czwartek, 28 listopada 2019

383. Gdzie jest pokój 69, czyli Anika w Krainie Stereotypu (Tysiąc obsesji, cz. 1/?)

Drodzy Czytelnicy!
Korona Przeznaczenia nas wymęczyła, przeżuła i wypluła, więc postanowiliśmy wprowadzić mały płodozmian. Z pewnością jeszcze kiedyś wrócimy do przygód Ariadny i Severa, ale na razie przed nami kolejne dzieło duetu pisarskiego.
Pamiętacie Marcela Woźniaka i jego “Mgnienie”?
Nasz ulubiony aŁtor połączył swe siły z niejaką Gabrielą Gargaś i wspólnie wydali dzieło pt. “Tysiąc obsesji”. Miłość, namiętność, zbrodnia, ciemne interesy… a także hotel sięgający w inny wymiar, zawirowania czasoprzestrzenne i kosmici wprost z Planety Stereotypu. Indżojcie!

Analizują: Kura, Dzidka, Jasza, Królowa Matka oraz Haszyszymora. 

Marcel Woźniak, Gabriela Gargaś
Tysiąc obsesji
Wydawnictwo Literackie, 2019

W analizie korzystamy z wersji Legimi. 

Ta historia mogła wydarzyć się naprawdę.
PROLOG


– Wezwijcie karetkę! Szybko!
– Już jedzie, ale są korki. Mogą nie zdążyć.
– Nie może umrzeć, słyszycie: nie może!
Pochylający się nad Aniką policjanci wsłuchiwali się uważnie w jej tętno i mogliby przysiąc, że choć pulsowało niewyczuwalnym niemal rytmem, jego dźwięk niósł się po całym Dworcu Centralnym.
Mogliby przysiąc, że ktoś gra na gongu 
stojąc w przeciągu.
Cały Dworzec Centralny jest bardzo wielki, a jeśli chodzi tylko o halę główną, to też nie jest mała:

Tymczasem Anika była daleko stąd.
Leżała sparaliżowana i ogarniał ją chłód, w ustach czuła metaliczny posmak i mogłaby przysiąc, że właśnie runęła cała jej rzeczywistość. Zdawało się jej, że żegna się ze światem, w którym pokochała kogoś miłością większą niż nadzieja i w którym pragnęła kogoś bardziej niż własnego życia. Żegnała się w myślach z człowiekiem, który zawładnął nią, ale i otworzył jej oczy na nią samą, z człowiekiem, który pokochał ją, ale sprawił, że samą siebie również pokochała. Żegnała miłość swojego życia i swoje własne życie.
Gdzieś ponad głową doszło Anikę echo stłumionej rozmowy:
– Doszło do morderstwa…
Znaczy się, proszpaństwa, te dwie osoby (albo i więcej) stoją nad leżącą i żywą jak najbardziej dziewczyną i głośno opowiadają, że doszło do morderstwa? Chyba do próby morderstwa, jeśli już?

I być może aŁorzy o tym nie wiedzą, ale ja wiem i podzielę się wiedzą - nieudzielenie pomocy w sytuacji zagrożenia życia jest karalne. Paragrafy na to są. Trzy lata można dostać. Więc kończyć ględzenie i do roboty, ale już!
Skoro uciekli z miejsca zdarzenia i wsiedli do pociągów, to nie da się ich wyłapać. Ale jeśli zostawili bagaże, to może znajdą się jakieś dokumenty...

– Nie lubię pakować ludzi do plastikowych worków, zwłaszcza młodych.
Z drugiej strony, stare worki mogą być zetlałe.
Jak mówi stare jakuckie przysłowie: “Nie wkłada się świeżych zwłok w stare worki.”
O, dobry wieczór, panie doktorze, czy zapakować panu w siatkę? 

– Gdzie ta karetka? 
Czyli karetki jeszcze nie ma. OK, to ja tu tylko tak sobie rzecz zostawię, niech sobie Państwo Ałtorzy poczytają:

Karetka karetką - akurat na Centralnym jest punkt medyczny, Policja oraz ochroniarze, którzy w wypadku jakiegoś wypadku są zobowiązani do działania i robią to imponująco szybko i sprawnie, czego byłam kiedyś świadkiem (pasażer tracący przytomność przy wejściu do pociągu i padający na peron; konduktor ile sił w płucach gwiżdżący specjalny sygnał; ochrona znajdująca się na sąsiednim peronie błyskawicznie biegnąca na pomoc; podjęcie czynności reanimacyjnych przy jednoczesnym wzywaniu służb medycznych przez radiotelefon).

Hol dworca wyludnił się niemal całkowicie. Między pozostawionymi w popłochu bagażami, torbami, rozsypanymi owocami i rozrzuconymi przez wiatr gazetami 
widzę (przed oczami duszy mojej) tłum pasażerów uciekających w takim popłochu, że ZOSTAWIAJĄ bagaż… 
Ja widzę taką pustynię jak z westernów, wiecie, z przelatującymi przez cały ekran kłębami zielska…
W prawdziwym świecie ciągnęliby raczej DO trupa, zbijając się w tłum gapiów.

leżała kobieta o jasnych włosach, której zegar serca przestawał tykać.
Pewnie był to zegar słoneczny, ale nie uprzedzajmy wypadków...

* * *
– Nie szarp gościa. I tak już nie żyje.
Dwóch rosłych zbirów pochylało się nad ciałem, które – po upadku na tory – zdawało się martwe.
– Co teraz? – Wyższy z mężczyzn nerwowo rozejrzał się wokół siebie.
Odpowiedzią na to pytanie było jedynie narastające dudnienie właśnie wyłaniającego się z tunelu pociągu.
Trzech mężczyzn, z których jeden nie dawał żadnych oznak życia, znajdowało się poza czwartym peronem Dworca Centralnego. Od wlotu tunelu dzieliło ich kilka metrów, jednak dystans ten wystarczył, by nie docierało tu światło z peronu.

– Uwaga, uwaga! – ryknęły megafony. – Pociąg InterCity Konopnicka, relacji Warszawa Wschodnia–Zielona Góra, 

“Uwaga, uwaga” tego już nie ryczą megafony chyba nigdzie w Polsce, a już na pewno nie na Centralnym. Bimmm! Pociąg InterCity, ZE STACJI Warszawa Wschodnia, DO STACJI...

(...) wjeżdża na tor ósmy przy peronie czwartym. Prosimy zachować ostrożność i odsunąć się od krawędzi peronu.
I NIE ZBLIŻAĆ się do krawędzi peronu. 

Choć niebieska lokomotywa składu InterCity  
To jest nowoczesny pociąg typu gąsienica, bardzo fajny zresztą, i jest cały niebieski, nie tylko lokomotywa. Ale dobra, czepiam się.
Czepiasz się :)


była coraz bliżej, tabor niewiele zwalniał. Peron miał blisko trzysta metrów długości i pociągi [lokomotywy!] zatrzymywały się na samym jego końcu, tak by cały skład się na nim zmieścił.
Tymczasem leżący na torach mężczyzna, który nie dawał dotąd oznak życia, wracał powoli do świadomości i docierały do niego głosy pochylonych nad nim dwóch mężczyzn.
– Odwróć go – usłyszał.
– Po co? Nie chcę patrzeć na jego twarz.
– Odwróć, mówię. Wiktor chce mieć potwierdzenie.
– Pociąg się zbliża.
Któryś z oprychów szarpnął leżącym mężczyzną i odwrócił go na plecy tak, że ten uderzył potylicą o metal. Nie wiedział, że jego czaszka jest zakrwawiona.
A gdyby wiedział, to…? 

Bandyci skinęli głowami, jak gdyby gest ten miał być ostatnim akcentem gangsterskiego rytuału. Kropką nad „i” w słowie „śmierć”.
Głębokie. Choć lepiej by brzmiało, gdyby napisano: “znakiem diakrytycznym nad [c] w słowie [śmierć]”. To już tchnęłoby ostatecznością i otchłanią.
Ale “ć” nie wygląda jak ludzik z lewitującą główką. 
Za to wygląda jak garbus przytłoczony ciężarem rzeczywistości.

– Trzeba było nie wtrącać się w nie swoje sprawy – mruknął wyższy.
– I nie mieszać w to dziewczyny – dodał niższy. – Kobieta zawsze oznacza kłopoty.
– O kurwa, pociąg! – 
Ale żeby do tak odpowiedzialnej pracy głuchych zatrudniać, no, doprawdy. Tabor leci, megafony ryczą, zapowiadając, pociąg się wyłania z tunelu i dudni, a ci uciekają dopiero, gdy lokomotywa wypada zza zakrętu… 
I jacy zdziwieni. 

Wskazał wyższy na pędzące wprost na nich żelastwo. – Chodu!
No i tak uciekli przed nadjeżdżającym pociągiem.
Ściemniają z tym InterCity. Sądząc po prędkości, to raczej Przewozy Regionalne, w dodatku popychane przez pasażerów. 

Kilkoro pasażerów stojących na końcu peronu pochylało się nad swoimi telefonami, nie zauważyli więc, kiedy z ciemnego tunelu wyłoniły się dwie postacie. A po chwili dwóch śniadych mężczyzn wskoczyło na peron, by szybko rozpłynąć się anonimowo w tłumie.
Czyli wygląda na to, że co prawda głusi, ale nader sprawni fizycznie. Przed pociągiem lecieli, imponujące!
Szli torem (ahaś) w tunelu (ahaś!) i wskoczyli na peron. Ahaś, ahaś, ahaś!
Ałtorze, przejedź się raz na Centralny, idź na peron, stań na krawędzi i zapisz sobie, co widzisz. Zwłaszcza zanotuj wysokość peronu. 

Pociąg InterCity Konopnicka był zaś coraz bliżej czwartego peronu i prowadzący ten skład maszynista w ostatniej niemal chwili zobaczył, że na torze leży człowiek. Zatrąbił z całych sił. Nieprzytomny jeszcze przed chwilą mężczyzna powoli otworzył oczy. A kiedy uniósł ociężałą powiekę, spostrzegł niebieski pociąg powiększający się z sekundy na sekundę jak świeża plama atramentu. 
Człowiek leżący na torach w ciemnym tunelu przed Centralnym nie widzi, czy pociąg, który go zaraz przejedzie, jest niebieski, zielony, różowy czy przezroczysty. Widzi najwyżej oślepiające go światła.


Ale! Rzeczywiście na Centralnym pociągi jadące na zachód i południe zatrzymują się przy peronach 3 i 4 :) te jadące na północ i wschód stają przy 1 i 2. Ale przypuszczam, że to wyszło autorom przypadkiem :)

[Tak, podróżuję pociągami IC z Centralnego kilka razy w miesiącu. Znam się.]

Ogarnął go paniczny strach. Tym większy, że nie mógł się poruszyć.
Ostatnim, co przemknęło mu przez myśl, było imię: Anika.
Chwilę potem z mroku tunelu wynurzył się skład pociągu Konopnicka i wpadł z przeraźliwym zgrzytem hamulców na czwarty peron.
I pozabijał wszystkich czekających, skosił słupy i ruchome schody, a lokomotywa oparła się nad tą jatką o antresolę.
Mówi się “na tor przy peronie czwartym”.

***
Dzień, który zmienił wszystko w ich życiu, zaczął się od awarii prądu w hotelu.
Pierwszym jej zwiastunem było migotanie światła w kloszach pozłacanych lamp naściennych, niczym na pokładzie Titanica chwilę przed jego zatonięciem. 
Lub jak w hotelu z Lśnienia.

Albo jak w łóżkowych scenach w filmach, kiedy reżyser boi się pokazać kochających się ludzi, więc wybiera karnisz i falującą firankę. 
To chyba w dość starych filmach. 
(czy założymy jakiś licznik na z dupy wzięte wzmianki o seksie?)
Obstawiam, że stracimy rachubę już pod koniec tej części…

W każdym razie wolfram w hotelowych żarówkach 
robimy meksykańską falę i skandujemy Mar-cel! Mar-cel! 

syknął i zielone korytarze pogrążyły się w aksamitnej ciemności. Przebywająca na opustoszałym czwartym piętrze [zapamiętajmy, że to było czwarte piętro, a nie szóste] hotelowego korytarza Anika nie domyślała się nawet w tamtej chwili, że ten skok napięcia napędzi spiralę przerażenia połączonego z ekscytacją. 
Była kiedyś taka reklama, w której nad stołem przepala się żarówka, a obiadująca rodzina wpada przez to w histerię i omdlenia. Puenta: “Obyś nigdy nie miał poważniejszych problemów”.  

Spiralę, która już wkrótce zmieni jej poukładane życie w senną i pełną uniesień fantazję.
Anika przyjechała z Warszawy do Torunia porannym autobusem. Oficjalny powód? Miała uczestniczyć w piekielnie nudnym panelu poświęconym marketingowi w sieci. A nieoficjalnie? Wolałaby już chyba słuchać audycji radiowej o spawaniu i gięciu blachy, niż tu trafić. 
Ale, cóż - gdy się jest marketingowcem, to trzeba jeździć na takie bzdurne konferencje. 

A zatem dlaczego znalazła się w tym mieście i w tym hotelu? Żeby uciec. Bo czy koniecznie trzeba przestać kogoś kochać, żeby pragnąć wyjechać z domu choćby na chwilę? 
Nie trzeba, ale po takiej zapowiedzi już doskonale wiemy, że przestała. 

Dokądkolwiek albo i donikąd? Anika odpowiedź na to retoryczne pytanie znała już co najmniej od wtorku. Jeśli człowiek drugi raz pierze te same ubrania, żeby tylko wygospodarować dla siebie godzinę samotności w pralni, to znaczy, że coś się źle dzieje w jego życiu.
W pralni…? Czy my jesteśmy w realiach amerykańskiego filmu, gdzie ludzie zanoszą ciuchy do tych wielkich, zbiorowych pralni z pralkami na monety? Bo u nas to raczej każdy pierze brudy we własnym domu ;)


To głupie, ale nie pamiętała numeru swojego pokoju. Może gdyby powtarzała ten numer przy kolacji, jak jej napalone koleżanki, to ktoś inny by go zapamiętał. Przecież to wyjazd integracyjny, mówiły te babki z uśmiechem, który oznacza zdjęcie majtek bez zdejmowania biżuterii. (licznik bije…) Ale Anika nie tego chciała, nie pijackiego weekendu w objęciach bankiera z obrączką, której nie mógłby nawet zdjąć z opuchniętego od tłustego jedzenia i wódki palucha. Wolałaby już chyba zamknąć się na pół dnia w pralni. Albo nawet i prać w rzece.
Dlatego szybko zjadła kolację i wymknęła się z hotelu na spacer po średniowiecznej Starówce. 
A gdy wróciła, zorientowała się, że numer jej pokoju na karcie był starty. 
Gdyż napisano go mazakiem i się wymazał. 

