czwartek, 11 czerwca 2020

395. Chodzi o odgłos paszczą, czyli kosmiczne konisie-tulisie (cz. 1/?)

Drodzy Czytelnicy!
Dzisiejszą analizę sponsoruje Winky, która podrzuciła nam to dzieło, za co serdecznie dziękujemy. 
Po raz kolejny bierzemy na warsztat tekścik łagodny i lajtowy, jednak zdradzę Wam w tajemnicy, że zbieramy siły na znacznie cięższy stuff. Ale o tym sza… ;)
Autor chciał napisać wielką, kosmiczną opowieść o ratowaniu Wszechświata i… gdyby nie poszedł z tym do Novae Res, gdyby ten tekst dostał normalną, porządną redakcję, to może i coś by z tego wyszło, bo sam pomysł jest nawet sympatyczny. A tak mamy, co mamy: kosmitów o wyglądzie BoJacka Horsemana, walkę najmroczniejszego zła z nieskalanym dobrem, informacje powtarzane po pińcet razy na przestrzeni trzech akapitów i drętwy styl. 
Zapraszamy więc do zwiedzania Krainy Kosmicznych Koni!

Tomasz Jarosz
Zaginiony świat koni
wyd. Novae Res, 2014

Analizują: Kura i Vaherem.

Kiedy płonęło niebo, nie płakał nikt. Żadne ze słów nie było wypowiedziane do końca. 
Ża ze słó nie by wypo do koń.

Twarze obejmował ogień. Czerwone łuny w oddali nie zaskoczyły nikogo, bo żaden z Ermirów nie zdążył podnieść oczu. W jednym momencie dzieci traciły rodziców. Przyszła pożoga, przyszła wojna. Wielki, czarny rumak, któremu płomienie buchały z nozdrzy, spojrzał szaleńczo na planetę koni. Jego cień na tle gorejącej czerwieni, obejmujący cały widnokrąg, rozpadł się nagle, jakby był z popiołu…
https://i.ytimg.com/vi/64Jks96ip6c/maxresdefault.jpg

Erdmunda odwrócił głowę od nieba. To, co zobaczył, dało mu wiedzę, która odbierała możliwość myślenia. Mimo tego był pewien, że podejmie działania, żeby uratować to, co było zagrożone. Znając różne ścieżki przyszłości, starał się opanować przynajmniej część rzeczywistości. Było to bardzo trudne i niepewne. Wielki teleskop neutronowych cząstek znajdował się w kryształowym obserwatorium, stolicy kraju Zjednoczonego Królestwa Koni. Erdmunda był nadwornym naukowcem, magiem, który nie potrzebował wszystkiego widzieć, żeby wiedzieć. Nieskończenie malownicza przestrzeń mrugała do niego przez otwarty, szklany dach.
Ich planeta leżała obecnie w pięknej mgławicy, która przypominała, z racji ich obecności, głowę konia. Poprzez kosmiczny wiatr i promieniowanie ukształtowali ją na swój obraz i swoje podobieństwo.
I to się nazywa sztuka z rozmachem. Wszystkie nasze ziemskie pomniki mogą się schować. 
Poza tym tekst przypomina mi, że w Stellarisie można stworzyć cywilizację kosmicznych koni i chyba już wiem jak będzie wyglądała moja kampania.  

Znajdowali się w ogromnej chmurze Oriona, około 1500 lat świetlnych od Ziemi. Mgławica IC 434, znajdująca się w tle, emitowała czerwone światło, co nadawało zjawisku niepowtarzalnych barw.

Spojrzał jeszcze raz w kosmos. Miał długą szyję okoloną hebanowymi włosami.
Kosmosie, wyglądasz trochę dziwnie...

Zaczarowane, czarne oczy świeciły gwiazdami. Przesunął smukłymi palcami ostatnią, niewielką cześć teleskopu. 
Ważne pytanie: ile palców mają kosmiczne konie i czy każdy z nich jest zakończony małym kopytkiem? 

Jego zwiewne, atramentowe szaty do ziemi zafalowały, kiedy wiatr przyniósł zapach świeżej trawy. Erdmunda wiedział, że ci, co lecą na jego planetę, nienawidzą tego zapachu, ponieważ nienawidzili wszystkiego i wszystkich.
Innymi słowy, gdyby ich planeta śmierdziała spaloną gumą, też by tego nienawidzili. 

Dotknął kryształu, który był modułem łączności. Nad jego głową roztoczyła się komnata Wielkiego Mądrego Króla Ar Schira prowadzącego cały naród Ermirów w niezbadane rejony kosmosu. Czekał teraz na informacje w Wielkiej Sali, Siedzibie Królów.
Ar Schir siedział na wielkim tronie zbudowanym z traw. 

https://blogger.googleusercontent.com/img/proxy/AVvXsEgHO4ZYPnGIH0CkBAVmdVva2QYTJaT2zf3RUl2N1cPPrKkDIOGdErdtL9QBcoXivXxHssML4jaSVQY8GkW5GqQa8ZugUQee8yo0HcqNiIEn0GF_D_FUuwZByDuE7Rcju-Z0e-2ihvCLZTjvjfdXcihAFhbxMILRztNC-PSW=


Od dawna czuł niepokój. Wiedział, że w kosmosie, z którym był połączony jego umysł, dzieją się rzeczy złe i przerażające. 
Tymczasem w tym kosmosie, z którym jego umysł nie był połączony, wszystko było milusie i puchate. 


Jednak nie miał takiego daru jak Erdmunda, który w gwiazdach, czarnych dziurach i mlecznych drogach potrafił wyczytać przyszłość. Widział jego komnatę, prześwitującą ponad kryształem, i Erdmundę, zatroskanego i cierpiącego, co odbijało się na jego szlachetnym obliczu.
Mag nie odzywał się opanowany przez WIZJĘ. Była czarna jak niebo bez gwiazd, jakby kosmos nagle pochłonął całe życie, jakie w nim mieszkało, zjadł je i na zawsze pogrzebał. Ta czerń to byli Kraci z ich nienawiścią. Jedyną siłą, jaka mogła im się przeciwstawić, był naród planety Ermir. To byli oni. Tyle że Kraci przygotowywali się do ich zniszczenia setki lat, uderzając dopiero niedawno. Swoją moc, swoje pomysły oparte na chęci zniszczenia, zniewolenia, panowania i uczynienia wszystkich we wszechświecie swoimi niewolnikami, skierowali w stronę pokonania Ermirów. Ci nie posiadali broni, jednak mieli ogromną, potężną moc — umysł. Żeby ją pokonać, Kraci przygotowali różne obrzydliwe wynalazki, które miały osłonić ich szkaradne umysły przed wolą Ermirów. 
Teraz naprawdę zaczynam mieć przekonanie, że ktoś opisują swoją kampanię w Stellarisie. 

Król jeszcze nie miał o tym pojęcia.
— Ar Schirze, mój przyjacielu. — To powitanie było najbardziej popularne na ich planecie. „Mój przyjacielu” — każdy z nich szanował się wzajemnie. Nie mogli, nie chcieli się obrażać. Wymienili spojrzenia.
— Erdmundo, mój przyjacielu — odparł Ar Schir.
— Wszechświat jest zagrożony; jeżeli nie podejmiemy ostatecznych środków, dobro zginie i nigdy się nie odrodzi. Kosmos stanie się piekłem bez nieba — więzieniem dla bilionów stworzeń. Stanie się martwy. — Wypowiedź Maga była w swym tonie tragiczna i pełna patosu.
Jednak obydwoje wiedzieli, że to prawda. Że będą musieli ponieść wielką ofiarę za wszystkie stworzenia żyjące w kosmosie. Żeby zniszczyć Kratów. Żeby już nikt przez nich nie ginął i cierpiał.
Wiecie co wkurza mnie w tym wstępie? Jest nudny, tak, ale poza tym spoileruje nam co czeka ziemską bohaterkę tego tekstu. Żadnej tajemnicy, która ma zadziałać jak haczyk, który połknie czytelnik. 

