma dziś kółko teatralne. Dowiesz się oczywiście, że nie ma, bo ta ponura buda nigdy nie wpadła na to, że można dzieci zająć teatrem.
A rodzice i dziadkowie nie wpadli, że dzieci można posłać nie do “ponurej budy”, a gdzieś indziej... Albo na własną rękę znaleźć im zajęcia pozalekcyjne w jakimś, na przykład, domu kultury. Co więcej, za jakiś czas do tej samej budy, która nic się nie zmieniła na lepsze (patrz opis w “Języku Trolli”) poślą również małego geniusza Ignasia - jak nic na zmarnowanie!

Wtedy zadzwonisz do koleżanek Laury i popytasz o te urodziny. Jak już się dowiesz na pewno, że żadnych urodzin nie ma - przyjdź do mnie po dalsze wytyczne.
Kiedy Babi wydaje te dyspozycje, dochodzi czternasta. Zobaczymy, co będzie się działo dalej.

Ja teraz idę się położyć, bo mam już dość na dzisiaj tego biegania - podsumowała surowo Babi, wstała i klepnęła swe najstarsze dziecko po plecach. - Sursum corda* [w górę serca]- dodała. -Nie ty pierwsza to przeżywasz i nie ostatnia. Inni mają gorzej.
A to ją pocieszyła…
Trafiłam kiedyś na taki tekst, który serdecznie Babi polecam:
- Inni mają gorzej! Dlaczego uważasz, że twoje kłopoty są najważniejsze?!
- Bo są moje...

7.

Współpasażer w pociągu jest zainteresowany tym, że Laura czyta Senekę, a nie Popcorn (o-szszywiśście), i wszczyna rozmowę na ten temat.

Wstał, wziął na chwilę do ręki tomik Seneki i przerzucił z uśmiechem miękkie, obluzowane przy grzbiecie kartki o wytartych brzegach. Nagle pochylił się nad książką z cichym okrzykiem zaskoczenia. Znalazł na stronie tytułowej podpis - Gabrysia Borejko, kl. Illb, a pod nim pieczątkę: dr hab. Gabriela Stryba. - Skąd masz tę książkę? -zawołał.
- Należy do mojej mamy - odparła Laura tonem obronnym.
Pociąg zatrzymał się z długim piskiem na stacji Inowrocław. Kiedyś Laura tu była, z Pyzą i ciotką Natalią. Uciekały przed Filipem. (...)
- Znam twoją mamę - powiedział tymczasem brodacz, wkładając kurtkę. - A więc znam i ciebie. Przychodziłem do was kiedyś trzy razy w tygodniu na korepetycje z łaciny.
Laura łypnęła na niego spod grzywki.
- Pociąg osobowy z Poznania do Torunia odjedzie z toru drugiego przy peronie drugim  - powiedział na zewnątrz głos z megafonów. - Planowy odjazd pociągu - godzina trzynasta trzydzieści trzy.
- Były tam dwie dziewczynki - przypomniał sobie towarzysz podróży. - Jedna chyba trzyletnia, a druga - niemowlak.
- Tą drugą byłam zapewne ja - wyjaśniła mu chłodno Laura. - Jestem ta młodsza.
- Często brałaś udział w lekcji. Twoja mama nie mogła się z tobą rozstać, bo zaraz płakałaś. Więc nosiła cię na rękach przez cały czas. Chyba mówisz po łacinie jak po polsku.
- Prawie - odparła Laura wyniośle.
- No, bo ona miała wszystkie popołudnia zajęte. Pracowała jak górnik. Z tobą w ramionach.
Tylu było chętnych na korepetycje akurat z łaciny, serio? To raczej niszowy przedmiot...

- Uwaga! - zawołała Laura, bo podłoga pod ich stopami drgnęła znacząco. - Musi pan wysiadać!
- Tak. tak. Koniecznie pozdrów mamę. Koniecznie. Ona mnie już chyba nie pamięta. Więc pozdrów ją od kogoś, kto... wiele jej zawdzięcza.
Wiecie co, to jest już naprawdę, ale to naprawdę nudne.
[suchar] Wiecie, jak wyglądałoby spotkanie Gabrieli z papieżem? “Kim jest ten facet ubrany na biało obok Gabrieli z Borejków”? [/suchar]


Laura dojeżdża do Torunia; na stacji odkrywa, że zgubiła portmonetkę i nie ma pieniędzy oprócz jakichś drobniaków w kieszeni; czuje się coraz bardziej chora. Ma również kartę telefoniczną, więc dzwoni do Lelujków - trudno powiedzieć, po co - ale nie udaje jej się z nikim porozmawiać, bo braci akurat nie ma, odbiera ich najstarsza siostra, której Laura nie zna.