Coś z szóstką. Sześćdziesiąt dziewięć? (huhuhu, I see what you did there...) A tu jak na złość zniknął recepcjonista i reszta hotelowej obsługi zapadła się pod ziemię, jak w kiepskim filmie o ataku zombie. 
Ilu pracowników hotelu potrzeba do wymiany żarówki?
Anika jest na czwartym piętrze, gdyż szuka pokoju, który powinien być na piętrze szóstym, a jednocześnie widzi recepcję na parterze i to w całkowitych ciemnościach…
  
W ciemnym korytarzu Anika nie mogła przyświecić sobie nawet telefonem, zostawiła go na nocnym stoliku, bo komórka wydzwaniała co kilkanaście minut.
Czyli zostawiła telefon w pokoju, bo dzwonił i dzwonił. Może dzięki temu uda się trafić do pokoju, bo go będzie słychać? 
Swoją drogą, porzucanie telefonu tylko dlatego, że często dzwoni, wydaje mi się zachowaniem cokolwiek ekscentrycznym. 

Gdy rozejrzała się po hotelowych ciemnościach, poczuła, iż faktycznie udało się jej uciec do tego wymarzonego „dokądkolwiek”.
W powietrzu unosił się zapach drewna, filcu i klimatyzacji. Ucichła muzyka, z dolnych pięter dobiegały tylko pijackie szepty [szepty słyszalne na czwartym piętrze], kwintesencja integracyjnych wyjazdów i konferencji. Wiadomo – pomyślała – podczas całodziennych wykładów najważniejsze są przerwy kawowe i bank wizytówek. A z hotelowych kolacji – wyszeptywane między głośnymi toastami numery pokoi. Jednak numeru swojego Anika nie wyszeptała nawet hotelowej obsłudze. 
Obsługa na pewno nie do takich rzeczy przyzwyczajona, ale mimo to sądzę, że klientka chodząca za nią i szepcząca swój numer pokoju wywołałaby pewną konsternację.
Bo wiecie, to wcale nie jest tak, że obsługa prowadzi jakąś ewidencję i w każdej chwili może sprawdzić kto jest zameldowany w którym pokoju, na jak długo i czy zapłacił. Nieee, wszystko na gębę, goście sami sobie biorą klucze, jakie im się tylko podoba…
Zaraz! A może to jakiś hotel od Banasia? Wtedy bym zrozumiała brak ewidencji… 
Jak sądzę, u Banasia ewidencja była prowadzona nienagannie, razem z dokumentacją fotograficzną i filmową.

Wzrok kobiety powoli przyzwyczajał się do mroku i, jak na wywoływanej w ciemni fotografii, z korytarza wyłaniały się stopniowo kontury lamperii [lamperia nie powinna mieć konturów], zielone obicia ścian, zarys starego sekretarzyka strzegącego kręconych schodów 
Ciekawe, w którym z toruńskich hoteli aż tak nienawidzą gości, że budują pułapki na schodach?
<uczynnie> Pod Orłem. Unikajcie go, turyści, stawiają tam sekretarzyki u stóp schodów!
Albo u szczytu, bo wtedy huku więcej i zabawy, zwłaszcza że schody są kręcone. 

pomarańczowa maszyna na jego blacie
w mroku widziała, że pomarańczowa???
Jak widzę, szarpnęli się na najbardziej szalonego dekoratora wnętrz

i w końcu stojąca przy oknie wysoka ludzka figura.
Z dobrego serca dorzucę wzór chodnika w korytarzu:
I dwie dziewczynki.

Dziewczyna odwróciła gwałtownie głowę z niekontrolowanym grymasem, by po chwili zaśmiać się w duchu z samej siebie. Blada twarz, koronkowe hafty, różowe policzki – trudno było dostrzec w mroku detale wiszącego na ścianie malowidła dlatego je wam opiszę, żebyście też nie wytężali oczków, ale białka oczu księżnej świeciły z daleka.
Jakiś śmieszek potraktował je fosforyzującym flamastrem
Przeczytałam to jako tekst oryginalny :D W sumie, nie takie rzeczy odjaniepawlają hotelowi goście.

Oczy sportretowanej panny śledziły każdego, kto tylko w nie spojrzał.
Artysta uzyskał w tym obrazie niesamowity efekt - oglądający go mieli wrażenie, że zęby ścigały ich po całym pokoju. Niektórzy mówili nawet, że ścigały ich przez drzwi aż na ulicę. Portret Mony Ogg, dzieło Leonarda z Quirmu.

 Zdawało się, że dama ta może zajrzeć do ludzkiej duszy.
Przypatrując się kobiecie z płótna, Anika pomyślała o swoim wyglądzie.
Nieco bardziej oryginalne wprowadzenie opisu bohaterki niż “spojrzała w lustro i zobaczyła”, ale i tak dość sztuczne.  

Czy aż tak bardzo się różniła od owej księżnej? Anika przede wszystkim nie była postacią historyczną – chyba że dzień urodzin w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego uznać za coś wyjątkowego. W przeciwieństwie do damy z malunku, nie wbiła się też w spłaszczający piersi gorset, przeciwnie, liczyła sobie sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu i była drobną blondynką o dość bujnym biuście. 
Dlaczego przeciwnie? Może dama z portretu też miała 164 centymetry wzrostu? Może też była drobną blondynką? Fakt, że była wbita w gorset nie ma przecież żadnego związku z jej wzrostem, kolorem włosów i obwodem klatki piersiowej.

Swoją drogą, uważała, że – zgadzając się zresztą ze wszystkimi słusznymi głosami o seksualizacji kobiet – jeśli któraś z nich chce być zadowolona ze swoich piersi, to nikt nie ma prawa tego oceniać i dlatego Anika ze swojego biustu była zadowolona.
<bezradnie> Jak często bym nie czytała tego zdania, tak wychodzi mi, że Anika była zadowolona ze swojego biustu, bo nikt nie ma prawa tego oceniać, i w tym momencie gubię się ostatecznie, bo nie umiem zrozumieć, co ma jedno z drugim wspólnego.

Kobiety, myślała, przynajmniej w tym są lepsze od facetów, że sobie nie mierzą. Oni oczywiście też tego nie robią, tak w każdym razie zawsze twierdzą. 
Kobiety są lepsze od facetów dlatego, że nie robią rzeczy, których tamci też nie robią. To ma sens. 

Nie prowadzi się chyba badań naukowych poświęconych uczuciu, którego doświadczamy, gdy ktoś obserwuje nas w ciemności. A tak właśnie poczuła się Anika, kiedy odwróciwszy się w stronę schodów zauważyła, że ktoś przy oknie nagle się poruszył. 
Zlękła się i znów posłała uśmiech w ciemność. Pomyślała, że chyba coś się jej zwiduje, jak to się czasami zdarza podczas nocnej jazdy samochodem, kiedy czyjeś zmęczone oczy odmawiają posłuszeństwa od wpatrywania się w mrok, tak że już nie wiadomo, czy to zbliża się zakręt, czy też drzewo majaczy na horyzoncie.
Najgorsze są drzewa, które nagle na zakręcie wyskakują wprost pod koła.

Wciąż nie mogła przypomnieć sobie numeru pokoju. Co teraz? Pójść na dół, poprosić o pomoc jak nierozgarnięte intelektualnie dziewczę? 
Kierować się węchem? Sprawdzać, z której strony klamek rośnie mech? 
Litości, naprawdę recepcjonista hotelu ma dużo większe problemy do rozwiązania, niż nabijanie się z gościa, który zapomniał numeru pokoju!

Przyjazną pustkę korytarza 
Ktoś dziewczynę obserwuje w ciemności (ciekawe jak to robi technicznie? - zastanowiła się przelotnie Królowa Matka), ktoś się porusza w końcu korytarza, kwintesencja przyjaznej pustki! 
zmąciło niespodziewanie skrzypienie podłogi. Kiedy Anika odwróciła się, z mroku wyłoniły się dwa stojące przy ścianie krzesła
Ścigali je świecznik Płomyk, zegar Trybik i miotła z wiadrem wody.

a znajomy już widok jakby nieco się zmienił. Jeszcze chwilę temu dziewczyna sądziła, że to tylko cienie, tymczasem ktoś, kto stał tam wcześniej, nagle zniknął spod okna, i w tej samej chwili Anika zaczęła słyszeć tę przerażającą muzykę – zupełnie jak w filmie, w którym miałaby zagrać rolę niczego nieświadomej ofiary. „Biegnie więc na strych! Albo nie, do piwnicy!”

Bzdura, nigdzie nie biegnę – pomyślała – tam nikt nie stał, to zwykła optyczna iluzja. Jak z drzewem i zakrętem. Sześćdziesiąt dziewięć. Mój pokój ma numer sześćdziesiąt dziewięć. 
No to przestajemy się dziwić, że pobłądziła na czwartym piętrze, skoro pokój ma na szóstym.
Niestety, ten hotel nie ma czwartego piętra, a co dopiero szóstego:
Ba, on nawet nie ma sześćdziesięciu dziewięciu pokoi.
“Hotel Pod Orłem dysponuje 65 miejscami w pokojach jedno- i dwuosobowych, rozmieszczonymi na trzech piętrach zabytkowej kamienicy w centrum starego miasta (hotel nie posiada windy).”
Oj weś, taki cudny dowcip, że, hue, hue, hue, boki zrywać, 69, wiesz <intensywnie puszcza oczko> no, wiesz, <z naciskiem> TO sześćdziesiąt dziewięć, przecież coś tak błyskotliwego nie mogło się Panu Ałtoru zmarnować!
Albo dodatkowe piętra i pokoje są w innym wymiarze. Elektryczność padła, bo portal ciągnął za dużo energii. 

Zdziwiła się, że numer wrócił do niej z zakamarków pamięci właśnie teraz. Odnalazła tabliczkę. Wsunęła kartę do czytnika i kiedy już chwytała dłonią za zimną metalową klamkę, usłyszała w ciemności, jak ktoś się za nią skrada.
szelestu-szelestu (@PLUS), szuru-szur…

Kilka lat temu pracowała jako hostessa w perfumerii na warszawskim Żoliborzu. Rozdawała bezpłatne próbki perfum klientom, a po pracy spryskiwała nimi nadgarstki, bo lubiła męskie zapachy. Cóż, były ostrzejsze od damskich, a może dlatego tak je ceniła, że potrzebowała wtedy męskiego ramienia u swego boku? W sprayu też mogło być. Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która nie spała w koszuli męża. Swojego lub czyjegoś…
To dlatego woń wody Giorgio Armaniego [Może jeszcze Giorgiego Armaniego, co? Giorgio Armani się mówi. Bez odmiany] poznałaby wszędzie.
No dobra – spytała siebie w myślach – co się teraz wydarzy?
– Nie chciałem cię wystraszyć. Szukam pokoju dwadzieścia dwa.
Jest na drugim piętrze.
Spotkali się w połowie drogi. 

Odetchnęła. Człowiek potrafi latać odrzutowcami, jeść surowe ryby pałeczkami! i skakać do wodospadów, a boi się jakichś odgłosów w ciemności.

Mężczyzna miał niski, miękki głos, a oddech cichy i spokojny. Jego sylwetka ledwie majaczyła w mroku – był to zapewne ten sam człowiek, który stał wcześniej pod oknem. Anika wpatrywała się znów usilnie w ciemność, ale dostrzegła tylko muskularne męskie ramiona. 
Mujeju, a przedtem widziała i pomarańczową maszynę, i białka oczu, i gorset, w który wbiła się postać na obrazie, i nawet kontury lamperii!

– Tu są numery powyżej sześćdziesięciu – odpowiedziała swoim miłym i melodyjnym głosem, nieco tylko zakłopotana, ale i zaciekawiona tym mężczyzną.
– Naprawdę? W takim razie przepraszam. Ta awaria prądu...
– Tak, też przez nią zbłądziłam. – Odchrząknęła. – Nie wzięłam telefonu, a...
– ...a na kartach nie ma numerów!
Tylko obrazki dziergane wzorkiem orła.

Oboje odruchowo zaśmiali się.
A potem nastąpiła cisza, która przeszła w długą pauzę, przetykaną oddechem dwojga ludzi o niewidocznych w ciemności twarzach. 
A reszta kadłuba gdzie?
Reszta kadłuba była w ciemno! 

Anika od dziecka, gdy ogarniał ją strach, zastygała niczym słup soli. Kiedy jako jedenastolatka pierwszy raz się całowała, poczuła się niczym sparaliżowana. Jakby ktoś wcisnął przycisk „stop” na wideo. Teraz miała podobne wrażenie.
Dziewczyno, nie desperuj, chwila niezręcznej ciszy to jeszcze nie koniec znajomości.
Ale zauważyliście, że ona jest jednocześnie zakłopotana, zaciekawiona, i to raczej życzliwie zaciekawiona, i skamieniała z przerażenia? Wulkan emocji normalnie.
Elunia z “Krowy niebiańskiej”!

– Przepraszam jeszcze raz, ja...
– Nie szkodzi, choć przez chwilę poczułam się jak w horrorze.
– Kepler. Robert Kepler. – Przedstawił się i wyciągnął rękę, ale tak niefortunnie, że dotknął jej talii. – Przepraszam!
A więc poznała już jego imię: Robert. Jak Redford albo De Niro.
Jak Kubica, jak Biedroń, jak Lewandowski, a nawet jak Makłowicz.
A nazwisko jak Johannes. Porozmawiajcie o orbitach planet. 

– Anika.
Chwilę szukali swoich rąk w ciemności, aż w końcu je znaleźli. 
- Oj, przepraszam pana, myślałam, że to pana ręka.
- Proszę, może to ta? - Tutaj leżała. 
- Ach nie, to nie moja! Ja nie mam takich paznokci!

Robert miał ciepłą i miękką, ale silną dłoń. Dziewczyna nie puściła jej od razu.
Robert odwrócił się, a Anika włożyła ponownie kartę do czytnika, ale lampka migała na czerwono. Spróbowała raz jeszcze, to samo. Cholera jasna – zaklęła w duchu.
– Przepraszam – zawołała w stronę oddalającego się mężczyzny. – Karta mi nie działa.
Przecież, do ciemnej dżumy, nie ma prądu!!!

Nie chciała, by Kepler pomyślał, że coś kręci albo że chce go zwabić do pokoju. Ta cholerna karta faktycznie była felerna.
 A prąd wyłączony był wręcz chędożony. 

Robert zbliżył się do niej i Anika znów poczuła jego zapach. Jezu, to powinno być zabronione 
Co? <pogubiła się Królowa Matka> Perfumy? Czy pachnienie jako takie?

 – pomyślała i zdawało się jej, że wszystko rozgrywa się jak w zwolnionym tempie.
– Gdzie masz kartę? – spytał.
Gdziiiiiiiiiiuuuuueeeeeee mmmmmaaaaaaaszzzz  kuuuuuuuuuaaaaaaaarrrtęęęęęęęęę?