Rozdział I
Koniara

— Koniara… — ktoś krzyknął i śmiech zabrzmiał za jej plecami.
Szkoła podstawowa — dwupiętrowy, prostokątny budynek, wybudowany w latach osiemdziesiątych dwudziestego stulecia, nie pozwalał się ukryć. Trzy długie, proste korytarze, po których spacerowali, w przerwach między lekcjami, uczniowie i pilnujący ich nauczyciele. Każdy, kto się trochę wyłamywał, był nieco inny — od razu stawał się wyśmiewany. Chociaż miał zainteresowania, wierzył w to, co robił, to znajdował przeciwników, którzy potrafili wszystko wydrwić, każdą pasję, ponieważ sami nie mieli żadnej. Zazdrościli innym zaangażowania, sami nie robiąc nic pozytywnego. Potrafili tylko krytykować, uprzykrzać innym życie.
Milena Wyjątkowy Płatek Śniegu vs. banda bezmózgich klonów. 

Milena się nie przejmowała. Miała buty do końskiej jazdy, których ponadczasowość polegała na tym, że zawsze były niemodne. Miała wysokie spodnie, takie ponad pas, w stylu bryczesów — do końskiej jazdy. 
Khę, to się nazywa “jazda koNNa”. 

Miała długi, koński ogon jasnych włosów, niebieskie oczy ciekawe świata i pasję. Jej miłością były konie oraz wszystko, co było z nimi związane.
Miała też końską szczękę, końskie zdrowie i brała co dzień końskie dawki witamin. 

(...)

Schodząc po schodach, cieszyła się na wyjazd do dziadków, którzy mieszkali nad jeziorem w niedużej miejscowości o nazwie Kunice, niedaleko Wrocławia. Uwielbiała spędzać czas w tym miejscu. Były tam dwie niewielkie stadniny. (...)
W starych domach z czerwonej cegły z małymi stajniami i w przebudowanych stodołach mieszkały wspaniałe konie. 
Stajnie były małe, bo mieszkające w domach konie trzymały tam kucyki. 

Niewielkie ujeżdżalnie były często zajęte przez bogatych gości z miasta, którzy łączyli pobyt nad wodą z jazdą konną, trzymając tam swoje ukochane zwierzęta…
Gdzie, w wodzie? 

Milena idzie na spacer ze swym psem, Lolkiem. 

(...)
Wyszli z bramy i nierównym chodnikiem doszli do parku. Mieli tam swoje ulubione ścieżki, na których nigdy nie było dużo ludzi. Dotarli do zacienionej parkowej alejki, gdzie nie dochodził już jazgot samochodów i nawoływania innych właścicieli psów. Nagle Milena spostrzegła, że Lolek zaczął dziwnie się zachowywać. Stał się nerwowy i nie chciał przynieść patyka, który właśnie mu rzuciła. Kręcił się w kółko i trącał ją mokrym nosem w rękę.
— Lolek, co z tobą? — spytała dziewczyna.
— Hau, hau — odpowiedział po psiemu.
Czy to jest książka dla dzieci lat 5? 

— Niestety, Loluś, nie rozumiem cię. Ani słowa… Co mi chcesz pokazać? No, Loluś, szukaj. Biegnij, Loluś, biegnij.
https://bi.im-g.pl/im/4/5479/z5479954IDR,-Biegnij--Lola--biegnij-.jpg

Lolek ucieka gdzieś między drzewa, Milena go goni, park niespodziewanie staje się gęstym, nieznanym jej lasem, aż wreszcie dziewczynka dociera do jakiejś polany. 

(...)
Słońce ją oślepiło. Ogromne, gorące światło spadło na nią niespodziewanie. Polana, na którą wybiegła, nie była duża, jednak jej piękno ją urzekło. Pełna kwiatów, we wszystkich możliwych kolorach tęczy. Równowaga tego miejsca, prostota polnych płatków i zapachów podziałały na nią kojąco. Pośrodku stał Lolek i szczekał. Nagle zamilkł. Było cicho, ale ta cisza grała muzyką.
Zdanie bez sensu, ale jaka w nim głębia! 

Milena nie mogła tego zrozumieć, jednak w tej głuszy fruwały nuty, 
I nagle – pac! – oberwała półnutą w czoło. 

było tak pięknie. Roztańczonym krokiem ruszyła na środek łąki do Lolka.
Cudowna łąka - jest. 
Muzyka w tle - jest.
Bohaterka zaczyna tańczyć - jest.
Trafiliśmy do standardowej krainy Disneya! 

 Jej uczucie można było wyrazić jednym słowem: szczęście.
Koło Lolka leżał zwykły bacik — palcet, taki na konie. Profesjonalna nazwa to jedna z tych, których nauczyła się z wielu książek o swoich ukochanych zwierzętach. 
W kontekście następnego zdania ta literówka (palcAt, nie palcEt) robi się naprawdę zabawna ;)

Niespodziewanie zapłonął na nim napis i rozpalił się tak, jakby wylało się na niego roztopione żelazo.
— Pomyśl, zanim użyjesz — przeczytała Milena.
No, to taka rada o bardzo szerokim zastosowaniu. 

I litery zniknęły. Dziewczyna trochę się wystraszyła. Lubiła czytać fantastyczne książki i oglądać filmy, w tym momencie przypomniała sobie kilka i zastanowiła, czy przypadkiem ona nie jest czarodziejką. 
I w popłochu zaczęła przypominać sobie wszystkie znane formuły transformacyjne. “Księżycowa potęgo, działaj”? Czy może “Na honor Posępnego Czerepu”?

Jednak gdyby miała być czarodziejką, znalazłaby przecież różdżkę. „Czyżby istnieli jacyś końscy czarodzieje? — postawiła sobie pytanie. — Może to czarodziejski bacik?” — pomyślała.
Więc mamy inteligentne konie z kosmosu, a zafascynowana końmi bohaterka od razu znajduje “bacik”. Wiem, nby to książka dla dzieci, ale moje analizatorskie doświadczenie uruchamia mi alarm w głowie. Taki z wielkim napisem “NOPE”. 

— Lolek, co to jest, jak myślisz? — spytała uśmiechniętego Lolka.
Bo przecież psy też się śmieją, prawda? Lolek popatrzył na nią. Czytała w jego dziwnych oczach, że stało się coś niesamowitego, coś, co zmieni jej życie.
Milenę tak ukoiło to wydarzenie, że zdawało się, jakby na chwilę zasnęła.
Normalna reakcja w chwili, gdy zdarza się coś, co może zmienić na zawsze twoje życie. 

Lolek szczeknął.
Pies wybudził ją z zamyślenia, natomiast bacik jakąś nadprzyrodzoną mocą uniósł się w powietrze. Dziewczyna zesztywniałą ręką chwyciła go mocno. Nad jej głową rozpostarł się obraz wielkiego konia w długiej szacie ze złotego materiału, z normalnymi rękami zamiast kopyt, pokrytymi sierścią. 
Ale jako on stał? Na czterech kopytach-dłoniach? Czy może na tylnych miał humanoidalne stopy? A może stał wyprostowany i jego nogi zakończone były kopytami? MAM TYLE PYTAŃ. 
Znaczy, taki BoJack, tylko bardziej królewski? 