Czując się jak we śnie, Laura ponownie wsunęła kartę i wybrała numer domu. Po pierwszym sygnale, a nawet w jego połowie, zgłosiła się Pyza.
- Hej! - powiedziała zdyszana, z cichym śmiechem, jakby spodziewała się, że dzwoni ktoś miły. Na pewno nie - siostra. Laura, jakoś dziwnie dotknięta, milczała.
- Hej, to ty? - szepnęła czule Pyza. - No, odezwij się... -
Jej głos słychać było na tle energicznych rozkazów ciotki Idy i popłakiwania malutkiej Łucji. Gdzieś dalej Ignaś wołał nudno i monotonnie: - Józinku! Otwórz! Józinku! Otwórz! Ja też chcę siusiu! - Z kuchni dobiegał brzęk sztućców i talerzy - chyba siadali do obiadu.
- No, co? - szeptała Pyza. - Przecież ja się już nie gniewam... Miałeś rację z tymi tangramami, sprawdziłam w encyklopedii…
Skąd, Pyzo, takie przekonanie, że dzwoni twój Frycerz na białym koniu? W tym domu mieszka, jak to już Kura zauważyła, osiem osób, z czego dzwoni się do siedmiu. Bessęsu.
Ja w ogóle, słysząc, że nikt się nie odzywa, uznałabym, że to jakaś pomyłka albo awaria i po kontrolnym “halo” po prostu odłożyła słuchawkę.

- Pyzuniu, kończ już, proszę do stołu! - powiedział gdzieś, całkiem blisko, spokojny i energiczny głos mamy. W tle Ignaś krzyczał, że długo już nie wytrzyma, a dziadek spiżowym tonem usiłował zaprowadzić porządek. - Wszyscy do stołu! - zawołała mama.
- On mnie bije! - krzyknął Ignacy Grzegorz.
- Dzieci, do stołu, zupa stygnie!
Cholera jasna psiakrew. Nawet w takiej drobnej, zwyczajnej codziennej scence zasiadania całej rodziny do stołu co jest zasadniczym elementem? Że Józinek bije Ignasia… I, oczywiście, nikt nie reaguje.

- Muszę kończyć - zaszeptała szybko Pyza. - O wpół do dziewiątej, tak jak się umówiliśmy. Przed Multikinem.
Rozległ się chrobot odkładanej słuchawki i wszystkie domowe odgłosy urwały się, jak odcięte skalpelem.
Laura stała ze słuchawką przy uchu, oczy miała zamknięte.
Żyją tam sobie w najlepsze, w tym dalekim, dalekim domu... śmieją się, gadają... siadają do stołu. Bez niej. Nikt o niej nawet nie pomyśli, nikt nie jest smutny z powodu jej nieobecności. Mama pogodnie komenderuje, rządzi - bez śladu niepokoju.
Trudno o wyraźniejszy dowód, że jedna z córek jest mamie niepotrzebna.
Laurka na potrzeby użalania się nad sobą wygodnie zapomniała o starannie skonstruowanym alibi ;) W miarę, jak robi się coraz bardziej głodna i zmęczona, nakręca się jeszcze mocniej, oskarżając np. siostrę, że “kiedy dzwoni telefon, Pyzie nawet do głowy nie przyjdzie, że to mogłaby być jej zaginiona siostra”.


9.
Laura dociera do Collegium Maius, tam u portierki uzyskuje adres Almy Pyziak (pechowo ciotki nie ma tego dnia w pracy). Ha, już widzę tę awanturę, kiedy Alma wróci do pracy - i wątpię, by pomogło tłumaczenie “przecież powiedziała, że jest pani bratanicą i pokazała legitymację szkolną”.
Wycinamy też opis więzienia i zgromadzonych pod nim kobiet, partnerek osadzonych, gdyż, acz dość interesujący, nie wnosi niczego do naszej analizy.
Widok tych kobiet wysyłających sygnały do niedostępnych mężczyzn pobudza Laurę do refleksji nad własnym charakterem.