Przyznała w myślach, że spodobała jej się barwa tego głosu, podobna do... Jak się nazywał ten spiker telewizyjny z dawnych czasów? A tak, Jan Suzin.
To ile ona ma lat, że pamięta głos Jana Suzina?

Wyciągnęła w kierunku Roberta dłoń, a on złapał plastikowy kartonik.
Karta lekko fosforyzowała. 
Nie zapominajmy, że w tych ciemnościach z trudem znaleźli swoje ręce.

– Pewnie trzymałaś ją w kieszeni obok komórki? Musiała się rozładować.
– Tak, pewnie tak... – przytaknęła. Jakiego znowuż telefonu? Przecież komórkę zostawiła w pokoju, a przy sobie nie ma nawet torebki. Niby gdzie by go trzymała? W majtkach? Poza tym przed chwilą już powiedziała, że nie ma komórki. Typowy uważnie słuchający facet! – I co teraz?
– Teraz będziesz musiała spać ze mną w moim pokoju!
Gdyż prąd wysiadł punktowo, a reszta hotelu jest rzęsiście oświetlona. 
Albo Robert K. ma pokój zamykany na tradycyjny zamek z kluczem.
Super. Creepy gościo, rzucający creepy teksty w ciemnym korytarzu. I to on ma być, jak się domyślam, tym wymarzonym tróloffem? Super. 

Anika wzięła głęboki wdech i poczuła, jak się czerwieni. Dzięki Bogu, że panuje tu taka ciemność. Co ten burak sobie myśli?
– Przepraszam, głupi żart – zreflektował się Kepler.
Przetarł kartę o materiał swoich spodni i wsunął ją do czytnika. Lampka wreszcie zamigotała i zmieniła kolor na zielony.
Cud, panie! Cud! Wystarczy naelektryzować kartę o spodnie i działa jak złotko.

– Dziękuję. – Anika pewnym ruchem, niemal wyszarpując Robertowi z ręki kawałek plastiku, odebrała od niego przepustkę do swego pokoju. – Dziwne, światło się nie pali, a drzwi działają.
– Żarówki na korytarzu wystrzeliły. 
O, czyli naprawdę cała obsługa poszła je wymieniać. 
Po wystrzeleniu żarówek należy wymienić obsługę. 
Lub odwrotnie.

Na tym jednym korytarzu - zapamiętajmy!

Polecam się na przyszłość, nie ma to jak numer sześćdziesiąt dziewięć! 
Dopiero początek, a cała załoga już…
https://thumbs.gfycat.com/AromaticPastKarakul-small.gif

– Robert zaśmiał się w ciemności, po czym się odwrócił. Przez chwilę słychać było tylko jego kroki na miękkiej wykładzinie hotelowej, a potem nastała cisza.
Anika zaś weszła szybko do swojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi, a potem opadła ciężko na łóżko.
– Sześćdziesiąt dziewięć! – Zaśmiała się pod nosem. – Głupek… 
Raczej prostak, rzekłabym.

Niekiedy wystarczy chwila, by poczuć dziwne mrowienie w dole brzucha. Działają na nas różne rzeczy: czyjś uśmiech, nawet przypadkowe spojrzenie, tembr głosu, kiszony ogórek zapijany kefirem. A na nią zadziałał zapach, przez który ugięły się pod nią kolana. I jeszcze te jego żarty! Jak to jest, że to, co czasem nas oburza, jednocześnie pobudza naszą wyobraźnię? Może irytujemy się wtedy na siebie samych? Za dopuszczenie do światła uśpionych demonów? 
A może próbujemy czytelnikowi wmówić, że kobiety tak naprawdę lubią obleśne teksty od nieznajomych?

Swoją drogą, mujeju, gimnazjalny żart o “sześć na dziewięć” jako maestria dwuznaczników.

Jej koleżanki dawały się teraz obmacywać „zajętym” facetom 
Na tę konferencję nie posyłano singli czy jak? 

a ona leżała na łóżku i wpatrywała się w cienie na suficie, które układały się w kształt parowozu.
W trzeciej klasie liceum podczas imprezy integracyjnej z partnerską szkołą z Budapesztu Anika razem ze wszystkimi grała w butelkę. Marcel nie odpuszcza: Działo się to w Kwidzynie, w Liceum imienia Stanisława Wyspiańskiego przy ulicy Słonecznej 
przy Towarowej przy Curie-Skłodowskiej przy dzikim wysypisku śmieci przy autostradzie A5.
na zapleczu klasy od biologii, gdzie stały szklane słoje z żabami pływającymi w formalinie, a pod ścianą dyndał [?] szkielet na kółkach, nazywany Maryśką.
To była chyba taka mocno nieformalna impreza integracyjna. 

Do pomieszczenia wpadała tylko łuna Księżyca, połyskującego w kręcącej się butelce.
Czyli Księżyc był w środku? Mam nadzieję, że się biednemu nie zrobiło niedobrze od tego kręcenia. 
Może to była butelka po księżycówce?

Kiedy szyjka butelki zatrzymała się na Anice, ręka siedzącego obok chłopca złapała ją w talii. Chłopak miał w ustach anyżowy cukierek i cały drżał, podobnie jak Anika. Do tej chwili nie było w tym nic z dorosłego pożądania. Nic ponad uśpione w jej siedemnastoletniej duszy stworzenia, które uczyły się dopiero żywienia się emocjami. Chłopiec przysunął się i pocałował ją. Wtedy po raz pierwszy demon zalągł się w jej podbrzuszu. I zaczął nią miotać jak szatan.

(...)
To dziwne, że po ulotnym spotkaniu poświęcała tyle czasu na myślenie o obcym facecie z korytarza. Oboje byli tam, jak dwa cienie. Dwie nieistniejące w świetle dnia istoty. 
No cienie to akurat w świetle dnia istnieją bardziej. 

Ogarnęła ją dziwna błogość. Odczuwała podekscytowanie. Dzieje się tak, gdy świadomość spotyka się z pożądaniem, a zmieszanie splata się z wyobraźnią.
Podwinęła koszulkę, położyła dłoń na swoim nagim brzuchu. Wyobraziła sobie... Chciała... Zamknęła powieki i… 
Autor tak się zawstydził kobiecej masturbacji, że kazał bohaterce zasnąć. 

Zasnęła. 
Ale że zamiast?
W każdym razie - natychmiast.

* * *
Młody, wysoki chłopak przekręcił cicho klucz w zamku i wszedł do otoczonego zielenią, blisko dwustumetrowego domu. 
Taki wysoki ten dom był, czy o powierzchnię chodzi? Tak czy siak - ni w kij, ni w oko.

Gdy nacisnął klamkę, coś chrupnęło mu w nadgarstku.
– Ała...! – warknął na samego siebie i zacisnął zęby. 
Tak mocno, że aż mu kilka wypadło.

Szedł teraz przez hol pogrążonego w nocnym śnie domu, trzymając się za bolącą rękę. Na jego twarzy tasowały się światłocienie wpadających przez szklane ściany promieni 
Całe zdanie jest tak długie, żeby nie było widać jak bardzo jest porąbane. Otóż nie ma czegoś takiego jak “promienie rzucające światłocienie”  

rzucanych przez ustawione w ogrodzie lampy solarne. Zwolnił kroku dopiero przy ścianie. 
Ma chłopina refleks! Inaczej wlazłby na ścianę w pełnym pędzie.

pełnej zdjęć i pucharów w szklanych gablotach, a jego wzrok spoczął na antyramie zawieszonej pośrodku. Przez chwilę spoglądał na nią, przekrzywiając głowę to w lewo, to w prawo. Na zdjęciu on, jego ojciec, były piłkarz Robert Kepler. 
Czyli trzy osoby.

Odwrócił głowę, a potem spojrzał jeszcze raz. Nie mógł uwierzyć, że są tak do siebie podobni. Oczy miał po matce, ale wszystko inne to cały ojciec. 
Ciekawe, że oczy zawsze są po matce. 

Chłopak irytuje się, bo uszkodził sobie rękę, a poza tym złapała go policja podczas parkourowania na terenie opuszczonej fabryki. 

(...)
* * *
Gdy Robert zszedł na śniadanie (ha!), na schodach trwała rozmowa na temat minionej nocy. Stojący za ladą recepcji mężczyzna w smokingu (tak z samego rana?) tłumaczył grupce wymiętolonych przez nocne ekscesy biznesmenów, że instalację elektryczną starego hotelu Pod Orłem w Toruniu przeciążyło wysokie napięcie.

– Od dwóch lat się nie zdarzyło, żeby goście zapełnili wszystkie cztery piętra, 
I trzy nieistniejące.
No ależ przecież, że oczywiście, hotel w ścisłym centrum starego, zabytkowego, turystycznego miasta, wakacje, ferie, Skyway Festival, Camerimage, Toffifest i inne imprezy, krajowe i międzynarodowe, a ten od dwóch lat bez pełnego obłożenia, musi użyto tu jakiegoś Czaru Niewidzialności! 

a do tego jeszcze salę balową i jadalnię… 
Nie po to wszędzie montowaliśmy oświetlenie, żeby ludzie tak sobie z niego korzystali! 
Teraz wyobraźcie sobie hotel, w którym prąd działa w systemie zmianowym: jeśli oświetlamy salę balową, goście na czwartym piętrze zostają bez światła, jeśli włączamy na ten bal muzykę, w kuchni trzeba rozpalić ognisko. 
Ja nie wiem, czy właściciel hotelu Pod Orłem będzie wdzięczny autorom za taką reklamę… 

Mówił do nich cierpliwie, jednak mężczyźni nie przyjmowali jego tłumaczeń, miotając się jak maklerzy tuż przed otwarciem giełdy na Wall Street. Wzrok recepcjonisty spotkał się z pełnym współczucia spojrzeniem Roberta, który przytaknął mu, jakby przyznając pracownikowi hotelu rację w tym nierównym sporze.
Skoro tylko na jednym piętrze “żarówki wystrzeliły”, to wychodzi na to, że wszyscy ci biznesmeni miętolili się wspólnie na tym jednym hotelowym korytarzu. 
I to ze sobą nawzajem, ani jednej kobiety w tym awanturującym się tłumie nie ma.

W sali jadalnej pachniało kwiatami i świeżo parzoną kawą, w tle cicho szumiała stacja radiowa,
połowa delegacji została uwięziona w swoich pokojach, bo zabrakło prądu na zasilanie zamków.

(...)
Większość gości ubrana była w niezbyt wyszukany sposób. Jedni udawali elegancję, przychodząc na śniadanie w tych samych marynarkach i żakietach, w których się wieczorem kładli spać lub na których kładł się ktoś inny. 
Przepoconych, zajeżdżających alkoholem i papierosami.
I integracyjny seks też uprawiali w marynarkach i żakietach...
Ależ oni tylko udawali elegancję.

Pozostali – bez patyczkowania się – wskoczyli w szare dresy i modne buty New Balance.
Widzicie? Jednak można było dostać się do pokojów.  
Chyba, że całą noc  miętolili się w dresach i trampkach.

 A Robert? Gdyby spytać jego przyjaciół, opisaliby go jako człowieka, który zawsze ma na sobie koszulę. 
W wannie, w garażu, na operacji wyrostka. 
Rozumiem z tego, że Robert udał się był na śniadanie w koszuli. To dopiero jest nie patyczkowanie się! 

Dresy czy bluzy z kapturem narzuca na siebie na te koszule tylko wtedy, kiedy planuje pobiegać lub napaść na bank. Ale biegał wyłącznie po boisku, a z rabunkami był na bakier, więc…
Z rabunkami był na bakier, znaczy – próbował, ale mu nie wychodziły? Był takim jednoosobowym gangiem Olsena? 

Od razu domyślił się, że młoda kobieta siedząca przy stoliku to Anika. Nie wiedział, skąd to przeczucie, ale dałby sobie rękę uciąć, że to ona. Dziewczyna, którą poprzedniej nocy spotkał na korytarzu.
Tuszę, że stąd, że osoba siedząca przy stole była młoda i ładna. Gdyby Anika była, na przykład, myszatą blondynką w nieokreślonym wieku, tak na oko między 50 a 60, w bezkształtnych ciuchach ukrywających figurę, to by mu przeczucia milczały jak głaz, a męska intuicja spała snem sprawiedliwej jak siedmiu braci śpiących razem wziętych.

Wyglądała dziewczęco. Miała na sobie błękitną dopasowaną bluzkę. Jej słoneczne włosy były w lekkim nieładzie, tak jakby dzisiaj zapomniała się uczesać. 
Srebrny łańcuszek błyszczał z daleka czterolistną koniczynką, która podkreślała smukłą linię jej szyi. 
Gdyby na łańcuszku była stokrotka, szyja wydawałaby się krótka i krępa. 

Robert przyjrzał się uważnie jej twarzy. Miała zielone oczy, szklące się w świetle wpadającym przez okno hotelowej restauracji. Jasna cera z ochotą łapała słońce – zapewne dlatego dziewczyna wybrała miejsce pod oknem. 
Była z tych, co opalają się nawet w listopadzie. 
I przez szybę.

Figlarny nos i drobna, krnąbrna bródka nadawały jej zawadiacki charakter.
Bzdura, ponosi mnie fantazja – pomyślał Robert i ze szwedzkiego stołu zaczął nakładać na talerz jajka, porcję masła, rzodkiewkę, oliwki i kiełki. A potem znów spojrzał w stronę Aniki.
Dziewczyna czytała jakąś książkę i uśmiechała się co chwila do siebie. W końcu wybuchła śmiechem 
Ani chybi, czytała “Mgnienie”. 

zupełnie nie zważając na innych gości, spośród których siedząca przy dalszym oknie dwójka seniorów skrzywiła się w tej chwili jak po zjedzeniu cytryny.
I wymieniła kilka standardowych uwag o tej dzisiejszej młodzieży. 
Teatralnym szeptem.

Zawibrował telefon. Robert wyjął komórkę z kieszeni marynarki, odblokował ekran i zobaczył, że to numer z telewizji, w której obiecywano mu rolę komentatora Ligi Mistrzów.
Fą, fą, mamy do czynienia z Nie Byle Kim! 

– Tak, Rober Kepler przy telefonie. Jak to zrezygnowaliście z mojej kandydatury? A kto mnie przysłał na konferencję do Torunia, żebym się podszkolił z social mediów? Mieliśmy przecież umowę! Tak, to prawda, że dżentelmeńską. Zatem do widzenia!
Aaaha. Umówili się, że go zatrudnią jako komentatora, wybulili kasę na wysłanie go na szkolenie i zrezygnowali, zanim to szkolenie się odbyło. No, ale dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach. 
Księgowa rwie włosy z głowy. 