Otaczała go złota poświata. Był bardzo wyraźny, nie przypominał hologramu, a żywą osobę, która się przed nią znalazła. I wtedy ten siedzący, wielki koń się odezwał.
— Pamiętaj, Mileno, jesteś ostatnią nadzieją.
I obraz znikł.
No super. To tak jakby w Nowej Nadziei hologramowe nagranie księżniczki Lei rzuciło tylko “Obi-wanie, jesteś moją ostatnią nadzieją” i się urwało, nic nie wspominajac o R2D2, Gwieździe Śmierci itd. 

Poczuła, jak spływa na nią coś nieokreślonego, jakby wielka, nieznana… moc. Coś wlało się do umysłu, objęło go we władanie. Uśmiechnęła się, ale zaraz też wystraszyła. Z tym uczuciem spłynęła na nią również odpowiedzialność. Wielka jak kosmos, ciężka jak słoń, który jakby wskoczył na jej plecy. 
Prosiła glizda słonia raz w nietrzeźwym stanie
“Strasznie mnie plecy swędzą, podrap mnie, kochanie!”
Słoń podrapał – i ryknął śmiechem jak armata:
“Stara, co się wygłupiasz, coś taka plaskata?”
(Andrzej Waligórski, Bajeczki babci Pimpusiowej)

(...)

Rozdział II

WIELKA UCIECZKA


Milena pisze artykuł do szkolnej gazetki. 

(...)
Zakończyła artykuł o męczeniu koni słowami: „To niemożliwe, że ludzie tak traktują te piękne i mądre stworzenia. I niektórzy je zjadają, jak choćby we Francji, co jest całkowitym barbarzyństwem! Francuska dieta Duncana (Ducana) przewiduje koninę jako jeden z posiłków w diecie! Wygląda na to, że niektórzy zjedzą wszystko — nie tylko ślimaki!”. 
Nie mówcie jej, że w Peru jedzą świnki morskie, przepraszam, kawie domowe. 

Postawiłaby sto wykrzykników, gdyby było można, ale wiedziała, że to nic nie da. 
Proponuję wersję !!!!!1111oneoneoneeleven!!!!

We Francji i tak nikt nie czyta ich szkolnej gazetki… 
E no, jak postawisz dostatecznie dużo wykrzykników, to może i we Francji usłyszą. 

(...)

Niedaleko, za groblą, była stajnia, którą dzierżawiło stowarzyszenie „Ocal konie”. Tam zaczynała naukę, bo za opiekę nad końmi można było jeździć za darmo. Rodzice oszczędzali na czym mogli, ponieważ ciężko było utrzymać trójkę dzieci, więc nie miała za dużo pieniędzy na szkolenie jazdy konnej. 
Ale wyszkoliła ją na medal, w całym kraju nie było tak wyszkolonej jazdy!

Wszystkiego uczyła się sama, a wiedzę zdobywała głównie z książek w bibliotece.
Miała doskonale opanowaną teorię dosiadania konia; z praktyką było gorzej. 

(...)

Jezioro, nad które jechała Milena, otaczała mała miejscowość. Domki stały w odległości 15 metrów od wody. 
Wszystkie. Jezioro, dokoła krąg domków, więcej nic. 

Większość brzegu jeziora była zarośnięta wysokimi szuwarami. Około 500 metrów zostało opanowane przez człowieka, pozostałą część stanowiły zarośla i małe wygryzione kawałki lądu służące wędkarzom. Akwen był własnością Polskiego Związku Wędkarskiego i cywilizacja nie miała większego wpływu na rosnącą dookoła roślinność.
Jednak Kunice się rozwijały. Nowo wyrastające domy zaczynały wydzierać pola rolnikom. 
A ci nie mogli nic z tą samowolką budowlaną zrobić. Bo przecież na pewnie nie przekształcali ziemi na działki budowlane i sprzedawali z zyskiem. Nope, złe mieszczuchy wydzierały im ziemię. 

(...)
Wyciągając swoje rzeczy z auta, Milena zauważyła, że bacik zmienił kolor. Stał się jaśniejszy, a jego rączka zaczęła się mienić głęboką purpurą. Natomiast zaplatane rzemienie zakręciły się bardzo mocno i zaczęły stanowić jakby jedną całość, tworząc na dodatek dziwne wzory.  
Znaczy, z bacika zrobiło się wujwico. I jakie rzemienie? Palcaty są zakończone płaskim kawałkiem skóry. 
https://contents.mediadecathlon.com/p1547471/kb292792ab0273d28f519a9cfa34fcaf3/1547471_default.jpg?format=auto&quality=60&f=200x0

(...)
Konie mieszkały w wielkiej stodole. 
A w stajni leżały bele siana. 

(...)
Jednak w następnym boksie była ulubienica Mileny — Eclipse. Aż podskoczyła na jej widok. Nie zarżała jak zwykle z radości, patrzyła tylko na nią…
— Cześć, Księżniczko — przywitała ją Milena.
— Witaj — rozległo się w głowie Mileny.
W pierwszej chwili była zszokowana. Wydarzyło się coś dziwnego, bardzo dziwnego. Jednak postanowiła to zbagatelizować, choć jakoś nie wydało się to jej dziwne, jakby umysł był na to przygotowany.
Mujeju, słyszę głosy! Eeee, dzień jak co dzień...

Bacik w jej dłoni znowu zadrżał. Milena poczuła jakby iskra przeskoczyła pomiędzy nią a Eclipse, i je połączyła. To był przyrząd do poznania się z końmi, a może zupełnie coś innego, jakiś jej przewodnik. Wiedziała już, że nie może go użyć… wobec Koni.
Wszystkie te zdarzenia trwały chwilę, a jednak nie czuła strachu, jakby od dawna była na to przygotowana. Postanowiła się nie przejmować tymi złudzeniami słuchowymi.
Taaaajest, po całej dziwnej akcji ze znalezieniem magicznego bacika i wizjami gadającego konia w ciuchach, bohaterka uznaje to za “złudzenia słuchowe”. 

Milena siodła Eclipse i jedzie sobie pogalopować po łąkach. A po powrocie… 

(...)
Wtedy znowu to usłyszała.
— Dziękuję i ponownie cię witam — usłyszała znowu ten głos i teraz nie miała wątpliwości, że to Eclipse. Tylko jak to mogło być możliwe? Była bardzo zaskoczona.
Czy gdzieś w czasie tej jazdy bohaterka zleciała i walnęła się w głowę? Also klacz mogła sobie z nią pogadać na łące, gdy były same, a nie w stajni gdzie ktoś może złapać bohaterkę na gadaniu samą ze sobą i uznać za wariatkę. 

— Kto mnie wita? — spytała. Nawet nie wiedziała, czy wypowiedziała te słowa, czy też wyszło to z jej głowy. Trudno zrozumieć, jaka mogła być tego przyczyna, przecież nigdy nie miała takich problemów. „A może jestem chora?” — pomyślała. To byłoby straszne, przecież właśnie zaczęły się wakacje…
Popatrzyła na Eclipse bardzo dokładnie. Z jej spojrzenia nie mogła nic wyczytać.
— To ty do mnie mówisz? — spytała z nadzieją, że otrzyma odpowiedź. — Proszę, to strasznie denerwujące.
Coś drgało w powietrzu. Fale rozchodziły się wzdłuż nieznanych granic, które otoczyły Milenę. 
I tak Milena stała się zbiorem granicznym. 