Ona, Laura, wycofuje się tym dalej, im bardziej ktoś chce się do niej zbliżyć. A kiedy się ten ktoś oddala - ona znów za nim tęskni, potrzebuje go i szuka.
Tęsknota. To uczucie obce jest Pyzie, na pewno. Chyba w ogóle nie tęskni za ojcem. Nigdy o niego nie pyta. Zadowolona jest, że ma ojczyma, i nawet nie pomyśli, czyje miejsce człowiek ten zajmuje!
Pyzie nigdy by nie przyszło do głowy wyruszyć na poszukiwanie tatusia - pomyślała Laura i poczuła, że jest z siebie dumna.
I nie przyszło ci do głowy, że tatusiowi jakoś też nie chciało się ciebie odszukać? ;)
No, nie przyszło. Zauważ, jak silnie Laura idealizuje ojca (te rozmowy ze zdjęciem), przeciwstawiając go zuuuuuej i wyrodnej matce ;) Sądzę, że nawet jeśli przemknie jej przez głowę pytanie “dlaczego ON nie chciał się skontaktować” to ma gotowe usprawiedliwienie, że jakieś okoliczności zewnętrzne, albo rodzinka mu to uniemożliwiła.
(co zresztą poniekąd jest prawdą - w “Kalamburce” opisana zostaje wizyta pijanego - oczywiście! - Janusza na Roosevelta, kiedy to Babi spotkała go na schodach, nie wpuściła do domu, przegoniła i w ogóle nikomu o tym nie powiedziała. Rzecz miała miejsce jakieś trzy lata przed akcją “Tygrysa i Róży”)

10.
Laura dociera do domu ciotki Almy przy ulicy Podmurnej.

Ujrzała na wprost siebie drewniane schody z obluzowaną, krzywą poręczą, stare wiadro ze szmatą i rower, stojący pod drzwiami obłupanymi z brązowej farby olejnej. Drzwi po prawej za to, świeżo odmalowane, lśniły piękną zielenią. Tabliczka na nich głosiła: Alma Pyziak - i Laura poczuła tremę.
“Tradycja nadawania pięknych imion” w zestawieniu z przaśnym nazwiskiem na Roosevelta 5 najwyraźniej pochodzi od rodziny po mieczu ;)
Jeszcze jeden kamień do ogródka Tego Zuego Pyziaka ;)

Teraz, kiedy już tylko jeden ruch - przyciśniecie dzwonka - dzielił ją od celu podróży, Laura zawahała się, jak przed skokiem spadochronowym. Zabawne. Właściwie miała nagle ochotę zawrócić. Cel, tak już bliski, nagle mniej ją pociągał.
Jednakże była prawie trzecia, czas płynął, żołądek się kurczył boleśnie - i okropnie chciało jej się pić. Trzeba się było zdecydować, jeśli miałoby się zdążyć na pociąg powrotny.
Nagły zawrót głowy kazał jej oprzeć czoło o zieloną futrynę. Zapach kotów, panujący w tej sieni, przyprawił ją o mdłości, a cała kamieniczka ruszyła razem z głową w ruch wirowy. O, już lepiej.
Zadzwoniła, czując serce w gardle.
Zaczęła dzwonić raz po razie, z coraz krótszymi przerwami, wreszcie po prostu przycisnęła palec do dzwonka i nie odrywała go przez długi, długi czas.
Na co wyskoczyłabym na korytarz jak kukułka z zegara i dała Laurze potężny wpierdol werbalny. Kto na litość robi coś takiego?! Dzwoni raz, zaraz potem zaczyna dzwonić raz po razie, a potem uwiesza się na dzwonku?!
No ale nieskazitelnie wychowane Pyziakówny potrafiły szarpać za klamkę w pokoju, w którym zamknęło się młode małżeństwo, i robiły to tak długo, dopóki drzwi nie zostały otwarte. I Pyziakówny nie miały wtedy trzech lat, tylko dziesięć i siedem, a nikt w tym domu pełnym dorosłych nie zainterweniował.

I nic!
Po prostu nikogo nie było w domu!