Gdy zdenerwowany wsuwał telefon do kieszeni, potrącił solniczkę i rozsypał sól, co podobno przynosi pecha. Spojrzał na swoją prawą dłoń, która drżała kilka sekund, ale wkrótce przestała. Dawno nauczył się studzić emocje, w jego pracy było to niezbędne, ale nie spodziewał się takiego telefonu ani z rana, ani w południe, ani w ogóle! Kontrakt miał opiewać na niezłą sumę, zaplanował już pewne wydatki i obiecał swojej żonie Kindze zastrzyk gotówki, żeby mogła wybudować dodatkową szklarnię. Nie, oczywiście, nikt go do niczego nie zmuszał, chciał być po prostu fair, bo przecież zawsze dotrzymywał danego słowa.
Do dupy z takimi umowami jak ta z telewizją! Najwyraźniej czas dżentelmenów przeminął. 
Ale on coś wymyśli. Jak zawsze.

(...)
Piosenka z radia płynęła tymczasem miękko ponad stolikami:

Zdradziłam siebie pół, zachłannie pragnąc szczęścia.
Wysłałam Boga gdzieś na bardzo długi spacer,
A przecież to szczęście, nie kupię nigdzie go
Za cenę kilku tych papierowych skrawków…
Odnotujmy, że w hotelowej jadalni leci jakieś Radio Złote Przeboje, gdyż jest to piosenka zespołu Firebirds z 1996 roku. 

Rany boskie, czy Ałtorom płacono wierszówkę? Od linijki tekstu? Co za zbieranina kompletnie niepotrzebnych, chaotycznie podanych informacji, jakaś szklarnia, jakaś rozsypana sól, jakieś teksty piosenek, jakieś rozważania o braku dżentelmenów, przynajmniej dwa przykłady zdań, które się nijak ze sobą nie kleją…
Jak dla mnie, to rolą całego powyższego kawałka było wprowadzenie informacji, że facet ma żonę. 

Anika siedziała przy stoliku sama, jakby chciała znaleźć się w bezpiecznej odległości od innych. Może nie mógł dostrzec szczegółów anatomicznych 
Włosy, oczy, cera i szyja to też szczegóły anatomiczne. Ale może Robertowi chodziło o obejrzenie kości ogonowej?

ale za to obserwował ją zza bezpiecznej linii demarkacyjnej, wyznaczonej przez dwa pomalowane na biało stoliki. 
Urządzenie sali restauracyjnej w klimacie baru mlecznego to kolejny argument za tym, że właściciele hotelu szanowali pomysły architekta wnętrz.
Albo za tym, że autorzy nie odróżniają “pomalowanego na biało stolika” od “stolika przykrytego białym obrusem”. I to białe, i to białe…

Uczucia to w końcu pole krwawej bitwy, a on nie zamierzał brać dziś jeńców. 
Tak się zagapi, że będą go błagać o litość!

Tak, być może właśnie dlatego wybrał to miejsce, by niewinnie podpatrywać intrygującą go dziewczynę. Gdyby Robert był dzieckiem, uznano by jego zachowanie za urocze, 
A skąd ta śmiała asumpcja? Gapiące się dziecko może być równie irytujące jak gapiący się dorosły. 

ale w świecie dorosłych nosi ono miano stalkingu, bo tak się pogubiliśmy w naszym dzisiejszym świecie, że każdy nasz odruch i gest muszą mieć jakąś nazwę. 
Albo przerasta nas zresearchowanie hasła, na które właśnie utyskujemy. 
AŁtorze. Stalking to śledzenie kogoś, wystawanie mu pod oknami, nachodzenie w szkole lub miejscu pracy, przegrzebywanie poczty i rzeczy osobistych. Gapienie się na kogoś w knajpie to po prostu gapienie się w knajpie. 
Ja tu wyczuwam zawoalowane narzekanie na Tę Straszną Poprawność Polityczną, Która Nie Pozwala (już nic powiedzieć, już klepnąć w tyłek, już gapić się nachalnie i natarczywie…).
Ba, te woale to raczej firanka na słoniu.   

Anika odłożyła książkę i sięgnęła po cukierniczkę, cały czas się uśmiechając. Robert nie mógł dojrzeć tytułu czytanej przez nią książki. 
Ze wstydu owinęła ją okładką z gazety. 
To by przemawiało za tezą, że faktycznie czytała “Mgnienie”.

Nagle jej ręka omsknęła się, przewracając kryształową cukiernicę w kształcie gruszki. Zawstydzona rozejrzała się szybko wokół, sprawdzając, czy są jacyś świadkowie jej niezdarności, po czym zgarnęła drobinki cukru na dłoń, przesypała je na serwetkę, którą następnie zwinęła w kulkę i schowała do torebki. Resztki cukru zebrała z kraciastego obrusu opuszkiem palca.
On rozsypał sól, ona cukier, to musi coś znaczyć! 

Robert obserwował Anikę, która powróciwszy do książki, jednocześnie oblizywała koniuszki palców, i zapragnął zastrzec ten widok tylko dla siebie. 
Obstawił jej stolik parawanami. 

Aż wreszcie roześmiał się, spoglądając to na nią, to na komentujących jej zachowanie staruszków o zniesmaczonych twarzach, a gdy ona spojrzała w jego stronę, spuścił wzrok jak uczniak.
Czy mnie poznała? – pomyślał.
W końcu się zdecydował. Tak, podejdzie do niej i się przedstawi, tak zrobi! 
A potem zapyta, czy może ją odprowadzić po szkole!

Przejechał lekko spoconymi dłońmi po spodniach i już miał zamiar się podnieść, kiedy Anikę zasłonił gość o posturze obwarzanka
 <z niewinną ciekawością> Miał dziurę na wylot w środku tułowia? 
I wszystko co najlepsze miał na krawędziach.

spowitego w przewiewny bawełniany strój.
Czyżby on był w galabiji?

Robert podniósł wzrok, stał przed nim radca prawny Adi Tefler, jedyny człowiek w naszym Układzie Słonecznym, który brzuch miał równie wielki jak nos. 
Jak już, to odwrotnie.
Może taki chudzinka. 
Ale od razu obwarzanek? Jogin w stanie ciekłym?

Adi postawił na stole talerzyk z czekoladowym puddingiem, do którego dorzucił mandarynki i duży widelec do mięs zamiast małego, deserowego.
– Czołem pracy. Jak interesy?
– Ależ wybrałeś moment, Adi...
Mężczyzna nie zamierzał najwyraźniej zdjąć marynarki, podwinął jedynie jej rękawy do połowy przedramion, wsadził jedwabną serwetkę w pożółkły kołnierzyk koszuli i zabrał się do deseru. Tefler, mistrz kurtuazji, 
O, pojęcia “kurtuazja” też się nie chciało wyguglać! Drodzy Ałtorzy, człowiek, który w hotelowej restauracji, podwijając rękawy marynarki, w raczej nieświeżej koszuli rąbie pożywienie nieprzeznaczonymi do niego sztućcami, że już nie wspomnę, że przysiada się nieproszony, NIE JEST mistrzem kurtuazji.

najlepszy liczykrupa w Warszawie i prawdziwy macher ksiąg wieczystych. 
Kamienicznik, który zbił majątek na nieruchomościach i przyczynił się do utrwalenia wizerunku dybiącego na mienie Polaków skąpego Żyda. 
Oooooo, Marcel wsiada na swojego ulubionego konika! Taaaa, jakby ktoś był ciekawy, kto odpowiada za dziką prywatyzację w Warszawie, Panałtor chętnie wyjaśni… 

Mieszkał przy alei Róż i choć nie narzekał na brak gotówki, zawsze ubierał się jak pracownik prowincjonalnej poczty.
Robert opowiedział mu pokrótce, jak mają się sprawy z jego pracą i straconym przed chwilą kontraktem. Tefler zamyślił się.
Nad nieszczęściami trapiącymi Żydów przez długie wieki. 
Bo jak nie Haman, to Eichmann; powstanie Chmielnickiego i inne pogromy, a na koniec jeszcze prozaik Woźniak.
A ten jak walnie stereotypem, to człowiek leży na deskach jak jakiś Gołota. 

Panowie rozmawiają o biznesie, pada nazwisko niejakiego Wiktora Sukorowa, Adi namawia Roberta do przystąpienia do prowadzonej przez tegoż Wiktora spółki bukmacherskiej. 

(...)

– Adi, obstawianie meczów to niepewny grunt, a obstawianie z zarejestrowaną za granicą spółką Rosjanina to grunt nie tylko niepewny, ale nawieziony wódką i blinami.
Ja tam bym się nie wzbraniała. 
Jeśli bliny z kawiorem, to dlaczego nie?

– Mówię tylko, przyjacielu, że zawsze można zmienić plany, tak jakbyś miał wsiąść z nowym biletem do pociągu i wszystko zacząć od nowa.
Tak jakby sprzedawano stare bilety…
Tak było. W “Misiu”. 

– Od nowa? – spytał Robert, ale wcale nie słuchał Teflera, lecz wgapiał się w stolik pod oknem.
Błądził wzrokiem po kasetonach sufitowych, po włóknach wykładziny, po oranżerii za przeszkleniem i rzucał ukradkiem okiem w kierunku Aniki, 
No to wgapiał się w stolik, czy błądził wzrokiem po całym pomieszczeniu?


co Adi zauważył, nie omieszkując skomentować:
– O cie, bracie!

Robert zapina guzik i rusza w stronę Aniki, a liryzm bucha mu w duszy: 

(...)
Jego usta rozchyliły się gotowe do melodii, którą przed chwilą skomponował sobie w głowie. Melodii, jaką komponuje się przed ekscytującym spotkaniem, z wersem w rodzaju: „Pocałuj noc w najbliższą z gwiazd...”. Tak, faceci też są sentymentalni. A może to bzdura, może prawdziwi faceci nie komponują łzawych melodii i nie piszą ckliwych tekstów? – pomyślał. Komponują czy nie komponują, piszą czy nie piszą, on przed chwilą ułożył tych kilka tanich zdań do romantycznej melodii. 
*z niezdrową ekscytacją* I co, i co? Padnie teraz przed nią na kolana i namiętnym głosem odśpiewa serenadę? 

Dzieliły go już tylko dwa metry od Aniki, kiedy natrafił na kolejną przeszkodę.
– Jak wczorajsza kolacja? – spytał Anikę gość w marynarce à la Jaś Fasola, wyraźnie ubrudzonej białym pyłem.
Gips? Mąka? Kokaina? 

– A dziękuję. Nie czułam się za dobrze, poszłam więc na spacer.
– Myśleliśmy, że zostaniesz z nami. Wiesz, że dziewczyny z Gdańska wymyśliły grę w butelkę?
<radośnie> Wiemy już zatem, komu podziękować za ten wspaniały wynalazek!

– Co ty powiesz? I jak się bawiliście?
– Nie pamiętam, ale może to i lepiej? – Jaś Fasola zaniósł się przepalonym od papierosów śmiechem. – Dupa mnie w każdym razie nie boli! – I ryknął śmiechem, na co Anika wykrzywiła usta w grymasie zażenowania.
O czym tych dwoje rozmawiało później, tego już Robert nie dosłyszał. Zawrócił i skierował się do toalety. 
Hem-hem, trzepać po łebkach te demony, które się w człowieku budzą po usłyszeniu obleśnego żartu. Bo, przypominam: “to, co czasem nas oburza, jednocześnie pobudza naszą wyobraźnię”!
Biedny.

Tyle kobiet, tyle randek i upojnych nocy, a on się czuł, jakby miał poprosić do tańca królową maturalnego balu. Infantylność bywa miłym uczuciem, zwłaszcza po czterdziestce! Raczej żenującym na maksa. Zwłaszcza po czterdziestce. – westchnął w duchu.


Dotarł w końcu do łazienki, stanął przed ozdobnym lustrem, które – jak w setkach filmowych scen tego typu – miało mu dać odpowiedź na pytanie: „Robert, co ty, do cholery, kombinujesz?”.
– Czy to z tobą, Robert, czy ze mną jest coś nie tak? – spytał tym razem głośno swego sobowtóra w lustrze, co chyba zdziwiło nieco faceta przy sąsiedniej umywalce. 
Najlepszym komentarzem będzie film z Kotami i lustrem:

– Co ty, do cholery, kombinujesz?
– Słucham?
To niewinne pytanie wytrąciło go z amoku. 

 Za Wikipedią:
Amok – szał, stan niekontrolowanej emocji połączonej z żądzą mordu. Określenie to pochodzi od malajskiego/indonezyjskiego/filipińskiego słowa amuk, oznaczającego „oszalały z gniewu”. Słowo to było używane także w Indiach, w czasach panowania Imperium Brytyjskiego. Synonimy - furia, pasja, rankor, rozjuszenie, rozsierdzenie, silny gniew, szał, wściekłość, złość, bestialstwo, bezwzględność, dzikość.

No czy ja wiem, czy on w amoku był.

Człowiek ten miał na sobie smoking, a więc zapewne był hotelowym recepcjonistą.
Albo jednym z tych gości, którzy nie dostali się do swoich pokojów. 

– Przepraszam, mówiłem do siebie. To z niewyspania.
Pełen wyrozumiałości sąsiad skinął na to tylko głową.
– Tak, konferencje bywają męczące! – Zaśmiał się. Miał ukośne zmarszczki pod oczami i idealnie łysą głowę. – Zwłaszcza gdy wysiądzie prąd... Laptopy i ładowarki uczestników konferencji pozostały w gniazdkach, w przeciwieństwie do prelegentów [nie byli podłączeni do gniazdek, więc…] którzy rozpierzchli się po wszystkich zakamarkach Orła. 
Niepodłączeni, ciągnąc za sobą kable. 
Nie wiem dlaczego wyobrażam sobie nocną aktywność grupy zombiaków..

Jednego to nawet ściągaliśmy dziś z dachu. Marynarkę miał całą w tynku.
Gdyż właśnie dach tynkujemy… 
Co to nie wyprawiają te korpoludki, jak pojadą na byle konferencję...

– Tak, te konferencje – przytaknął Robert, choć dało się wyczuć, że bardziej pochłonięty jest monologiem wewnętrznym niż rozmową z tym mężczyzną.
– W każdym razie przepraszamy za niedogodności. Mam nadzieję, że z powodu braku prądu nie spotkało pana nic niemiłego?
– Skąd! – A gdy recepcjonista wyszedł, Robert dodał do siebie: – Wprost przeciwnie.
Co z tobą, Robert? – spytało jego lustrzane odbicie, ale nikt mu nic nie odpowiedział, bo Roberta już nie było w łazience. 
Robert wyszedł, ale w roztargnieniu zostawił odbicie. W jadalni ktoś się wywalił o jego cień, też pozostawiony w jakimś kącie.  

Gdy wchodził do sali restauracyjnej, spostrzegł, że Aniki już nie ma. Rozejrzał się więc gwałtownie, po czym jego wzrok zatrzymał się na nosie Teflera, który machał do niego zza stolika. 
Tym nosem machał. 
Ten nos machał!!!
Ukryty za stolikiem.