Tajemnica zbliżała się do niej, nieuchwytne drgnienia zaczarowanej stajni wkradały się do jej młodego umysłu. 
Dziś nie ty szukasz Narni, to Narnia szuka ciebie. 

Dotykała czegoś nieodgadnionego, inny świat otwierał swoje podwoje. Smugi słońca przebiegające przez szpary w drewnianej ścianie zagrały oślepiająco w jej oczach.
— Co się dzieje? — szepnęła cicho.
Stajnia rozświetliła się nagle jasnym światłem. Milena otworzyła usta ze zdumienia. Miejsce, w którym się znalazła, nigdy nie wyglądało tak niesamowicie, każdy szczegół był pełen blasku.
— Witam cię w imieniu Koni — powiedział łagodny, dziewczęco brzmiący głos, który zabrzmiał w przestrzeni. Jednak dziewczyna nie potrafiła umiejscowić, skąd dochodził.
— Witamy cię, Mileno, i cieszymy się, że cię widzimy — rozległ się nagle głęboki, męski bas.
Dziewczyna popatrzyła na konie zdezorientowana.
— To ty, Piorun? Ale przecież umiesz tylko rżeć… — szepnęła cichutko.
Tyle razy próbowałam pogadać z tobą o życiu, a ty nic! 

— Nie bój się nas, jesteśmy przyjaciółmi — odezwały się dwa głosy naraz. Spokój miejsca udzielił się dziewczynie i przestała się denerwować.
Milena nie mogła się odezwać. Konie mówią? A może nawet coś więcej. Słowa rodziły się w jej głowie, nie były wypowiadane. Dopiero teraz to zrozumiała. Podeszła do Eclipse i spojrzała jej w oczy.
— Nie boję się — odparła po prostu. — Nie potrafię bać się koni…
Nawet podchodzę do nich z tyłu!

— To dobrze, Mileno, bardzo dobrze, czeka cię podróż, ale wszystko będzie bezpieczne. Teraz stanie się rzecz dziwna, które nawet dla mnie jest czymś niecodziennym.
Nagle Milena poczuła, że owiewa ją ciepły wiatr, stając się jakby płaszczem z powietrza. Że błyskawicznie zmienia się jej otoczenie i znika wszystko, co dotychczas znała. Że widzi coś naprawdę dziwnego, wirujące gwiazdy, wybuchające słońca, a ona pomiędzy nimi jak wielka mgławica bez ciała, eteryczna, lecąca przez kosmos. Fale ciepła, które ją otoczyły i poniosły gdzieś poza granice świata, były czymś niezwykłym, czymś, co było niesamowitą nowością, a jednocześnie miało miliony lat i przenikało ją od dawna… Działo się z nią coś, czego nie potrafiła ocenić, przemieszczała się w inne miejsce zupełnie jej nieznane, takie, które nie powinno istnieć.
Przestrzeń i czas rozpadły się na drobne kawałeczki. Była poza rzeczywistością, realnością. Stała się jednością z czymś wielkim, przeniknęła przez nią moc, dzięki której poczuła, że może zrobić wszystko; nie było dla niej rzeczy niemożliwych.
Zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, zobaczyła stojącą przed sobą Eclipse. Stojącą, ale na dwóch nogach! Miała na sobie ubranie: długą, błyszczącą, zwiewną szatę, a na stopach(!) niesamowite buty mieniące się mnóstwem kolorów, które były przeciwieństwem jednokolorowej sukni. Dłonie zamiast kopyt miały palce!
W sumie wychodzi na to, że rasa Ermirów to takie centaury, tylko na odwrót. 

Wyglądała naprawdę pięknie. Na długiej, czarnej szyi błyszczały ciemne kamienie, w których świeciły gwiazdy. Gęste hebanowe włosy, w zasadzie długa grzywa, powiewały na lekkim wietrze. Była dalej koniem, ale stojącym na dwóch nogach z normalnymi rękami bez kopyt.
Tak. Wiemy. Czytaliśmy o tym przed chwilą. 

 Jej całe ciało pokrywała błyszcząca sierść i była o wiele wyższa niż Milena, co najmniej półtora metra.
— Jestem Karo — powiedziała jak najswobodniej i wyciągnęła do niej rękę. — Mam 180 lat, co na ludzkie lata oznacza około 13, więc jestem twoją rówieśniczką, hihi. 
Ciekawe swoją drogą, czy to ziemskie lata, czy też ich planeta bardzo szybko okrąża słońce. 

I co najważniejsze, we wszystkim, co dotąd cię spotkało, jesteś bardzo, ale to bardzo potrzebna temu światu. W zasadzie jesteś potrzebna wszystkim stworzeniom dobrej woli. Jesteś nadzieją!
YOU’RE THE CHOSEN ONE!

Milena oszołomiona rozejrzała się dookoła. Dotknięcie dłoni dziwnego konia było osobliwe, ale przyjemne. Otworzyła usta i wpatrywała się w obraz, który widziała przed sobą. Ogromne zielone drzewa zaglądały przez kryształowe okna. Stajnia zmieniła się w pałacową komnatę, w której ściany stanowiły połączenie kamienia i cegły. Ciepłe jasne kolory uspokajały. Okna zajmowały większą część ścian, tak że do sali wpadało mnóstwo światła. Dziewczyna podniosła głowę i ujrzała nad sobą kryształowy dach. Nad dachem rozpościerało się niebo w kolorze zielonkawego turkusu, a w dali, w lewym rogu przezroczystego sklepienia, ujrzała dziwny żaglowiec. Miał długi dziób, podobny trochę do dziobu wielkiego, pirackiego okrętu z żaglami, a całość przypominała kształtem delfina. Na górze był umieszczony wielki maszt — większy niż cały statek. 
Ale na górze czego? Mam rozumieć, że unosił się gdzieś ponad pokładem? 

Żagiel błyszczał w zielonkawym odcieniu nieba. Widok był wspaniały.
— To, co widzisz, niedługo może przestać istnieć. Możemy tu być tylko chwilę i bardzo ryzykujemy. Spójrz, proszę, przez okna.
Milena podeszła do okna. Zobaczyła opustoszałe place, ulice w kolorze brązu z dziwnej nawierzchni. 
Miękkiej, elastycznej i znajomo woniejącej. 

Wszystko schowane było w wielu kolorach głównie w zieleni, ale również w całej palecie kwiecistych, pastelowych barw. 
Ale co? I jak się coś chowa w kolorach?

Drzewa, które zaglądały przez okna, były wszędzie — tak samo kwiaty. Wielkie pojazdy, które przypominały rydwany, stały puste. 
Hm. Kto ciągnie rydwany na końskiej planecie? 

Ich kolory: czerwone, złote, brązowe, nadawały ulicom mnóstwo szlachetnego koloru.
Kolory nadawały koloru koloru koralowego. 