A teraz zobaczmy, jak pięknie Laura się nakręca :)

No, tak. Cóż. Ot i historia. W obcym mieście. Jak sierota. Jak wypędzona z domu przez macochę biedna, szlachetna dziewczynka. Bez pieniędzy, bez znajomych, bez dachu nad głową...
Porzucona. Odepchnięta. Zapomniana. I za co? Za co?
Dobrze więc. Będzie się teraz błąkać samotnie ulicami miasta, powłócząc słabnącymi nogami.
Będzie się wałęsać jak bezdomny pies, którego nikt nie potrzebuje i nikt nie kocha. Wyrzutek. Odszczepieniec.
Wyszła z kamieniczki na zimny wiatr.
Jestem chora - pomyślała. - Chora... Ciotka Natalia leży sobie teraz w łóżku. Babi tak samo. Każdy, kto w domu zachoruje, ma prawo wyleżeć się w cieple, a mama koło niego chodzi, dogadza mu i podaje lekarstwa. Tylko ja, ja jedna, wygnana, na obczyźnie... Boże, Boże, kto widział podobną zbrodnię? Chyba tylko Szekspir! Żeby dziecko, chore, musiało się błąkać po śniegu, bez dachu nad głową, bez żadnej opieki?!
I to ma być matka?
Matka?!
Ona jest gorsza niż macocha!
Opis tego nakręcenia udał się Musierowicz przednio. Któż z nas nie pamięta takiego bólu okresu dojrzewania? :)


11.
Laura, głodna i zmarznięta, włóczy się po mieście, aż wreszcie znajduje...

Był to potężny, zabytkowy spichlerz trzypiętrowy o spadzistym dachu. Trzy rzędy okienek tkwiły w głębokich na całą grubość muru wnękach. Obok drzwi tego budynku wisiał ręcznie wymalowany napis: ANTYKWARIAT.
Absolutnie opatrznościowe miejsce. Tam gdzie jest antykwariat, żaden posiadacz książek z głodu nie zginie.
(Nagle przypomniała sobie pękatą paczuszkę, którą rano pozostawiła na kuchennym stole. Ciekawe, z czym były te kanapki. I - jak smakują te okrągłe drożdżowe ciastka, leżące stosami w toruńskich piekarniach. Lub choćby - zwykły chleb...)
Pchnęła zdecydowanie drzwi i weszła do środka.
Ciemno. Pachnie stęchlizną.
Dopiero po chwili, gdy jej wzrok się przyzwyczaił do nowych warunków, dostrzegła Laura przycisk, majaczący na ścianie. Zapaliła światło - gołą żarówkę na drucie - i zobaczyła, że ma przed sobą strome schodki, zbudowane z desek i pomalowane na niebiesko. Wiodły na piętro, tuż obok potężnej belki z czasów krzyżackich, wyciosanej z jednego olbrzymiego pnia. Kolos. Laura poklepała ją z respektem, zastanawiając się, czyje to jeszcze ręce jej dotykały i jak dawno temu. Wspięła się wyżej - i tu czekało ją kolejne dziś rozczarowanie: na drzwiach antykwariatu wisiała tekturka z nagryzmoloną informacją, że nie prowadzi się tu skupu książek. Mimo to weszła. I aż ją zatkało.
Znalazła się w ogromnej, nisko sklepionej sali, która zajmowała całe piętro spichlerza. Belkowany sufit dotykał szczytów regałów, stojących szeregami po obu stronach przejścia. Na półkach zalegały olbrzymie zbiory książek. Kartoniki z nazwami działów, wypisanymi kopiowym ołówkiem, przypięte były pinezkami do półek. Teatr. Sztuka. Technika. Sport. Literatura bułgarska - odczytywała Laura, wędrując książkowym labiryntem. Skrzypiąca podłoga uginała się pod stopami. Jakim cudem można cokolwiek przeczytać w tym półmroku? Co jest w stanie odcyfrować w swoim opasłym tomisku ten młody okularnik, stojący przy dziale „Literatura hiszpańska”?
W antykwariacie panowała cisza - z zewnątrz, z uliczki i tak już cichej, nie dobiegały przez te grube mury żadne odgłosy. A gdyby nawet dobiegły, zostałyby wytłumione przez te tysiące i tysiące foliałów. Jakie morze książek! Chyba zrozumiałe jest, że nie skupują tu już niczego. Przy regałach z rocznikami czasopism duża kobieta z garbatym nosem czytała stare numery miesięcznika „Ty i Ja”. Obok buszowały po czasopismach jej dzieci - wysoka panienka o lśniących, prostych włosach i blondynkowaty nastolatek.
Kiedyś ktoś wysunął przypuszczenie, że jest to opis MM z rodziną :) Podoba mi się ta opcja, zresztą widać, że ona zna ten antykwariat bardzo dobrze i osobiście.