Robert przysiadł się do niego całkiem zrezygnowany.
– Adi, a dlaczego właściwie... – Ale nie dokończył zdania.
Zapach! Poczuł zapach, z którym wczoraj zasnął, tę nutę wanilii i migdałów, woni z ciemnego korytarza. 
Tak się po ciemku zakochał w dyfuzerze

Sam pachniał dziś, jakby skorzystał z próbki załączonej do kolorowego czasopisma. Ktoś buchnął mu kosmetyczkę 
bo w tej ciemności szalał złodziej hotelowy, który gościom zgarniał kosmetyki.
 i pod prysznicem skorzystał z tego, co było, czyli hotelowych mydeł wielkości landrynek i szamponu o ich zapachu. 
Hihihi, Robercik bardzo by posmutniał, gdyby wiedział, że jego Giorgio Armani kojarzy się Anice z próbkami z drogerii.

Anika przechodziła właśnie obok jego stolika. Gdzie zniknęła wcześniej? Teraz było to jednak pytanie nieistotne, tak jak wszystko inne, kiedy jedną chwilę rozbijamy na tysięczne sekundy. Robert odruchowo wyprostował plecy i przeczesał ręką gęste włosy. 
Wysunął szczękę, wciągnął brzuch i tak zastygł na kwadrans (czyli tysiąc sekund). 
Wiecie co, przyznam, że byłam ciekawa, czy w książce pisanej przez dwie osoby  nie będę miała problemów ze zorientowaniem się, kto napisał którą część tekstu. Może, zastanawiałam się, w ogóle się tego nie da odróżnić? Może siedzieli nad tekstem wspólnie, tworząc jakąś nową jakość? 
A tu, niespodzianka. Zero trudności z ustaleniem, który fragmencik został spłodzony przez naszego Marcello. Zero.

Nie dostrzegła go jednak. Jakby przebywała w innym świecie, jakby zatonęła w historii, którą właśnie czytała. Ale w tym momencie jej książka upadła na podłogę. Robert chciał po nią sięgnąć, pojawiła się szansa dla jego rycerskiej natury (tej jego drugiej natury, głęboko ukrytej pod tą pierwszą, lubującą się w głupawych żarcikach o “69”), ale ktoś go uprzedził. Adi! Adi Tefler, do jasnej cholery, schylił się po książkę z prędkością światła!
Pomylił się, myślał, że to plik banknotów. 

– Proszę – powiedział uprzejmie, podając Anice (Nie)Boszczyka męża Joanny Chmielewskiej.
– Dziękuję panu – wyszeptała.
– Po prostu Adi.
A teraz znaleźne proszę!

Nie odpowiedziała mu już, lecz odwróciła się z uśmiechem i wyszła. Gdy się jednak odwracała, jej jasne włosy, tak jak w reklamie szamponu, w zwolnionym tempie owinęły się jej wokół szyi. 
To nie był szampon. To była ekstremalnie silnie utrwalająca pianka do włosów, albo jakiś pancerny lakier.

– Jeeezu! – jęknął szampon.
– O cie, bracie! – westchnął Adi. – Kwestie wyznaniowe nie mają tu znaczenia.
Whut?

– Szkoda, że nie spytałeś o numer jej telefonu.
– Sam się dziwię, że poszło mi tak sprawnie.
– Adi, na miłość boską...
– A ty, Robert, znowu o religii. 
Jeżu i borze, on tak będzie komentował każdą z tego typu wzmianek, które dawno już stały się po prostu powiedzonkami?

Czy nie możemy choć raz zasiąść do stołu w duchu pojednania? Zresztą... – Adi podrapał się po swoim wydatnym (a jakże) nosie. – Jeśli chodzi o kobiety, to kiedy czasem spoglądam na moją żonę, myślę o niej jak o odległej planecie. A ponieważ wszechświat się rozszerza, pokładam w tym nadzieję, że moja żona też kiedyś znajdzie się tak daleko w kosmosie, iż ostatecznie zniknie z mojego życia…
– I amen! Przy czym w kosmosie człowiek podobno czuje się bardzo samotnie. Nie boisz się samotności?
A teraz, Proszę Państwa *werble* występuje akrobatyczny Element Komiczny rodem z kioskowych broszurek pod wspólnym tytułem “Żydowski Dowcip w Zeszytach”!

– Wszystko lepsze od Ryfki.
*niepewnie* To jakieś jej domowe przezwisko, prawda…? Bo jakoś tak… średnio wyobrażam sobie współczesną kobietę o tym imieniu. Nawet jeśli ma na imię Rebeka, to raczej nie używa formy jidysz. 
Zwłaszcza po drugiej wojnie, kiedy Żydzi albo zostawali przy swoich "aryjskich papierach", albo urzędowo zmieniali dane. Także dzieciom nadawano imiona polskie, najwyżej o hebrajskim źródłosłowie (Anna, Elżbieta, Maria), albo łatwe do przetłumaczenia - Regina zamiast Małka, Agnieszka zamiast Rachela. 

Jestem głuchy na jedno ucho, a ją jednakowoż zawsze słyszę w stereo. Myślisz, że w domu są goście, a to ona gada sama do siebie, jak katarynka.
 W dodatku żona ma na imię Ryfka! Ojej - ile śmiechu!
 Jak Robert do lustra.  

Gdybym tak mógł od niej uciec i zacząć wszystko od nowa!
Wielki talent Marcelego W. jest tak wielki, że nawet nie próbuje ukryć kalek (l.mn. od [kalka] - bo niestety kalectwo narracji jest namacalne) - w tej analizie pochyliliśmy się nad rozmową Brodzkiego ze staruszkiem marzącym o ucieczce przed żoną:

– Tak, od nowa – wyszeptał Robert i Adi pojął aluzję, wskazując stronę, w którą przed chwilą odeszła piękna jasnowłosa kobieta.
*wzdech*

– Myślę, że tymczasem masz do załatwienia parę nowych rzeczy, na których musisz się skupić, na przykład na nowej firmie.
Robert wrócił z dalekiej podróży.
– Panuję nad tym
Nad czym? Nad tym interesem, do którego kwadrans wcześniej wcale nie był przekonany?
O którym w ogóle prawie nic nie wie. Może i jest w tym jakaś logika, im mniej wie, tym łatwiej mu utrzymać złudzenie, że nad czymś panuje. 

– Świetnie, bo szkoda by było przegapić coś, co mogłoby dać ci satysfakcję – powiedział Adi, mrugając przy tym dwuznacznie.
– Moje małżeństwo już od dawna nie daje mi satysfakcji.
Żona go nie rozumie i wcale ze sobą nie śpią. 

– A kto tu mówił o twoim małżeństwie? – Zaśmiał się Adi. – Ale skoro już jesteśmy przy rodzinie. – Odchrząknął, przetarł usta serwetką, ściągnął mankiety sportowej marynarki i przejechał językiem po zębach, po czym dodał: – Jeśli chodzi o prezenty, które kiedyś kupiłeś moim dzieciom...
– Co z nimi? – Robert spojrzał pytająco na swojego kompana.
Adi ani przez chwilę nie myślał, że zapytał go o dzieci...

– Dzieciaki sprzedały je na Allegro.
lecz o  prezenty.

– Jak to sprzedały?
Adi popatrzył na niego ze zdziwieniem.
– W mojej rodzinie sprzedaje się zawsze w jeden sposób. – Wskazując przy tym na swój nos, odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem. – Z zyskiem! 
Gdyż Żyd zawsze będzie Żydem.
I będzie miał NOSA do interesów. 

I tobie też tak radzę podejść do biznesu. W rodzinie pieniądz zawsze się przyda, nie sądzisz?
Jak to szło? Chwila… a, już wiem! “Mistrz kurtuazji”.
Mam wrażenie, że Adi jest kuzynem Szlomo, który prowadzi kantor w Toruniu. 
Tak, pochodzą z tej samej szalki Petriego, w której wyhodowano ich in vitro na podłożu ze stereotypu. 

I Adi zostawił Roberta z tą radą, która miała mu świdrować głowę przez kolejne dni. Bo Robert, jak mało kto, miał powody do obaw, czy biznes z Sukorowem, o którym napomknął przed chwilą Adi, to dobry pomysł.

* * *
Z hotelu na dworzec autobusowy w Toruniu zawiózł Anikę duży fiat. Była to stara beżowa taksówka o numerze bocznym 02. 
Że uprzejmie co proszę? Duży fiat? Kolejny przypadek marcelozy anachronizmowej?
Z “Mgnienia” wiemy, że po Toruniu jeździ w ogóle tylko jedna taksówka, właśnie ta. Tutaj mamy przypomnienie, w związku z czym nie musimy się zastanawiać, spod pióra którego z Ałtorów spłynął akurat ten fragment tekstu.

Jej kierowca Henio, kopę lat! ciągle się przypatrywał swojej pasażerce, chociaż powinien skupiać się na drodze. Nie był jednak natarczywy w tym obserwowaniu. Biła od niego raczej troska.

(...)
Kwietniowe słońce wdzierało się przez szybę autokaru sieci FlixBus kursującego z Torunia do Warszawy. Chmury rozsypały się po niebie jak rozdmuchane mlecze. Były żółciutkie. Zima dawno odeszła na zasłużony odpoczynek, ale w ten poniedziałek – mimo słońca – wciąż panował chłód. Wpadające przez szybę promienie wyczyniały z bladą cerą Aniki, co tylko chciały, 
Autorzy. Wy serio nie wiecie, że przez szybę człowiek się NIE opala?
Doczytałam, że można opalić się przez szybę - szyba działa jak silny filtr, mniej więcej 40 UV, tak więc żeby się strzaskać na mahoń względnie spiec na batonik truskawkowy trzeba spędzić za tą szybą ładnych parę godzin.
*posępnie* Nikt nie pisze o opalaniu, ale o robieniu co się chce na twarzy.  

a jej skóra pod wpływem słońca zawsze się różowiła, zamiast przybrać piękną opaleniznę w kolorze karmelu. Zamiast dorodną czekoladką, Anika mogła stać się co najwyżej batonikiem truskawkowym.
Z rozmyślań wyrwał ją komunikat na ekranie telefonu, w którego górnym pasku rozwinęło się okienko maila – to organizatorzy konferencji dziękowali jej za wizytę i zachęcali do subskrypcji newslettera. Kliknęła z rozpędu „Zgadzam się”, po czym schowała komórkę i przymknęła powieki.
Rozumiem, że fakt, że się zgodziła na subskrypcję, będzie miał jakieś znaczenie w jakimś miejscu dalej, prawda? PRAWDA?
<poklepując pocieszając po dłoni> Na pewno. Na pewno. Tak, jak znaczenie będzie miało, że on rozsypał sól, a ona cukier, że zebrała ten cukier w chusteczkę i schowała do torebki, i ze cukiernica była kryształowa i miała kształt gruszki, i że autobusem zarzuciło akurat za Drobinem. Wszystko to będzie miało znaczenie, na pewno.

Kiedy autobus kołysał ją do snu, odtwarzała w głowie poranne wydarzenia. Rano, zamiast zjechać na dół hotelową windą, postanowiła zejść do holu schodami. 
Słuszna decyzja, zwłaszcza, że ten hotel nie ma windy. 

A po chwili skręciła w korytarz na pierwszym piętrze i zwolniła kroku przy pokoju numer dwadzieścia dwa. To głupie, ale szukała faceta od karty magnetycznej.
O_o Ja rozumiem, że można pomylić czwarte piętro z szóstym, zwłaszcza jak się idzie po ciemku schodami i straci rachubę, ale czego, do cholery, szukał na czwartym facet z pierwszego? 

– Faceta od karty magiczno-magnetycznej – powtórzyła to zdanie pod nosem. Co za bzdura! Facet od karty, pachnący wodą Gio, wyższy od niej, o szerokich ramionach... 
Dużo widziała w tych ciemnościach. 

Reszta była jej wyobraźnią... Nie zauważyła go podczas śniadania. Wydawało się jej wprawdzie, że przez chwilę gdzieś jej mignął, ale to był chyba ktoś inny. Gdy opuszczała salę restauracyjną, minęła stolik całkiem przystojnego faceta. Czy to mógł być on? Na pewno zrobiła na nim piorunujące wrażenie, po tym jak potknęła się zgrabnie o wykładzinę i upuściła książkę. Schylając się po nią, w oczy rzuciły się jego skarpetki w Muminki. 
Wyobrażam sobie te pochylone skarpetki, spinające się do skoku niczym lamparty. 

To dystans do siebie, oddanie hołdu bajce z dzieciństwa czy może infantylność? 
Albo na godzinę przed wyjazdem okazało się, że wszystkie skarpety “wyjściowe” są w pralce. 

Muminki plus unoszący się wokół mężczyzny aromat landrynek kazały jej obstawić ostatnią opcję. No tak – pomyślała. – Dziś więcej jest chłopców niż prawdziwych mężczyzn. I ten cukierkowy zapach! To go dyskwalifikuje. Może poprzedniej nocy było ciemno, ale to tylko wyostrzyło zmysł węchu. Acqua di Gio rozpoznałabym nawet z holu. To nie on.
I tak oto Tajemniczy Złodziej Kosmetyczek zniszczył szanse Roberta na romans wszech czasów. 

Bla bla, Anika rozmyśla o swoim partnerze życiowym – Kacprze, z którym planuje ślub, oraz synku – Kubie. 


(...)

Autobusem znów zarzuciło, a gdy pojazd zjechał z ronda, Anika wyjrzała przez okno i jej oczom ukazała się tablica z nazwą miejscowości, którą akurat mijała. Zaraz za Drobinem dziewczyna ujrzała przydrożny billboard reklamujący zagraniczne wycieczki do słonecznych krajów. 
Piękna kobieta stojąca na plaży prawą dłonią przytrzymywała rondo białego wiklinowego [tak, wiklinowego!] kapelusza, przez którego włókna wpadały dyskretne promienie słońca, oświetlając jej uśmiechnięte piegowate oblicze; lewą dłoń wyciągała jakby do Aniki, zachęcając umieszczonym na dole plakatu hasłem reklamowym: „Wyrusz w nieznane, by odnaleźć siebie”.
Kiedy dziewczyna zajrzała w oczy plażowiczki, poczuła, iż piegowata piękność wpatruje się właśnie w nią, jakby za jej pośrednictwem wszechświat zapragnął przekazać Anice jakąś ważną wiadomość. 
Co ta kobieta musi przeżywać, kiedy zaczynają się reklamy na Polsacie. Katharsis na katharsis katharsis pogania. 
A gdy pokażą  króliczka na baterie, to nie może przestać płakać.

* * *
Zlizywała kryształki cukru z palca, co za kokieteryjna bezczelność z jej strony!
No, jak kobieta unosi palec do ust, TO SKOJARZENIE MOŻE BYĆ TYLKO JEDNO!!!111oneoneone!!! 