— Gdzie jestem? — spytała Milena.
— Jesteś na naszej planecie. Planecie Ermir. Stworzonej przez Wielkich Końskich Królów. I niestety możemy tu pozostać tylko przez chwilę.
— Jak się tu znalazłam? — spytała przestraszona Milena.
— To wielki, ostatni skok w ponadprzestrzeni. Cała moja rasa połączyła umysły i przeniosła cię tutaj wraz ze mną. Jednak szybko musimy zniknąć, żeby Kraci nas nie znaleźli. Ukryliśmy się na waszej planecie pod postacią koni, waszych ludzkich koni. Nie możemy w żaden sposób ukazać się w naszym normalnym wyglądzie, ponieważ Kraci rozpuścili szpiegów po całym wszechświecie. Szukają nas, nie mogą uwierzyć, że zniknęliśmy. Moje ziemskie imię, które mi nadaliście — Eclipse — jest piękne, ale mów mi Karo. — Uśmiechnęła się.
— Kim są Kraci i co tu się dzieje? — spytała ponownie.
— Teraz przez mój umysł przekażę ci, ile tylko mogę. Proszę jednak, nie przestrasz się — będzie znacznie szybciej i dokładniej, jeśli zobaczysz to moimi oczyma.
I tu: “Oczami Karo”...

Rozdział III

OPOWIEŚĆ



W głowie Mileny rozpostarł się obraz. Dziewczyna przyglądała się historii, która rozgrywała się jakby koło niej. Była widzem, ale postacie stały i rozmawiały, przez co widok był tak realistyczny… jakby tam była.
No, w sumie, jak w każdym kinie. 

Zobaczyła dwa wielkie konie ubrane w powłóczyste szaty. Jeden miał czarną, długą grzywę, suknię poprzeplataną kamieniami wyglądającymi jak gwiazdy. Drugi, wielki w purpurowej szacie, na głowie miał kryształową koronę, spod której wystawały brązowe, posplatane w warkoczyki włosy. Był jak łagodny lew w końskiej skórze.
Jaka Narnia, taki Aslan. 

— Nie mam dobrych wieści. Istnieje bezpośrednie zagrożenie naszej planety. Zabezpieczenia wielkich końskich Królów oraz nasza moc nie wystarczy — Wielki Mag Erdmunda mówił wprost, patrząc Królowi Ar Schirowi w oczy. Nie potrafił inaczej.
– Erdmundo, coś mi się zrobiło na kopycie, weź rzuć okiem!
– Nie mogę, królu, potrafię patrzeć jedynie prosto w oczy!

— Proszę o szczegóły. — Król spojrzał smutno na swojego maga. Był wielkim koniem, prawie trzymetrowym, o brązowych oczach i długiej grzywie, która upodobniała go trochę do lwa. 
Wiemy, czytaliśmy o tym dwa akapity temu. 

Jednak miał bardzo łagodny charakter i wielkie dobro w sobie, jak każdy ermirski Król.
— Kratowie przygotowują atak. Chcą nas złamać i uczynić niewolnikami, a może nawet zabić. Odbijają się na razie od naszych pól siłowych, osłon stworzonych z naszych myśli i mocy planety, jednak wiemy, że oni nie przestaną. Wygląda, że badają naszą cywilizację od wielu lat, bo znają różne szczegóły związane z naszą ochroną.
— Jak to? — Ar Schir był naprawdę zaskoczony. — Przecież nikt nie ma dostępu do naszych tajemnic…
— To prawda. Ale stare zapisy mówią, że to przez działania Kratów, chcąc nieść dobro, wielcy Końscy Królowie stworzyli naszą planetę. 
Emmm… i ukształtowali najbliższą mgławicę w kształt końskiej głowy, żeby Kratowie wiedzieli dokładnie, gdzie ich szukać?

Jednak moc zła Kratów zaczyna przeważać. Nie możemy, Królu, wygrać, dopóki nie nauczymy się walczyć. Naprawdę walczyć. Uderzyć i zniszczyć to zagrożenie! — Erdmunda zakończył swoją długą przemowę głośniejszym tonem, co praktycznie nigdy wcześniej mu się nie przydarzyło. I użył najmocniejszych słów w życiu.
Król nie wyszedł z szoku przez kolejne trzy tygodnie. 

— Erdmundo, mój przyjacielu — jak wiesz, nie mamy takich mocy, żeby walczyć. My niesiemy dobro, uczymy, jak wykorzystywać naukę i umysł do lepszego życia, aż do połączenia się z mocą wszechświata — odparł Ar Schir.
— Myślę, że Kratowie i ich podbite planety zaatakują niedługo. Ich siła tkwi w potężnych broniach, które mogą zniszczyć planetę, na której jesteśmy. 
Gwiazda Śmierci? 

(...)
— Nie pokonamy ich naszym umysłem i wiedzą. Nie dociera do nich nasza moc. Nie dociera do nich nasza myśl i wola. Niestety, potrzebujemy broni. Chcieliśmy wniknąć w ich umysły, wysłaliśmy wielką ilość pozytywnej energii, dobra, empatii. Wszystko się od nich odbija. Jak od wielkiej góry zła.
E tam, po prostu sfriendzonowali ich na wieki. 

(...)
*
Projekcja się skończyła. Milena zrozumiała, że ogląda historię, której wynikiem jest jej pobyt tutaj… Wiedziała, kim są postacie, bo wraz z obrazem końska Księżniczka przekazywała wiedzę na ich temat. Karo spojrzała jej w oczy i nagle trójwymiarowy obraz powrócił.

Balejaż, końska Królowa, żona Króla Ar Schira, spojrzała na swoje dzieci. 
Balejaż…?!
Ok, “ziemskie” konie mają nieraz głupie imiona, ale dlaczego coś takiego nosi królowa Wielkich Końskich Kosmitów?! 

Ar Schir długo nie wracał ze stajennych pałaców. 
Ale dlaczego “stajennych”?! Mamy tu rozumną, humanoidalną rasę, która, jak rozumiem, tylko głowy ma końskie. Dlaczego mieliby mieszkać w stajniach, a nie domach? 

Czuła niepokój. Jeżeli Ermirowie wiązali się ze sobą, to już na wieczność. 
Faktycznie, to niepokojące. 

Ich doznania były lustrzane, wiedzieli, jakie są zmartwienia, wspomagali się wzajemnie. I właśnie teraz doszła do niej ogromna fala niepokoju ze strony Ar Schira.
(...)
Przeszła przez wielkie lustro, które było jednocześnie wejściem do domu. Kiedy już znalazła się w budynku, tafla zamieniła się w przejrzystą szybę, tak by mogła widzieć, co robią jej dzieci. Materiał, z którego było wykonana lustro — szyba, był tak plastyczny, że można było przez niego przechodzić.
Tak, bo nie zauważyliśmy tego przed chwilą. 

Balejaż włączyła kryształ łączności i zobaczyła, że Król jest zajęty. Nie powiedziała nic, nie wysłała mu swoich myśli. Rozłączyła się, żeby mu nie przeszkadzać. Wprawdzie osoby żyjące ze sobą mogły czytać w swoich umysłach, ale nie robiły tego zbyt często. Było to jak naruszenie prywatności i nikt nie robił tego bez specjalnej potrzeby. Balejaż zastanawiała się nad tym teraz, ale odrzuciła tę myśl.
— Poczekaj, poczekaj — mówiła do siebie szeptem.
Karo podeszła do niej. Miała grzywę pozaplataną w kolorowe kryształki z planet Ichr i Zachr.
Wow, zrobić z włosów kryształki, to już wyższa sztuka fryzjerska! 

Każda młoda klacz po ukończeniu stu lat marzyła o takich koralikach. 
Przed setką nawet na nie nie spojrzały. 