Laura znajduje właściciela antykwariatu i próbuje sprzedać najpierw podręczniki szkolne, a potem Senekę.

- Mam jeszcze to - przypomniała sobie, sięgając do plecaka. Siwy pan wyciągnął ze znużeniem wielką, kościstą dłoń.
- Seneka - mruknął. - Mamy, mamy... i to nawet lepsze wydanie. Dwujęzyczne. - Zajrzał na stronę tytułową. - Przekład Stanisława Stabryły. Nie ma stempelka jakiejś biblioteki, hm? Gabrysia  Borejko, klasa Illb - przeczytał na głos. - To ty?
Za plecami Laury skrzypnęła podłoga.
- Nie. To książka mojej mamy - odpowiedziała, oglądając się mimo woli.
- Hm! A więc nie twoja! Tym bardziej nie kupię - stwierdził krótko antykwariusz i podał Laurze Senekę gestem ostatecznej odmowy.
- To może ja kupię - odezwał się za plecami Laury jakiś niski, ciepły głos. I zaraz w stożku światła pojawiły się dwie szerokie dłonie, wystające z tweedowych rękawów. Dłonie te ujęły książkę czule i delikatnie, otwierając ją na stronicy tytułowej. Kciuk przesunął się lekko po sklejeniu w górnej połowie kartki. Potem dłonie zamknęły się na złożonych okładkach, przytrzymując je z obu stron w dziwnie opiekuńczym geście.
- To pewnie cenna rodzinna pamiątka? - spytał niski głos z półmroku. Laura, która siedziała wciąż w fotelu i mrużyła oczy, oślepione światłem z góry, nie mogła dostrzec twarzy tego pana - a, nie wiadomo czemu, była jej bardzo ciekawa. Pachniał miło wodą kolońską. Chyba skądś znała ten zapach.
- Nieee... nie taka znów cenna - mruknęła.
- Zapłacę za nią dwadzieścia złotych.
- Och! - wyrwało się Laurze.
- Może być tyle, czy to za mało?
- Za dużo - wtrącił antykwariusz. - Zdecydowanie za dużo.
- Skoro to pamiątka... cenna dla mamy, oczywiście... to dwadzieścia złotych się należy.
Gdyby to był zabytek, dałbym nawet dwadzieścia pięć!

- Dziękuję! - powiedziała Laura i przyjęła banknot. Lecz ledwie go skwapliwie schowała do kieszonki plecaka, już odczuła niepokój. - Proszę pana... - zaczęła niepewnie. - Właściwie...
- Tak? - spytał szybko ten pan w tweedowym płaszczu.
- Właściwie to ja nie jestem pewna...
- Czego?
- Czy wolno mi to sprzedać - wykrztusiła Laura. - To... właściwie... No, tam są zapiski mojej mamy. Takie różne... karteluszki.
- Doprawdy! - powiedział pan w tweedach. Poruszył się i teraz widać było zarys jego krępej, barczystej sylwetki.
- Chyba są dla niej ważne.
- Aha. No, ale ty przecież nie masz pieniędzy. Okradziono cię. Przyjechałaś z wycieczką szkolną?
- Nie. Do... do rodziny.
- Masz w Toruniu rodzinę?
- Ciocię. Więc właściwie... skoro i tak idę do cioci... a bilet powrotny mam... - rozważała Laura w głos. Dziwnie się czuła. Ta cisza, ciepło, ten stożek ostrego światła i półmrok wokół, ten niesamowity właściciel i tajemniczy pan o barczystych ramionach... to wszystko było jak ze snu. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy po prostu nie śpi, ale nie, niemożliwe: we śnie nie pamięta się o tym, czy buty są suche, czy mokre. A ona przez cały czas miała świadomość, że w jej pantofelkach chlupie zimna woda.