Uśmiechnął się na to wspomnienie.
Robert nie szukał oczywiście romansu ani łóżkowej przygody, bo mógł mieć na pęczki kobiet chętnych wskoczyć mu do łóżka oczywiście, tych bezceremonialnych królowych nocy szepcących, że mają gumki „jakby co”. Robert nie chciał następnego ranka poczuć obrzydzenia do siebie samego, nie pragnął przemienić się w automat, który ktoś uruchomił, wrzucając doń monetę, ani też nie chciał być prześcieradłem, którym wspólnie z kimś starł brud nocy. 
OCZY.WIŚCIE. Bogowie wszelacy, czy aŁtorzy tego świata mają jakiś szablon, według którego opisują swoich bohaterów, pracowicie odhaczając wszelkie wymienione dowody na superzaje...fajność bohatera przy pomocy tzw. “ptaszka”? 

Robercik podsumowuje swoje dotychczasowe życie erotyczne, w którym co prawda zdarzały się jednonocne przygody, ale zawsze potem czuł wyrzuty sumienia. Rozumiem, że rzucanie obleśnych żarcików obcym kobietom w ciemnym korytarzu takich wyrzutów w nim nie budzi. 

(...)
Czy Anika była inna od tamtych kobiet? Nie miał zielonego pojęcia. Nie miał nawet pojęcia, czy to w ogóle była Anika. Miała śliczny uśmiech i te zielone oczy, jednocześnie rozbawione i zażenowane światem. Bzdura, TAK!!! zrugał się w myślach, nie da się tego wyczytać z czyjejś obcej twarzy, a już na pewno nie nocą ani z kilku metrów odległości. Natomiast jeśli chodzi o facetów – westchnął Robert – to niewiele trzeba, by mężczyzna dał po sobie poznać, że myśli o kobiecie. 
Kurwa, serio? Znowu mamy czytać o kolesiach, którym staje na samą myśl? 

Bla, bla, Robert wraca do domu, natyka się na swojego syna, siedemnastoletniego Igora (to ten młodzian, który w środku nocy wrócił do domu z uszkodzoną ręką), w apogeum nastoletniego buntu, kiedy to każde beleco (w tym przypadku: okruszki na podłodze) staje się pretekstem do kłótni.
(...)


– Posłuchaj, tatulku! Nie moja wina, że zrujnowałeś swoje małżeństwo ani też że nie masz na nic czasu, ale, do cholery, przestań na mnie napadać! A jak chcesz rządzić ludźmi, rób to na boisku. Choć nie, chwila, zapomniałem, że nie jesteś już trenerem, ale specem od zarabiania na meczach!
Igor poczerwieniał na twarzy, na jego skroniach nabrzmiały żyłki, a jego piwne oczy, takie same jak oczy Kingi, jeszcze bardziej pociemniały.
– Chciałbym, do cholery, żeby w tym domu żyło się normalnie! – Robert też się uniósł.


– Ja też bym dużo rzeczy chciał, ale nie obchodzę własnego ojca. Nic o mnie nie wiesz, bo co cię to obchodzi!
A ja jestem zupełnie inny!

Igor patrzył na niego gniewnie i Robert wiedział, że w umyśle tego chłopaka rozgrywa się właśnie mordercza bitwa, jedna z wielu, jakie toczą się w głowach nastolatków. 

Skoro syn mu zarzuca, że się nim nie interesuje i są sobie obcy, Robert podejmuje męską decyzję o pojednaniu i nawiązaniu bliskich relacji z synem:

Uśmiechnął się do syna z całą mocą ojcowskiej miłości, po czym wskazał ręką za okno:
– Wiesz, że zasadziliśmy te tuje, kiedy byłeś taki mały? – I wyciągnął dłoń, by pokazać, jak mały był kiedyś jego syn.
Nadziwić się nie mogę jak łagodnie Robert K. przechodzi od awantury z synem (o obojętności wobec rodziny) do pieprzenia o drzewkach w ogrodzie…
To na pewno wstęp do jakiejś uroczej i ciepłej anegdotki zakończonej wzruszającym morałem, ja wam to mówię! 

Igor nie pozwolił mu jednak dokończyć opowieści, 
Nie dziwi mnie to. Już od dłuższego czasu nie jestem nastolatką, a też bym nie pozwoliła.

z impetem wybiegł z kuchni, skacząc po schodach wiodących do jego pokoju. Po chwili na górze trzasnęły drzwi.
Kepler usiadł na sofie i skrył w dłoniach swoją zakłopotaną twarz, zupełnie tak, jakby schował w nich swoje ojcostwo.
Zupełnie nie rozumiał o co Igor ma focha. Przecież chciał z nim porozmawiać. 

Pulsowała mu teraz w głowie niezwykle jasna myśl, że wiele w życiu spieprzył, choćby swoje małżeństwo, bo rozkręcając biznes, przebywał nieustannie poza domem, aż w końcu Kinga i on oddalili się od siebie i pewnego dnia odkryli, że nic ich ze sobą już nie łączy. A właściwie odkryła to Kinga, spokojnym głosem oznajmiając mu, że najlepszym dla nich wyjściem będzie separacja. 

Myła wtedy naczynia i słowo „separacja” padło w chwili, kiedy wyjmowała z suszarki noże i przekładała je do przegródki w szufladzie. Stał wówczas jak zahipnotyzowany i po prostu skinął głową na znak zgody z Kingą. 
Bądź co bądź, to ona miała nóż w ręce.

Od tamtej chwili minęło już ponad sześć miesięcy. Robert i Kinga mieszkali wciąż pod jednym dachem, bo na dwustu metrach spokojnie mieścili się we trójkę i nikt nikomu nie wchodził w drogę. No, chyba że czasami spotykali się, jak przed chwilą, w kuchni.
No to się faktycznie odseparowali. 

– Co się tutaj dzieje? – Dobiegł go nagle głos Kingi.
Wstał z kanapy i stanął naprzeciw żony.
Była piękna, wysoka, smukła, jej miedziane włosy kończyły się na linii brody, bursztynowe oczy spoglądały na świat z ciekawością. To właśnie w jej ciekawości świata Robert kiedyś się zakochał. Mógł się założyć, że niejednego mężczyznę przyprawiała o szybsze bicie serca.
– Miałem spięcie z Igorem.
Poczuł skrępowanie w obecności żony i wstyd, że syn, że nie potrafi, że złość... A po chwili odruchowo spojrzał na zegarek, co nie uszło uwadze Kingi.
<z osłupieniem> Rany koguta, facet ma czas skupienia złotej rybki. W ciągu dwóch - na oko - minut unosi się gniewem, następnie uśmiecha z mocą ojcowskiej miłości, potem doznaje załamania i kryje w dłoniach zakłopotaną (?!) twarz, popada w krępację wobec małżonki oraz ni z gruszki ni z pietruszki patrzy na zegarek. Wygląda na to, że to on, nie Igor, jest miotany mękami dojrzewania i hormonalnymi wyrzutami do mózgu typowymi dla tego wieku.

– Wiedziałam, że nie lubisz eleganckich omeg i rolexów, dlatego kupiłam ci zegarek praktyczny, elektroniczny.
Rany koguta, że się powtórzę. Co to jest za reakcja na informację o kłótni ojca z nastoletnim synem?! To znaczy, ja doskonale rozumiem, że tekst o zegarku jest sposobem na przejście do omawiania sprawy obiecanej pożyczki, ale zrobione jest to tak nieudolnie, że zęby bolą.

– Tak, bardzo go lubię – odparł. – À propos prezentu, obiecałem ci pożyczkę...
– Zapomnijmy o tym, przecież to nie twoja wina, że telewizja zrezygnowała z obsadzenia ciebie jako komentatora Ligi Mistrzów.
A to ona o tym już wie? Przecież Robert otrzymał tę informację, kiedy był w Toruniu, do żony nie dzwonił, a zobaczył się z nią dopiero teraz. Telepatka…?
A może kontrahenci nie-dżentelmeni uzgodnili to najpierw z nią? 


– Obiecałem, że ci pomogę. Wiem, ile znaczy dla ciebie twoja kwiaciarnia.
– Nie wiesz, Robercie, nie wiesz.

Kinga od dawna wahała się bowiem, czy nową szklarnię postawić za pieniądze, które znów gotów był wyłożyć Wiktor, czy też czekać na to, co obiecał jej Robert. Znalazła się więc w potrzasku i by zrealizować swoje marzenie, musiała wybrać, od którego z mężczyzn przyjąć pomoc. Pierwszy żądał od niej w zamian więcej, niż mogła mu ofiarować, drugi natomiast nie żądał od niej nic, choć ona tak wiele pragnęła mu dać. 
Pierwszemu nuciła “Niewiele ci mogę dać…”,  a drugiemu “Bierz co chcesz, wszystko weź!”. 

Nie zamierzała rezygnować z Roberta, bo ciągle żywiła nadzieję, że jest jeszcze dla nich szansa, że jeszcze przyjdzie czas, kiedy zbliżą się do siebie. 
Dlatego z nożem w ręku zaproponowała separację. Niech zgadnę: aŁtor jest z tych, co uważają, że kobiece “tak” oznacza “nie” i na odwrót?

Robert tymczasem zastanawiał się, o czym właściwie Kinga i on rozmawiają. Współodczuwam. Ja też się nad tym zastanawiam. 

Czuł się tak przygnębiony sprzeczką z Igorem, że nawet nie wiedział, która jest godzina, chociaż przed chwilą spojrzał na tarczę zegarka. Tak, ten swatch był jego ulubionym zegarkiem.
Im naprawdę płacili od wiersza. Od słowa. Od znaku. 

– Czy naprawdę nie możesz dojść z Igorem do porozumienia? – Kinga świdrowała go wzrokiem. – On ciebie bardzo potrzebuje, jest w trudnym wieku...
– Ja też go potrzebuję. – Robert chciał jeszcze dodać, że i Kinga pozostaje dla niego wciąż ważna, ale w porę ugryzł się w język. 
Jedno milczy, drugie żąda separacji, oboje zdziwieni, że im się małżeństwo rozpada. 

– Słuchaj, jakoś się z nim dogadam. Postaram się być dla niego dobrym ojcem. 
Będę mu częściej opowiadał o tujach i krytykował jego hobby. 

Bla bla, teraz z kolei Kinga duma nad swoim spieprzonym małżeństwem, wobec czego w krótkiej retrospekcji poznajemy jego historię (poznali się na studiach, wzięli ślub po pół roku, najpierw było mnóstwo namiętności, teraz ze sobą nie gadają). Jak również historię biznesów Kingi: najpierw kwiaciarnia (“bo zawsze kochała przyrodę, a najbardziej kwiaty, w szczególności róże”), potem sieć kwiaciarni i hurtownia kwiatowa. 

(...)

Do sukcesu doszła własnymi siłami, nigdy nie wzięła od niego nawet złotówki, jakby chciała wszystkim udowodnić, ile sama potrafi osiągnąć.
I dlatego teraz waha się, czy postawić szklarnię za pieniądze fagasa, czy prawie-już-byłego męża.
A poza tym to brzmi, jakby wyszła za jakiegoś starego milionera, a tymczasem jeśli pobiera się dwoje studenciaków, to raczej dorabiają się wspólnie. 

– Jeśli chodzi o szklarnię, Kinga...
– Daj spokój, Robert. Nie wysilaj się.
Stała wciąż odwrócona do niego plecami, napiętymi niczym struna, a potem opuściła kuchnię. Widać, w kogo Igor się wrodził – pomyślał i zaśmiał się gorzko. 
Tylko tych dwoje w tym domu kiedykolwiek wychodziło z kuchni. Wyłącznie.

Gdy spojrzał za okno, dostrzegł kołyszące się szczyty tui. Nie wiedział, skąd wziął się ten silny wiatr w jego ogrodzie. 
To Igor, ćwicząc parkour, śmigał po ogrodzie jak odrzutowiec. 

Tutaj, w Podkowie Leśnej pod Warszawą, pogoda zdawała się równie nieprzewidywalna co warszawscy deweloperzy. (???) Pora najwyższa – pomyślał – podjąć jakąś decyzję w sprawie pracy. Skoro umowa z telewizją nie doszła do skutku, zadzwoni do Adiego i spyta, co z ofertą, o której wspomniał w Toruniu. No bo co ma do stracenia?
Zadzwonił więc.
– Jutro, aleja Róż 6 – zaproponował mu Tefler. – Ale przyjedź autobusem. Bo coś z Podkowy do Warszawy chyba kursuje? W każdym razie wysiadasz koło parku Ujazdowskiego. W aleję wejdź od strony Sądu Najwyższego. Tam się spotkamy. I bądź ostrożny, pamiętaj, żeby nikt nie deptał ci po piętach. Tymczasem serwus, panie kolego.

Czyżby przeczucia mnie nie myliły? – zastanawiał się pełen obaw Robert. Skoro już na wstępie otrzymał dokładne instrukcje na temat miejsca spotkania, może to oznaczać, że Adi boi się „ogona”. 
Ziom, on ci wprost powiedział, że ktoś może deptać ci po piętach. 
Tylko… właściwie czemu? Robert chwilowo nie jest jakoś specjalnie wprowadzony w sprawę, entuzjazmem dla niej też nie płonął jeszcze dwa dni wcześniej, czemu ktoś miałby go śledzić? To Adi powinien bać się, że ciągnie za sobą ogon, i to Adi powinien kluczyć po całej Warszawie usiłując go zgubić. 

Czy ktoś może mnie śledzić? Potrząsnął energicznie głową, jakby chciał się pozbyć natrętnej, paranoidalnej myśli. Bez przesady!
* * *

– Tylko zamknij oczy i nie podglądaj! – Kacper chwycił Anikę za rękę i poprowadził ją w stronę pokoju.
(...)
– Możesz już otworzyć oczy.
Na przykrytym teraz czerwonym obrusem stole stał wazon z frezjami.
– Pamiętałeś?! – krzyknęła zachwycona Anika. – Moje ulubione kwiaty!
Kacper nic jej nie odpowiedział, zamiast tego przybrał zdziwioną minę, jakby dopiero co przybył na planetę Ziemia i pierwszy raz usłyszał o istnieniu różnych gatunków kwiatów. Anika kochała zapach frezji i wzruszyło ją, że jej przyszły mąż o tym wiedział i pamiętał. Zarówno dla Aniki, jak i pewnie dla większości kobiet taki gest to czysty dowód miłości, tego, że za słowami „kocham cię” stoją działania. 
W każdym razie aŁtor chciałby wierzyć, że kobiety naprawdę gotowe są ślubować dozgonną wierność każdemu, kto przyniesie im jakiegoś wiechcia ze wstążeczką. 

Ten niepraktyczny romantyzm ustawił jej cały dzień.
Obok kwiatów w żaroodpornym naczyniu znajdowała się piorunująco apetyczna tarta z mozarellą, pieczarkami, papryką i karmelizowanymi piórkami cebuli, dalej – sałatka z rukolą, oliwkami, ogórkiem i pomidorem, a na paterze deser, jej ulubione muffinki z białą czekoladą, których absolutnie nie powinna jeść, bo przecież jest na diecie! Ale Anika wiedziała, iż nie oprze się pokusie i zje zdecydowanie więcej niż jedną babeczkę.
Kacper dlatego tak ją ciągnął do pokoju, bo chciał zobaczyć jej minę na widok tej orgii kulinarnej. Dlatego tak się zdziwił, kiedy ona zaczęła piszczeć na widok frezji.