Błękitne oczy kontrastowały z czarną błyszczącą sierścią. Dzieciństwo na Ermirze trwało około dwustu lat — zabawa polegała na przygotowaniu do szkół. Konie Ermirskie żyły bardzo, bardzo długo.
— Mamo, co się stało? (...)
— Nie wiem, słoneczko. Przeczuwam jakieś straszne rzeczy, takie, jakie jeszcze nie miały miejsca w naszej historii. Będzie ciężko, ale nie przekazuj tej niepewności rodzeństwu. Będziemy musieli chyba… walczyć — kiedy powiedziała to słowo, pomyślała, że użyła go po raz pierwszy w życiu. Ten wyraz był kiedyś, setki lat temu, w użyciu, tak jej się wydawało, ale ona nigdy go nie słyszała. 
W takim razie równie dobrze mogła powiedzieć “będziemy musieli flumkać”; też nikt nie zrozumie.  

Społeczeństwo pacyfistycznych geniuszy musi podjąć największe wyzwanie w dziejach wszechświata. Pokonać zło.
— Co robić?! Walczyć!? — Karo nie mogła za bardzo zrozumieć, o co chodzi.
No właśnie. Flumkać. 

— Może nie będziesz potrzebowała tego wiedzieć — odparła jej mama, nie wiedząc, jak bardzo się myli.
— To może coś ci pomóc, mamo? — spytała Karo, zmieniając ten dziwny dla siebie temat.
— Pewnie, możesz przygotować stół. Jak wiesz, reszta jest po mojej stronie — odparła Balejaż i zamyśliła się.
To nadal jest scenka, którą ogląda Milena? Przeniesiona na planetę koni ogromnym zbiorowym wysiłkiem umysłów całej rasy i mogąc tam przebywać jedynie przez chwilę? 

Samodzielnie przygotowywała posiłek poprzez system myśli sprzężonych z kuchnią, która wyczuwała jej poczucie smaku na dany dzień. 
Jeśli Balejaż była wkurzona, wszyscy dostawali ostrą paprykę w sosie chili? 

Nie szło jej dobrze. Czuła, że smaki uciekają, mieszają się z niepewnością, która ją pochłonęła.
Wychodził rzadki kisielek o nieokreślonym kolorze. 

Spojrzała na jedno ze sztucznych słońc Ermira. Było jak zwykle przyjaźnie nastawione, uśmiechało się do niej. 
https://ocdn.eu/pulscms-transforms/1/3fXktkpTURBXy9iOGRmNzBmMjJmY2M4MTIwZTRhZWZmMWM5ZDAyMjY3NC5qcGeSlQLNA8AAwsOVAgDNA8DCww

Zawsze czuła radość życia, miała ogromną pasję do nowych wyzwań. Kiedy odwiedzali planety, które potrzebowały pomocy, chętnie przekazywała swoją wiedzę i rozwiązania techniczne, żeby pomóc żyjącym tam istotom.
A co z Pierwszą Dyrektywą?! 

(...)
— Przygotowałam stół. — Karo przy okazji zjadła mały posiłek, który sama wygenerowała. 
Zobaczyła, że matka jakaś nie w sosie i postanowiła nie ryzykować. 

Jedzenie spowodowało, że miała więcej energii. 
No, nie wpadlibyśmy na to, Kapitanie Oczywistość. 

Odpowiednio dobrane składniki pozwalały świetnie stymulować organizm. 
NO COŚ TY. 

Karo idzie grać w grę. 

(...)
Gra była szybka i dlatego rodzice trochę się o nią bali, zwłaszcza że to była jedyna gra na ich planecie, która była kontaktowa i na tym — zdaniem młodych Ermirów — polegała jej magia. 

Gra się za pomocą kijka i dysku, który zmienia się również w piłkę. 

(...)
Dziewczyna rozpędziła się i prowadziła krążek wręcz perfekcyjnie. Zrobiła jeden obrót, podrzuciła dysk kijem i z rozmachem kopnęła piłkę, w którą wcześniej zamienił się dysk pozbawiony kontaktu z kijem. Laserowa siatka mocno zafalowała, a piękny strzał wprawił Karo w dobry humor. Koleżanki ze szkoły, z którymi się połączyła za pomocą umysłu, były zachwycone jej akcją.
Przepraszam – to niby jest ta gra kontaktowa?! 

Nagle wtem! Karo ma wizję wielkiego, strasznego ogiera ziejącego ogniem i mdleje. 

(...)
Ar Schir, lecąc na skrzydłach wiatru, zobaczył z góry akcję córki. Uśmiechnął się mimo dręczących go zmartwień. Lekko wylądował przed domem. Nie zdążył zauważyć upadku Księżniczki.
— Co tam pysznego przygotowała moja Królowa? — Objął Balejaż i spojrzał jej w oczy.
— Jutro ty gotujesz. — Zaśmiała się i uciekła spojrzeniem.
Wtedy zaprosił ją do swojego umysłu i przekazał całość informacji.
— Jesteśmy w trudnej sytuacji — odezwał się po chwili.
— Zjedzmy obiad — odpowiedziała, po raz pierwszy w życiu nie wiedząc, co robić.
– I napijmy się herbatki! – klasnęła w ręce Gabriela Borejko. 

(...)
— Gdzie jest Karo? — Królowa nieco się przestraszyła. Zawsze jedli razem obiad.
Och ich życie musiało być tak cudowne i pasjonujące, że będę rzygał tęczą. 

 Spróbowała zawołać ją w myślach, ale nie było żadnego efektu. Przeraziła się nie na żarty.
Wybiegli wszyscy i zaczęli krzyczeć. Ogród był ogromny, miał trzy jeziorka, niewielką rzeczkę, różne powietrzne budowle do zabawy, wielkie klocki, labirynty.
Skoro królewska para własnoręcznie przygotowuje sobie obiady, to wnioskuję że ogrodem też zajmują się sami? 

— Widziałem ją przed chwilą, jak leciałem. — Ar Schir wzniósł się na skrzydłach wiatru i zobaczył jak Karo się podnosi.
Wylądował przy niej.
— Co się stało, córeczko? — spytał przestraszony.
Karo przekazała rodzicom wizję.
— Musisz przekazać to, co widziałaś, Erdmundzie, i to jak najszybciej. Ja zwołam wielką naradę całej planety. Coś szykuje się w kosmosie. Musimy połączyć umysły.
Siostry złapały ją za ręce. W ciszy wrócili do domu. Niepokój narastał.
U mnie narasta jedynie chęć zespolenia się w jedną śpiącą całość z poduszką. 

Ar Schir wszedł do królewskiego apartamentu, który znajdował się w domu. Wiedział, że musi działać, ale nie potrafił znaleźć żadnej recepty. Dotychczas magowie latali na inne planety i zmieniali zło w dobro, bez użycia siły fizycznej, wyłącznie za pomocą umysłu.
Gdyby tylko znali starą rzymską maksymę “Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny”.

 Tymczasem zamigotał kryształ i za chwilę w pomieszczeniu pojawił się hologram Ar Kora, który był magiem powołanym do obrony. Jednak nie bardzo wiedział, co robić (hahahahaha), poza tworzeniem pól siłowych oraz prób nawiązania mentalnego z Kratami, które ostatecznie nigdy mu się nie udały. Wśród traw i drzew, na wielkim placu otoczonym ogromnymi kwiatami pięknych zapachów kosmosu, 
Uwielbiam zapach próżni o świcie. 

Ar Kor wyglądał na przerażonego. (...)