Do antykwariatu wchodzą nowi klienci, właściciel zajmuje się nimi, Tajemniczy Nieznajomy znika gdzieś w mroku, a Laura zasypia w fotelu.

Antykwariusz siedział znów za biurkiem i kiedy się poruszyła w fotelu, spojrzał na nią przez lukę pomiędzy stosami książek.
- Zasnęłaś - wyjaśnił chłodno. - Tu jest twój Seneka, weź go sobie. Laura przez chwilę zbierała myśli.
- A ten pan? - spytała wreszcie. Wyprostowała się w fotelu, dziwnie uradowana na widok odzyskanej książki. Schowała ją zaraz do plecaka i wyjęła banknot. - Muszę mu oddać pieniądze.
- Poszedł niedawno. Prosił, żeby ci powiedzieć, że pieniądze możesz zachować.
- Nie jestem żebraczką! - krew uderzyła Laurze do głowy.
- On wie. Pożycza ci te dwadzieścia złotych.
- Przecież mnie nie zna!
- Powiedział, że cię znajdzie i sam się zgłosi po odbiór pieniędzy.
...w naturze. (MSPANC)
Miało być tajemniczo, wyszło… nieciekawie.

Laura z rozdziawioną buzią gapiła się na antykwariusza. Nagła nadzieja nieomal uniosła ją w powietrze.
- Kim jest ten pan? - spytała bez tchu. Antykwariusz spojrzał na nią chłodno.
- To nasz stały klient. Przyjeżdża raz w miesiącu. Powiedział, że zna twoją mamę.
Aha. No i tu się robi z tego scena z gatunku “A głupiej już nie można było?”. Serio, serio, facet, znajomy matki, słyszy rozmowę Laury z antykwariuszem, słyszy, że dziecko okradziono i próbuje teraz sprzedać podręczniki, i kurde, nic? Ogranicza się do dania dwudziestu złotych? No błagam!!! 
(właściwie, to wcale nie "tu się robi", głupie to było od samego początku, bo niechby to było nawet całkiem obce dziecko, co to zmienia? W jaki sposób załatwia sprawę dwudziestozłotowa jałmużna?)
Miał być SASPĘS, wyszło chujwico.

- Czy... czy ten pan - odważyła się Laura - ...ma może takie... stalowe oczy?
- Stalowe oczy?
- Takie jak ja, o...
- Czy ja wiem...
- A włosy? Ciemne?
Antykwariusz po raz pierwszy pozwolił sobie na uśmiech.
- Wręcz przeciwnie, moje dziecko. Wręcz przeciwnie.
- A czy nazywa się przypadkiem... Pyziak?!
- Skąd - rzekł antykwariusz. - Bardzo dużo pytań zadajesz. Weź już książkę i zmykaj.

12.

Laura wędruje do domu ciotki, mając cały czas wrażenie, że ktoś ją śledzi - słyszy za sobą czyjeś kroki, a kiedy przerażona wpada na klatkę schodową, widzi, że drzwi wejściowe zaczynają powoli się uchylać…

13.
A teraz - “oczami Tajemniczego Nieznajomego” ;)

Ledwie wyszedł z antykwariatu, a już wiedział, że źle zrobił. Im dalej odchodził w kierunku Wisły, tym wyraźniej czuł, że powinien zawrócić i przynajmniej odprowadzić dzieciaka do tej ciotki. Córka Gabrysi wyglądała kiepsko, miała błyszczące oczy i spieczone usta, a na policzkach malinowe placki. I co to za historia z tymi pieniędzmi - jeśli idzie do ciotki, to nie musi przecież sprzedawać wszystkiego, co ma przy sobie. Nie podobało mu się to, zdecydowanie. Właściwie nawet - był zaniepokojony.
Niewiele myśląc, zawrócił i ruszył z powrotem do antykwariatu.
Niewiele, ale za to powoli, bardzo powoli… Myśl, że w całej tej sytuacji jest coś niepokojącego, musiała się z dużym trudem dowiercać do jego mózgu, skoro “zaskoczył” dopiero odszedłszy spory kawałek od antykwariatu.