W tym momencie Anika domyśliła się, dlaczego Kacper co chwila dzwonił do Torunia z pytaniem o porę powrotu. Chciał, żeby zjadła ciepłą tartę.
Mujborze, to dlatego telefon tak jej dzwonił… poprzedniego dnia wieczorem!

(...)
Wyglądasz jakoś inaczej, kochanie…
– Ja? – Anika wbiła wzrok w dobrze wypieczoną i rumianą tartę. – Wypoczęłam, odsapnęłam, w końcu po to się jeździ na panele o marketingu w sieci, nabrałam dystansu do życia, i tyle.
– Mam nadzieję, że nie zakochałaś się w jakimś nadzianym pajacu.
– Kacper! – uniosła się, stopując go.
Ćśśśś, bo się wyda!

Poczuła na sobie jego przenikliwy wzrok.
– Daj spokój – odpowiedziała w końcu łagodniej. – Pajace są, o ile wiem, z drewna albo z plastiku! Masz mnie za fetyszystkę zwariowaną na punkcie zabawkowych ludzików?
Zaśmiali się oboje.
Śmiechom i zabawie nie było końca!

(...)
– Ostatni raz przygotowywałem kolację, kiedy się zaręczaliśmy. Powinienem ci częściej gotować.
– Masz talent, i to nie tylko do mieszania w skrypcie komputerowym!
Oboje znów wybuchnęli śmiechem.
Anika była wdzięczna Kacprowi, że on też gotował. Bardzo często, kiedy wracała z pracy, obiad czekał już na nią na stole. 
Z czego wniosek, że zaręczyli się trzy dni temu. 
Albo, że Ałtorzy nie pamiętają, co sami napisali dwa zdania wcześniej.

Bla bla, rzut oka na sytuację rodzinną Aniki i Kacpra. Oboje nie mają dobrych kontaktów ze swymi rodzicami, rodziny też nie wydają się zachwycone ich związkiem. Znajomych za wiele też nie mają. 

(...)

Ze znajomych bywała u nich jedynie Karolina Walkiewicz. Raz gościł u nich szef Aniki Krzysztof Marczak ze swoją żoną Krystyną.
A nazwiska tych NPC-ów mają nam coś mówić, bo…? 

Tego wieczoru, spoglądając na Kacpra i widząc, jak rozpiera go duma z przyjemności, jaką jej sprawił tą uroczystą kolacją, Anika poczuła, jak wielką jest szczęściarą. Ma wspaniałego, kochającego narzeczonego i świetnego kompana dla jej syna. Obu ich kocha nad życie. Czego więc jeszcze może chcieć? Dlaczego wciąż czuje niedosyt?
Czego wciaż mi brak, przecież wszystko mam, obcy ludzie mówią, że tak zazdroszczą mi… 

– Wiesz, dlaczego jedzenie zrobione przez kogoś smakuje lepiej? – Kacper mówił do niej, a ona przytakiwała, krążąc myślami gdzieś indziej.
– Czemu?
– Bo dzięki jedzeniu żyjemy. A jak ktoś je nam robi, to robi je z myślą o nas, karmi nas i naszą duszę.
– Faktycznie, nie myślałam o tym w ten sposób.
Kacper dyskretnie upchał nogą pod kanapą książeczkę “Inspirujące cytaty na każdy dzień”. 

Po kolacji Kacper powstawiał talerze do zmywarki. Anika chciała mu w tym pomóc, ale on zasugerował jej relaks z lampką wina na kanapie. Po dwóch kieliszkach poczuła przyjemne ciepło rozlewające się po jej ciele.
Kacper jest taki miły, uczynny i kochany, że w opkoversum sam się wystawia do strzału. 

Leżąc na kanapie, mimowolnie sięgnęła po smartfona. Zdziwiła się, ujrzawszy na wyświetlaczu nieprzeczytaną wiadomość.

NIEZNANY: Czy nie sądzisz, że czasami wystarczy chwila, by potem myśleć o kimś nieustannie?

Przez chwilę nie dowierzała temu, co przeczytała. Być może w dobie nieustannej komunikacji wielu ludziom czytanie w kółko nowych komunikatów przychodzi całkiem naturalnie, ale istnieli wciąż osobnicy ceniący sobie prywatność i unikający zbędnego strzępienia języka za pomocą wiadomości tekstowych i nowych mediów. Anika należała właśnie do tej grupy, toteż SMS z nieznanego numeru wprawił ją w konsternację. Pytania „kto?” i „dlaczego?” mieszały się w jej głowie z dziwnym poczuciem dyskomfortu i niedowierzania. Kto odważył się wypisywać do niej podobne bzdury?
I skąd miał jej numer???
Oraz czemu nie założyła po prostu, że to pomyłka?

Tego wieczoru Anika i Kacper wypili całą butelkę argentyńskiego malbeca. W pewnym momencie mężczyzna objął swoją przyszłą żonę w talii i spojrzał na nią wzrokiem, który sugerował, że jest tylko jego. Wciąż nie mógł uwierzyć, że taka dziewczyna jak Anika zwróciła na niego uwagę, pokochała go i zechciała z nim być. Spojrzał na narzeczoną, nachylił się ku niej i delikatnie musnął jej usta swoimi wargami. Anika zareagowała gwałtownym wybuchem namiętności i momentalnie przywarła do niego całym ciałem.
Wessała się jak glonojad. 

– Kotku...
– Tylko nie kotku. – Chwyciła go za włosy. – Twoja Anika chce, żebyś w nią wszedł. – Po czym nachyliła się w jego stronę i szepnęła mu do ucha. – Chciałbyś?
– Nie wiem, jakoś tak mało miejsca.

Kacper poczuł ogień, pożądanie, ekscytację.
Potem zaś wszystko potoczyło się błyskawicznie. Porozrzucane ubrania, gwałtowne ruchy, wbite w rękę paznokcie, otarcia naskórka (od czego, na litość…?!), przygryziona warga, ciało wygięte w łuk, trzask kręgosłupa, jęk, przymknięte powieki. W jej głowie kołatała prośba: „Szybciej! Głębiej! Tak! Tak! Tak! Robert!”.
– Kto, kurwa?! Coś ty powiedziała?!
– Robot! Zasuwasz jak robot! Bierz mnie, C3PO!!!

Otworzyła oczy. Robert? Nie, Kacper! Kacper! Kacper! Kacper! Leżeli nadzy na kanapie. Kacper tulił ją do siebie, a ona gładziła jego klatkę piersiową.
– Czy to był mój prezent urodzinowy? – zapytał Kacper zaskoczony najwyraźniej przez Anikę jej wybuchem namiętności.
Nachyliła się nad nim, a jej bujny biust zafalował przed jego oczami.
– To tylko przystawka.
– Kocham cię – wyszeptał w jej włosy.

Bla bla, Kacper ma na rękach blizny po próbie samobójczej, Anika kiedyś została z dzieckiem i bez środków do życia, ale odkąd się spotkali, są dla siebie ostoją i portem, i co by to było, ach, co by to było, gdyby musieli się kiedyś rozstać!
No cóż, nie wątpię, że niedługo się dowiemy. 

(...)
* * *
– Po co ten cyrk? Lepiej mów od razu, o co chodzi w tym interesie, inaczej żegnam cię, Tefler.
Robert potrafił być stanowczy. Oczywiście nie posłuchał wczorajszych wskazówek Adiego i w aleję Róż zajechał swoim fordem scorpio, którego zaparkował na pobliskiej Frascati. 
Forda scorpio produkowano od 1985 do 1998 roku, czyli samochód Roberta ma co najmniej 20 lat. 

(...)
Wychodząc z windy, zderzył się z człowiekiem z gazetą pod pachą, który szybkim krokiem zmierzał do pionu klatki schodowej.
– Przepraszam najmocniej – rzucił człowiek i ukłonił się, nakrywając głowę kapeluszem typu fedora. 
Indiana Jones! 
Albo Mały Łysy w kapeluszu przybłąkał się z Torunia! Gdyż coś mi mówi, że wiem, z czyjej klawiatury spłynął ten fragment tekstu. Podpowiem, że jest to autor, który namiętnie cytuje sam siebie.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Tefler, kiedy przekroczyli próg utrzymanego w bieli i błękitach mieszkania na piątym piętrze. – Wartość nominalna tego lokum to prawie dziewięćset patyków! W salonie masz ekspozycję na północny wschód, z kuchni na południowy zachód.
– Nie rozumiem, w jakim celu tu się znaleźliśmy.
– Zaczynamy współpracę! – zakomunikował z szerokim uśmiechem Tefler i wyciągnął do Roberta rękę. – Wiktor Sukorow żywi do ciebie wielki szacunek, a ty musisz mieć przestrzeń do pracy. Mieszkanie jest więc twoje, podpisz tylko dokumenty. – I wyciągnął z kieszeni marynarki jakieś pogniecione papiery.
Szukał w nich chwilę czegoś, wyciągając jedną kartkę po drugiej, jak iluzjonista magiczne chusty z cylindra (proszę, tu umowa, tu aneks, a tu… a nie, sorry, to paragon z McDonalda), w końcu podszedł do blatu na wyspie w kuchni, rozłożył dokumenty, wyjął z ust lizaka, chciał przełożyć kartkę, ale ta przykleiła się do cukrowej kulki.
Fuuuuuj. 

– Szlag by to. Całe życie pod górkę.
– Cukier zabija – zauważył Robert. – A przynajmniej, jak widać, mocno komplikuje życie.
Tefler walczył chwilę z przyklejoną kartką, jakby jakaś niewidzialna siła mieszała mu szyki, ale wreszcie znalazł to, czego szukał.
– O! – Cmoknął głośno i zebrał papiery na powrót w jeden plik. – A przy okazji, daję ci, Robert, słowo, że nic Wiktorowi nie opowiadałem o twoich prywatnych sprawach. Wiktor sam rozmawiał o tym z Kingą i wszystko już o was wie. Prawdę mówiąc, odniósł wrażenie, że Kinga chciałaby cię zatrzymać w waszym domu i chyba czyni to z nadzieją, iż jednak się nie rozstaniecie. A w tym biznesie, w który wchodzisz, musisz mieć święty spokój i swój męski azyl, stąd propozycja Sukorowa, abyś tu zamieszkał.
A cóż to za praca, która wymaga wyprowadzki z domu - do innego lokum w tym samym mieście, że dodam - i rozstania z rodziną (jaka by nie była)? 
Ten “męski azyl” brzmi trochę jak “Błękitna Ostryga”. 

– Kiedy ja nie mogę jej przyjąć!
– Spokojnie, to tylko użyczenie, jeśli się martwisz o podatki. Już moja w tym głowa, żebyś się o nic nie kłopotał. – Adi wskazał przy tym na swoją czaszkę, jakby chciał podkreślić, że zachodzą w niej pewne skomplikowane matematyczne procesy. – To lokum stoi puste od kilkunastu lat, a my posiadamy kilka takich mieszkań. 
Duże, piękne mieszkanie od lat stoi puste zamiast zarabiać? I to mówi Adi? 

Stajesz się członkiem naszej firmy, więc to należy ci się jak psu buda.
– Gdyby psy mieszkały w takich budach, to by nie były psami... Sam, Adi, nie wiem – krygował się jeszcze Robert.
Faktycznie “Błękitna Ostryga”!

– Daj spokój! Powiedziałem już Ryfce, że będziesz z nami sąsiadował, bo my mieszkamy w pobliżu. 
Żona Adiego musi mieć na imię Ryfka. Tak dla podkreślenia ich żydowskości? 
Adi pewnie wygląda tak:
Na pewno. Wspomnij Szlomo z “Mgnienia”, też był taki bezpretensjonalnie, przedowcipnie, bez żadnych odcieni, taki, no, po marcelemu stereotypowy.

A poza tym czy ty, Robert, wiesz, kto tutaj kiedyś mieszkał? Sam Konstanty Ildefons Gałczyński! Teraz aleja Róż i sąsiednie ulice to przystań dla grubych ryb, witaj zatem w akwarium!

Ostatecznie więc, biorąc pod uwagę sytuację w domu, który dzielił wszak z Kingą, Robert postanowił skorzystać z przedstawionej mu przez Adiego oferty Wiktora Sukorowa. Nie zamierzał wprawdzie zaraz tu się przeprowadzać, ale Tefler miał rację, powiadając, że czasem dla higieny psychicznej dobrze jest mieć własny kąt. Toteż w końcu Robert podpisał podsuwany mu przez Adiego papier.
– I jeszcze auto. – Tefler wskazał na czarnego suva. – Lexus RX 450 F Sport.
– Chyba sobie jaja robisz?!
– Bez urazy, Robert, ale musisz wyglądać reprezentacyjnie.
– Mieszkanie, samochód... Może poprzestańmy na mieszkaniu? Mam przecież własnego forda. To na okoliczność tego lexusa kazałeś mi się tłuc komunikacją miejską?
– A niby z jakiego innego powodu, co?
Robert ugryzł się w język. A więc chodziło o samochód i mieszkanie, a on posądzał Teflera o... no właśnie: o co? Teraz to nieistotne. 
No cóż, ja na hasło “przyjedź autobusem” podejrzewałabym, że będzie alkohol, ale kto wie, co tam się lęgnie w głowie Roberta… 

Przyjechał w aleję Róż, ponieważ potrzebuje na gwałt roboty i szybkiego zastrzyku pieniędzy. I zdaje się, że wszystkie jego sprawy mają się chyba nieźle. 
Dlatego nie zapyta, po co te ceregiele z uważaniem na szpiegów. 
Nie przeczyta dokumentów przed ich podpisaniem. Nie sprawdzi, co było w papierach, które już wcześniej podpisał. Nie spyta, na czym konkretnie ma polegać jego praca, i dlaczego musi w niej wyglądać tak super hiper reprezentacyjnie. Pokryguje się jak pensjonarka na pierwszych tańcach, po czym weźmie mieszkanie i wypasioną furę, i ani mu te dwie samotne komóreczki w główce nie wyemitują sygnału, że coś tu może być niekoniecznie w porządku oraz zgodnie z prawem. Przebóg, ten facet to kretyn pierwszej wody.