Ar Kor melduje, że załoga jednego z ich kosmicznych żaglowców popadła w szaleństwo i wypuściła powietrze ze statku, przez co zginęła. Król domyśla się, że Kraci zatruli ich jedzenie i wodę. Poleca udać się do źródeł i na pola uprawne i sprawdzić, czy tam też nie ma jakichś szkód. 


Ar Kor o nic nie pytał. Zajmował się obroną, ponieważ był bardzo sprawny w działaniu.
Co prawda nie wiemy, jakim działaniu, bo na pewno nie obronnym. 

 Oczywiście nie miał w sobie agresji, ale wiedzieli już teraz, że skoro mają tak potężnych wrogów, potrzebują dużej determinacji, której po prostu nie mieli.
No dobra, ja rozumiem, że to są magiczne konisie-tulisie, ale jak ich rasa w ogóle przetrwała te tysiące lat? 
Na samym początku książki jak byk stoi, że sami ukształtowali mgławicę Koński Łeb przy pomocy kosmicznego wiatru i promieniowania, ale teraz są tacy bezbronni, mujejej, nic nie możemy zrobić. 

Król poleca zwołać wielkie zebranie magów. Tymczasem największy mag, Erdmunda, też walczy ze skutkami zatrucia. 

(...)
„Ale skąd Kraci mogli wymyślić takie skomplikowane trucizny?” — w jego głowie rozbłysło pytanie. 
“Skąd” mogli wziąć albo znać, “jak” mogli wymyślić. 

Nagle rozjarzył się kryształ i w pokoju pojawił się hologram Księżniczki. To pozwoliło mu uciec przed potworami, które zaatakowały jego koński umysł.
A jaki inny umysł mają mieć kosmiczne konie? 

Księżniczka opowiada o swojej wizji i o tym, że ojciec zwołał wielką naradę, generalnie znów mamy powtarzane informacje, które już znamy. 

(...)
Księżniczka zbliżała się do Pałacu Królów. Niespodziewanie niebo straciło swój piękny kolor. Działo się coś bardzo dziwnego, nagłe nieregularne załamanie przestworzy spowodowało, że Karo poczuła jakby na głowę spadało jej niebo. I wtedy pojawiły się płomieniste kule. Widok był nieprawdopodobny. Aż zatrzymała się w powietrzu. Po chwili dopiero zrozumiała, że to atak.
Mujeju, serio? A nie fajerwerki? 

— Erdmundo, atakują! — wrzasnęła w głowie i na głos.
Skąd znała takie słowo? 
Jak na dziecko z pacyfistycznej rasy, które dopiero co nie wiedziało, co to znaczy “walczyć”, nagle doskonale się orientuje. 

— Spokojnie, połączmy się — odparł jej w głowie.
Kule zbliżały się.
Erdmunda również był w powietrzu. Zamknął oczy, jego rozwiana grzywa falowała na wietrze. Przyłożył ręce do głowy, stając się wielkim transmiterem myśli, które jak linki połączyły się z innymi umysłami na planecie. Nagle w jednym miejscu zogniskowali się wszyscy Ermirowie. Każdy z nich zastygł w miejscu. Tym jednym. Cała wiedza, umiejętności, moc złożyły się w jeden punkt, który stał się energetycznym centrum. Powietrze zafalowało wokół Maga, a kręgi drgań rozeszły się jakby to była woda. Erdmunda całą moc, jaką otrzymał, przesłał Księżniczce, w miejsce, gdzie zaatakowali Kraci, traktując ten punkt jako centralne miejsce planety. Karo otworzyła umysł i przyjęła myśli milionów mieszkańców do swojej głowy. Poczuła jedność z każdym kosmicznym koniem, jakby nagle znalazła się w każdym, widziała wszystko i była tymi wszystkimi Ermirami naraz.
A turkusowe niebo planety zakryły komety ognia. Wyglądały jak kosmiczne warkocze, pędziły, ogromne, przerażające, z wielkim ogonem dymu za sobą. W każdym płomieniu widać było szyderczą twarz Krata. Ten wynalazek potworów działał w taki sposób, że małe statki kosmiczne były jakby „przebrane” za ciała kosmiczne. Dlatego przeleciały przez blokadę. 
Świetna blokada, pozwala by meteoryty uderzyły wprost w powierzchnię globu. 

Rozpalona przestrzeń była pełna krwiożerczych, stalowych monstrów. Jednak Karo otrzymała potężne wsparcie. Jako pierwsza zauważyła niebezpieczeństwo, a reszta natychmiast przyszła jej z pomocą.
Myśli mieszkańców planety połączyły się. Ogromna moc zrodzona z siły umysłu milionów Ermirów poniosła ją w stronę ataku. Znalazła się nagle w głowach Kratów, czarnych jak próżnia, i zobaczyła tam tylko czystą nienawiść, która chciała zatruć jej duszę. Miała już za sobą moc wszystkich Ermirów, ich dobroć, przyjaźń. Wyskoczyła z tej mazi, uciekła przed nią. Rozłożyła dłonie i poczuła jak wypływa z niej strumień energii, która zatrzymuje lecące pociski, a te odbijają się od niej jak od przezroczystej, niewidzialnej ściany. Nagle meteoryty rozbłysły jeszcze bardziej i wybuchły z ogromnym hukiem. Spadając czarnym deszczem, pokryły planetę w wielu miejscach kolorem prawie nieznanym przez Ermirów. Kolorem śmierci.
W sensie że czarnym…? Czy mam rozumieć, że nie ma kosmicznych koni ciemnej maści? 
Oh boy, to brzmi dość problematycznie. 

(...)
Karo chciała uczestniczyć w naradzie. Dzieci mogły brać udział w posiedzeniach, ich niedoświadczenie pozwalało czasem rozwiązać problem, który dorosłym wydawał się nie do rozwiązania. Zebrania były transmitowane do wszystkich za pomocą myśli Wielkiej Rady jako obraz, który każdy mógł zobaczyć na kryształowym lustrze jako projekcję sali i emocji członków Rady.
Czeeeej, panie, niech ja to sobie rozrysuję. Taki telepatyczny telewizor, na którym zamiast obrazu widzimy… hm… emocje? 

— Tato Ar Schirze, to moja pierwsza narada — argumentowała.
— Wiem — odparł Król. — Ale ile razy cię namawiałem, pamiętasz?
— Tak, ale teraz brałam udział, no wiesz, tam… — nie mogła znaleźć słowa.
— W bitwie — powiedział i zdał sobie sprawę, że sam po raz pierwszy wymawia to słowo. — Dostaliśmy wiele zgłoszeń od dzieci. To zadziwiające, bo niewielu dorosłych zgłosiło się do tej narady. W Sali Wielkiej Narady będzie 50 tysięcy koni. 
Pięćdziesiąt tysięcy posłów. Ugh, zmieńcie nazwę Sali Wielkiej Narady na “Stajnie Augiasza”. 


Bla, bla, znienacka dostajemy opis planety (piękna, zielona, pełna lasów i łąk, w miastach znajdują się tylko jednopiętrowe domy, harmonijnie wkomponowane w przyrodę… “Domy nie były wysokie, miały najwyżej jedno piętro, ale były wielkie i wtopione kolorami w drzewa oraz wielkie kwiaty”). 
Nawet telewizję mają tam szlachetniejszą:
“Były tam także wielkie kryształowe obrazy, na których Ermirowie mogli oglądać biegi, którymi się pasjonowali.”
 
(...)