Akurat dochodził, kiedy wyskoczyła na chodnik, zamykając za sobą drzwi spichlerza. Nie zauważyła go, pobiegła w swoją stronę. Pomyślał, że równie dobrze może ją odprowadzić tak właśnie, idąc w pewnej odległości za nią.
Domyślamy się, że nasz Tajemniczy Nieznajomy nic zdrożnego nie ma na myśli, ale jak to wyglądałoby w oczach postronnego obserwatora, to już sami osądźcie.

Nawet nie wiedziałby, o czym z nią rozmawiać. Był trochę mrukowaty, zapewne nudny i mocno nieśmiały, a ona, prawdę mówiąc, zawsze go peszyła tą swoją swobodą, drwiącym uśmieszkiem i wyzywającym spojrzeniem. Wiedział zresztą, że miewa humory, a takich właśnie nierównych charakterów starał się unikać. Na pewno nie umiałby nawiązać z nią kontaktu. Miała chłodną minę i zawsze zdawała się trochę spięta, jakby tylko się czaiła, żeby ukąsić rozmówcę jakimś jadowitym słówkiem.
Jasne. Kolejny dorosły osobnik, który boi się czternastolatki. Co ma do tego jego mrukowatość, przecież nie chodzi o zabawianie jej towarzyską rozmową! Cholera, jak ja totalnie nie rozumiem bohaterów tej książki, wszyscy dorośli zachowują się, jakby im mózgi wyżarło…

Wolał więc iść po prostu za nią po tej mglistej, ciemnej ulicy, starając się, by go nie zauważyła i nie rozpoznała.
...bo jeśli go rozpozna, to co?

Szedł sobie i myślał, że życie jest pełne niespodzianek i zadziwiających zbiegów okoliczności. I że młodość przemija bezpowrotnie, a przecież „cios jej dłuta wiecznotrwały”, więc chyba naprawdę jest tą „życia rzeźbiarką”.
Wzruszył się na widok tej książki. Czytali z niej na głos tyle razy! Nigdy by nie przypuścił, że jeszcze to pamięta, przecież tyle już lat minęło od tych wspólnych czytań i dyskusji Grupy ESD.
No, już wiecie, kim jest Tajemniczy Nieznajomy? Oczywiście, to Robrojek.


Dziewczynka szła coraz szybciej, prawie już biegła. Przyspieszył kroku, żeby nie stracić jej z oczu. Właśnie mu znikała w drzwiach lichej kamieniczki - a, więc to tu mieszka ta ciotka? Jakoś nigdy ie słyszał w domu Borejków o ciotce z Torunia. Trzeba by chyba sprawdzić, dokąd mała doszła. Nigdy nie wiadomo, co takiemu dzieciakowi strzeli do głowy. Gabrysia ma z nią niezłe hocki - klocki.
Ooooszywiście. Robrojek to wie, wszyscy wiedzą, cały świat wie, nawet papież odmawiając Anioł Pański zamiast o Archaniele Gabrielu myśli o Gabrieli, którą córka Tak Bardzo Udręcza.

Nacisnął cicho klamkę i powolutku otwierał drzwi do sieni. Odczekał chwilkę, chcąc się przekonać, czy wszystko w porządku -
Eeee… a czego właściwie spodziewał się za tymi drzwiami, bandziora z kałachem?!
*wyobraża sobie Robrojka wkraczającego do sieni jak policjant w filmach sensacyjnych, ostrożnie wychylającego się zza rogu i wrzeszczącego “Clear!” *


i usłyszał głęboki wdech, szelest i wreszcie gwałtowne dzwonienie. Szczęknęły otwierane drzwi.
- Ciociu! - usłyszał jej dygoczący głos i zaraz potem drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Wszedł więc do oświetlonej sieni, gdzie z odrapanych drzwi w głębi wychylało się jakieś czerwonawe oblicze o płonących ciekawością małych oczkach. Zielone drzwi po prawej dumnie lśniły tabliczką z wygrawerowanym nazwiskiem.
O, do licha.
Alma Pyziak?!
No i ty się dziwisz, że nigdy o niej u Borejków nie słyszałeś…

Z sieni kamienicy na Podmurnej w Toruniu pozdrawiają: Kura czytająca Popcorn zamiast Seneki i Dzidka robiąca gobelin widelcem,
a Maskotek w drugim pokoju czyta “Feblik”.