– Czy to znaczy, że otrzymam tę pracę?
– To znaczy, że jedziesz teraz do Śródmieścia, do Kieliszków na ulicy Próżnej (ten lokal się nazywa “Kieliszki na Próżnej”, właśnie tak) i za pół godziny zaczynasz pracować dla Wiktora Sukorowa, podobnie jak i ja pracuję. Witaj, Robert, w naszej spółce bukmacherskiej, witaj w twardej grze!
– Tylko takie gry mnie bawią, Adi!
– Podrzucić cię czy...
– Pojadę tak, jak przyjechałem – odparł wymijająco Robert.
– To radzę ci się pospieszyć. Masz tam być za pół godziny.
* * *
Przejechał przez plac Grzybowski i zatrzymał się u wlotu w Próżną. Tuż przed kamienicą zauważył małego chłopca próbującego urwać lusterko w zaparkowanym vis-à-vis peugeocie.
Widoczek jak z jakiejś starej Pragi, a nie o rzut beretem od Marszałkowskiej, wśród eleganckich kamienic. 

– Hej – krzyknął Robert. – Zostaw to!
Był przekonany, że chłopak się wystraszy, ale jakże się zdziwił, kiedy dzieciak nic nie zrobił sobie z jego ostrzeżenia, tylko spokojnie odwrócił się w jego kierunku i rzekł z szelmowskim uśmiechem:
– To nie ja. Coś się panu pomyliło. – Po czym wsadził ręce w kieszenie i odszedł, gwiżdżąc pod nosem melodyjkę znaną z rozwożących lody ciężarówek Family Frost, jak gdyby nigdy nic.
O-ho! Wyczuwam tu swądek naftaliny, Marcel znowu musiał wygrzebać z szuflad jakieś notatki z lat 90. Family Frost od ładnych paru lat nie jeździ po Polsce; dzieciaki, które znały tę melodyjkę, już są dorosłe.  

Kepler słyszał kiedyś, że Wiktor lubi umawiać się na spotkania w Kieliszkach na Próżnej, gdzie, owszem, było wystawnie, lecz bez przepychu i kameralnie, jednym słowem – elegancko. Wiktor znał właściciela tej restauracji – tak zresztą jak pół Warszawy – i zawsze mógł zająć boczną salę, przedzielić ją kotarą i odseparować się, jak w jakimś filmie o włoskiej mafii, od innych bywalców lokalu. 
Albowiem kotara była dźwiękoszczelna (a kto wie, może także wodo- oraz kuloodporna?) i zapewniała omawiającym za nią swoje wielkie i niekoniecznie do końca legalne interesy  pełną anonimowość.
Kieliszki na Próżnej, street view. Flaszka wina dla tego, kto mi tu znajdzie tę boczną salę, którą można odgrodzić kotarą. 

Nie ma co ukrywać, jego scorpio z dziewięćdziesiątego ósmego do najpiękniejszych nie należało. 
Jak to, taki wielki boss i też miał scorpio z dziewięćdziesiątego ósmego? 
Mówię, stare notatki. 
Względnie typowa dla Ałtora skłonność do wrzucania zdań, które mu akurat przyszły do 
głowy, w dowolnym miejscu tekstu.

Sukorow miał dzikie, rozbiegane oczy i mocną szczękę. W Warszawie nazywano go Bohunem, choć bardziej z racji jego korzeni niż szczególnego podobieństwa do bohatera Ogniem i mieczem.
To znaczy był Ukraińcem, nie Rosjaninem? Czy dla Marcelka to wsio rawno? 

– Wodziłeś mnie za nos od siedmiu lat i cieszę się, że w końcu poszedłeś po rozum do głowy – powitał go Sukorow. – Przejdźmy od razu do rzeczy. Startujemy od pięciu milionów złotych.
– To o milion więcej niż próg kapitału zakładowego dla spółki bukmacherskiej w tym pięknym kraju.
– Chyba dzikim, chciałeś powiedzieć. 
Powiedział Rosjanin :D

Wujek Wiktor ma dobrą passę i mówi ci, że będzie pięć milionów. Jak podoba się mieszkanie i samochód?
– Ciepły kąt przyda się na gorsze czasy, ale samochodu nie potrzebuję, nie jest on dla mnie oznaką statusu społecznego, ani przedłużeniem penisa, samochód ma po prostu jeździć, a mój jeździ bez zarzutu.
– Czy ja cię, Robert, do czegoś zmuszam? Jeśli ci proponuję samochód, nie mam w tym żadnego interesu poza kwestiami wizerunkowymi. Głupio byłoby zajechać pod Ritza starym gratem.
– Nic takiego się nie wydarzy. Ale porozmawiajmy o interesach. Co mi proponujesz i na czym miałaby polegać moja praca? Podpisałem już co prawda umowę oraz szereg różnych papierków, którym się jakoś przesadnie uważnie nie przyjrzałem, ale pomyślałem, że grzecznie będzie zapytać.

Sukorow pochylił się nad stołem i przyjął konspiracyjną postawę rodem z filmów szpiegowskich.
Postawił kołnierz płaszcza i naciągnął kapelusz głębiej na oczy. 

– Wiesz już, ile włożę kapitału w firmę. Działalność spoczywa na moich barkach, a obostrzenia przy wydawaniu licencji przez Ministerstwo Finansów są spore. Jestem Rosjaninem, nie posiadam obywatelstwa polskiego, spółka zaś musi być zarejestrowana przez obywatela Unii Europejskiej. Wynajmiesz więc biuro, dopniesz hosting, spotkasz się z paroma szychami z góry, być może z samym ministrem, pstrykniesz sobie trochę zdjęć na ściankach i choroszo!
Innymi słowy, będzie tak zwanym słupem? 

– A jakieś... niepokojące sprawy?
– Niepokojące?
Robert zastanawiał się, jak ubrać w słowa swoje obawy TERAZ? – zarówno te, z którymi podzielił się z Adim, jak i te, które zachował tylko dla siebie.
– Nie ma żadnego ryzyka z zewnątrz? Konkurencja, naciski z twojej strony?
– Co masz na myśli, Robert?
– Powiem wprost: z rosyjskich kręgów.
– Powiem tak: ty masz licencję, ja kapitał, ty masz spółkę, ja... Użyłem już słowa „kapitał”? O nic się, Robert, nie martw! – Sukorow zaśmiał się głośno i serdecznie. – Panie kelner, martini dla nas!
Spod czarnej kurtyny najpierw wyłoniła się taca, a po niej kelner, który obsłużył sprawnie ich stolik, zostawiając schłodzoną butelkę alkoholu i oliwki.
Albo stał tam cały czas, czekając na wezwanie, albo Wiktor musiał zza tej kurtyny rozedrzeć ryja na cały lokal. 

– Alkohol o tej porze? – zdziwił się Kepler. – Wracając do mojego pytania: na pewno nie masz, Wiktor, żadnych powodów do zmartwień?
Wiktor - nie. Ty, Robercie - wręcz przeciwnie, jak mniemam.

– Niech zgadnę. Tefler coś ci nagadał? Niech Adi martwi się lepiej o swoje kamienice, bo cienko to widzę. A z tego, co słyszałem, jego dni są policzone.
– Co masz na myśli?
– Pij! – Sukorow nakazał kelnerowi rozlać paliwo, co ten uczynił zręcznie i bez najmniejszego szmeru. – W tym kraju ludzie piją, nawet jak nic nie posiadają, a my posiadamy całkiem sporo, a wkrótce będziemy posiadać jeszcze więcej. Bo z twoją popularnością w świecie sportu i znajomościami szybko przyciągniemy do siebie klientów.
Kiedy kelner skończył obsługiwać Sukorowa i jego gościa i najwyraźniej zamierzał się oddalić, Wiktor sięgnął do portfela i majestatycznie wręczył mu dwa złote napiwku, po czym kelner ukłonił się kulturalnie, znikając za zasłoną.
– Masz gest, Wiktor! – Robert nie krył ironii.
– W knajpach też obowiązuje inflacja. Jak temu kelnerowi dam pięćdziesiąt złotych, to następnym razem będzie chciał sto!
Zwyczajowo napiwek powinien wynosić około 10% rachunku, wiedzą o tym goście, wiedzą i kelnerzy. Kelner, który by się zaczął domagać nie wiadomo ile, nie zagrzałby długo miejsca w dobrej knajpie. 
Ale ten “wielkopański” gest Wiktora jest po prostu upokarzający. 

– Ale ty ciągle dajesz mu dwa złote, kutwo! Powiedz jednak, jak to jest z tą spółką, bo ja się boję ryzyka.
– Nic nie rozumiesz, stary! – Sukorow zaśmiał się głośno i walnął pięścią w stół. – W biznesie zawsze istnieje pewne ryzyko, ale nasza spółka cieszy się mocną pozycją. Na początek zajmiemy się europejską ligą piłkarską, żużlem, siatkówką i letnią grand prix w skokach narciarskich. A jak się interes rozkręci, to obiecuję ci, iż sam do ciebie przyjdę i wpłacę ci sto tysięcy na mój Zenit Sankt Petersburg! Napijmy się lepiej, Robert, za nasz przyszły sukces. Jak to leciało w Ziemi obiecanej? Ty nie masz nic, ja nie mam nic… 
– Ale u Reymonta było trzech bohaterów: Niemiec, Polak i Żyd.
I faktycznie nic nie mieli, więc proszę tu nie podkradać kwestii panie Bogaty Ruski. 

– Dlatego my mamy lepiej, bo ja jestem Rusek, ty Polak, i jest nas tylko dwóch do podziału, bo Adi w tej grze się nie liczy! A więc, jak to mówią moi rodacy i Rosjanie w kiepskich filmach,których twórcy znają tylko dwa słowa po rosyjsku: na zdorowje, Robert!
Na zdorowje, Wiktor!
– No dobra! – Sukorow rzucił kieliszek na podłogę, po czym nagle chwycił Roberta za przeguby i tak mocno docisnął je do blatu, aż chrupnęło mu w kościach. Rosjanin spojrzał na Keplera podejrzliwie: – Ale nie przyszedłeś tu, żeby mnie oszukać?
– Nie wiem, o czym mówisz!
Sukorow huknął dodatkowymi dwiema dłońmi w stół.
– Swojego kamrata, Robert, nie oszukasz. Muszę mieć co do ciebie pewność. To są moje pieniądze i mam nadzieję, że rozumiemy się. Pytałeś, czemu dałem kelnerowi dwa złote. Powiem ci: bo mu ufam i nie muszę mu płacić ekstra za milczenie. Mam nadzieję, że tobie też nie będę musiał.
Tymczasem kelner, obrażony tym sknerstwem, zamontował podsłuch nawet w wykałaczkach.
Patrz i ucz się, Robert: jeśli okażesz się godny zaufania, też ci będę płacił gówniane pieniądze. 

– Odpuść, Wiktor! – Robert wyswobodził się z uścisku Sukorowa. – Przyszedłem tu przede wszystkim ze względu na Kingę, ponieważ obiecałem jej w czymś pomóc, dałem jej słowo. Kinga nie lubi prosić mnie o pieniądze. Wykołowali mnie w telewizji, a rachunki trzeba spłacać.
Rachunki, których nie ma. Przecież ona tej szklarni jeszcze nie zaczęła stawiać, na razie tylko czeka i rozważa, którego z nich skubnąć. 

– Tu się zgadzamy. Jeśli jednak kiedyś zmienisz zdanie, to ostrzegam cię. Żeby nie przyszedł taki moment, kiedy spytasz mnie: „Skąd ty to wszystko wiesz?”. A ja odpowiem, że przecież mówiłem ci, że możesz kiedyś spytać o to. Ale wtedy będzie za późno. Rozumiemy się?
– Piłka to całe moje życie. Będę po prostu robił to, co umiem najlepiej.
– Umiesz więcej, niż myślisz. A teraz powiem ci jeszcze coś. – Wiktor złapał Roberta za kark i przywarł czołem do jego czoła. – Babskie serce wrze jak kocioł, tak u nas mówią. Kobiety i biznes znam dobrze, bo z jednym i drugim nie ma żartów. Jak kobieta okręci cię sobie wokół palca, będziesz ogonkiem za nią merdał... Ale powiedz, Robercik, ile my się już znamy?
– Ponad dwadzieścia lat.
– Jesteśmy zatem rodziną i dlatego otwieramy razem biznes. Żeby wszystko zostało w rodzinie. Ja pomagam tobie, a ty mnie.
<z zachwytem koneserki> Te pytania i odpowiedzi nie mają ze sobą żadnego związku. Kompletnie, jeden mówi swoje, drugi swoje, w dodatku nawet zdania wypowiadane przez tę samą osobę nijak się z sobą nie łączą. Jakież to marcelowskie!

Kiedy więc Robert wychodził z Kieliszków, był w nastroju zdecydowanie lepszym, niż kiedy tam przychodził, do chwili kiedy zobaczył swojego forda.
Zamiast na kołach auto spoczywało gołymi tarczami na cegłach, miało oberwane lusterka i wycieraczki. Jeśli ford scorpio wygrał w przeszłości kilka rankingów na najbrzydsze auto świata, to teraz z pewnością otrzymałby nagrodę specjalną. Ale ten brzydki samochód jakoś komponował się z odrapaną elewacją pobliskiej kamienicy i ze startymi zelówkami butów Roberta. 
JA SIĘ SERIO PYTAM, W KTÓRYCH LATACH JESTEŚMY. 
Google Street View pokazuje nam Próżną jako ładną, czystą ulicę, z elegancko odnowionymi kamienicami (plus jedna w remoncie), stan na lipiec 2018. Jeśli przejdziemy w widok czerwca 2011, to owszem, Próżna straszy. Kieliszki na Próżnej są stosunkowo nowym lokalem, działają jakoś od 2015, więc obstawiam raczej dzień dzisiejszy. Ale ta akcja z obraniem do czysta zaparkowanego samochodu… to nie wiem, bardzo wczesne najntisy? (no, chyba że to akcja chłopców od Wiktora, żeby zmusić Roberta do przyjęcia prezentu… Ba, to musi być akcja chłopców Wiktora, bo komu i do czego potrzebne są części starego grata?) 
Jesteśmy w Marceloversum, w którym obowiązuje wstręt do researchu, nawet na poziomie absolutnie podstawowym, zaś dewizą jest “jeśli fakty się nie zgadzają, tym gorzej dla faktów”.
Jeżu i borze, internety dają tyle możliwości obejrzenia miejsc, w których się nigdy nie było! A ten tutaj wali kocopoły o odrapanych kamienicach i bocznych salkach w lokalach, które takich sal nie mają...


Mimo że do tej pory niezbyt raziła go brzydota forda, teraz zobaczył ją wyraźnie, w pełnej krasie. Zobaczył brzydotę w pełnej krasie. Tak. Kilka gramów alkoholu przyjemnie paliło go w gardło, powietrze było rześkie, samochód nie nadawał się do jazdy, a on uśmiechał się do siebie, myśląc, jak wielkie fuck you może dziś pokazać wszystkim, którzy go dawno skreślili. Do diabła ze skromnością, życie piłkarza nie kończy się po ostatnim gwizdku, bo nawet były piłkarz wciąż może być rozgrywającym!

Z nieistniejącego pokoju na nieistniejącym piętrze pozdrawiają Analizatorzy,

a Maskotek wypchał kieszenie jednogroszówkami i rozdaje szczodre napiwki.