Ar Schir stanął na podwyższeniu. Kryształowy moduł znalazł się nad jego głową. Rozejrzał się dookoła. Już miał zabrać głos, kiedy nagle odwrócił się w bok i spojrzał na Karo. Na jej święcące, mądre spojrzenie.
Nagle zdecydował i rzekł:
— A teraz przemówi moja córka Karo!
Tja, prędzej wielkiemu królowi zabrakło języka w gębie i użył pierwszego wykrętu jaki przyszedł mu do głowy. 

Karo nie mówi w sumie nic ciekawego, zaraz po niej przemawia Erdmunda, który przedstawia plan działania.

(...)
— Niestety, mamy tylko dwie drogi; obydwie będą nas wiele kosztować.
— Pierwsza droga prowadzi donikąd. Możemy stawić czoła Kratom, ale widzę, że nie damy im rady. Wprawdzie mamy nieograniczone źródło energii, które pozostawili nam Wielcy Królowie, ale Kratowie są zbyt potężni, żeby wygrać z nimi w normalnej walce, zwłaszcza że my nigdy nie prowadziliśmy wojen, nawet niewielu z was wie, co to znaczy. Jest też druga droga. Droga bardzo ciężka i trudna. Długa i niebezpieczna. Musimy odejść z tej cudownej planety stworzonej przez naszych Wielkich Królów. Żeby się przygotować do konfrontacji, potrzebujemy pomocy. Pomocy cywilizacji, która ma w sobie moc — ma umiejętność miłości, ale też potrafi niszczyć.
Domyślam się, że to ludzie są tymi wyjątkowymi stworzeniami. Ale serio? W całym Kosmosie – oprócz zuuuuych, zuuuuych Kratów – żyją wyłącznie troskliwe misie, nieznające zła i przemocy? 

(...)
Po naradzie Ermirowie zabrali się do pracy. Zaczęli budować. Żaglowce wyruszyły po wielkie kryształy niezbędne do żagli. Planeta kryształów miała się długo odradzać po tym najeździe. 
No i tyle w kwestii pokojowych, nieznających przemocy koników. 

Po raz pierwszy w historii Ermirowie musieli naruszyć strukturę innej planety i mocno ją zdewastować. Nigdy tego nie robili, nawet w imię wyższych celów. Teraz jednak było to warunkiem przetrwania. Przetrwania wszechświata.
Ich długie grzywy nie były już tak cudownie rozwiane. Wiatry nagle przestały wiać na Ermirze. Cała planeta czuła ból. Byli z nią połączeni, stanowiła ich ojczyznę, którą stworzyli. Praprzodkowie obecnych Ermirów byli twórcami tego wielkiego domu, umieszczonego w systemie Alfa, gdzie nie mogła nigdy wciągnąć czarna dziura oraz nie mogło uderzyć żadne promieniowanie kosmiczne. 
O ich planecie mówiło się “takie zadupie, że nawet neutrina zawracają”. 

Posuwali się powoli w przestrzeni kosmicznej, a jeśli napotkali zamieszkałe planety, próbowali pomóc mieszkańcom. 
A mieszkańcy prześcigali się w podziękowaniach za wolność, pokój i cywilizację…?
https://www.wprost.pl/_thumb/23/61/fa5c751194800d42a6447842a522.png


Nie przewidzieli, że ich kosmos stworzy czyste zło, którego ich mądrość i dobroć nie będzie mogła pokonać. Nie byli bogami, choć było im blisko — jednak nie na tyle, by przewidzieć siłę zła.
No, a gdyby znali koncepcję yin i yang, albo przynajmniej równowagi Mocy, mogliby przewidzieć. 

Wielkie żaglowce były wykuwane za pomocą urządzeń, którymi sterowały umysły Ermirów. Maszyny były stworzone na niedalekiej planecie, gdzie w zasadzie istniała tylko stal, która mogła się formować w zależności od potrzeb — posiadała swoistą inteligencję, dlatego Ermirowie mogli nawiązać kontakt z czymś nieorganicznym, z czymś, co nie było zbudowane z krwi i kości.
I tak sobie po prostu wykorzystali tę inteligentną stal do swoich celów, nie pytając jej o zdanie.

Nie wiadomo dokładnie, ile czasu powstawały żaglowce. Nie podają tego żadne kroniki. Wszystko podobno jest ukryte, cała wiedza Ermirów, w jednym krysztale. 
Świetne rozwiązanie. Nie przychodzi mi do głowy co przy nim mogłoby pójść źle. 

Jedyny, piękny kamień z planety kryształów, czarny, wielki, w którym utrzymać można było całą wiedzę, jeszcze sprzed powstania Ermira. 
Planeta kryształów, planeta na której była tylko stal itd. Kosmos mniej urozmaicony niż w Gwiezdnych Wojnach. 

(...)
Wielkie żaglowce zapełniły się. I wyruszyły w kierunku Ziemi.

Milena potrząsnęła głową, gdy przekaz się skończył. Zobaczyła wydarzenia, które spowodowały, że kosmiczne konie zjawiły się na jej planecie. Potem w jej głowie pojawiła się stajnia w Kunicach, w której Eclipse i Karo (?! przecież to ta sama osoba!) głaskały inne, prawdziwe ziemskie konie.
Hm. Czy teraz, kiedy Milena już wie, że Eclipse jest tak naprawdę kosmiczną końską księżniczką, nie powinno być jej trochę głupio, że ją siodłała, wkładała do pyska wędzidło i jeździła na niej? 


 Trójwymiarowy film skończył się.
— Skoro potraficie robić takie rzeczy, to nie mogliście pokonać Kratów? — To pytanie nasunęło się Milenie, kiedy zobaczyła stworzoną przez nich planetę.
— My nie potrafimy walczyć. Nie mieliśmy nigdy broni, a żaden z naszych Koni nigdy nikogo nie zabił. Nie potrafimy wykorzystać posiadanej wiedzy do niszczenia. Ty musisz nam pomóc!
Stare legendy mówią o tobie jako o Milenie Niszczycielce Światów!

— Ja? — Zaskoczenie Mileny było komiczne. — Jestem tylko małą dziewczynką, która kocha konie. No i niestety zakuwa, czyli kujonka. — Uśmiechnęła się.
— Tak, ty. Tak mówią stare kryształy pozostawione przez Wielkich Końskich Królów. Nie masz w sobie nienawiści i to jest najważniejsze. Królowie pozostawili sposób na zniszczenie Kratów, ale jest na tyle dziwny, że może go wykorzystać tylko niewinna istota, która nie zrobiła nic złego w rozumieniu Wielkich Końskich Królów. Podobno gdyby dostał się w ręce kogoś obdarzonego nawet maleńką wolą zniszczenia, mógłby sprawić, że wszechświat zostałby unicestwiony. I wtedy nie byłoby już nic, kompletnie nic…— Karo jakby nie mogła zrozumieć sensu tych słów.
Ja też. Bo to brzmi jakby kryształu mógł użyć każdy z kosmicznych koni. 

Milena i Karo na “skrzydłach wiatru” (to nie metafora, to rodzaj niewidzialnego pojazdu) lecą do biblioteki. 

(...)
Ale oto przed nimi pojawiła się kamienna wieża z kryształową kopułą, na której znajdowała się spleciona kula. Kula miała wygląd podobny do ludzkiego mózgu, ale zamiast szarych zwojów były to misternie połączone odcinki kryształów. Sama wieża przypominała nieco piramidę, jednak składała się z pięciu płaszczyzn, które układały się w jedną, nieregularną bryłę. Jakby ktoś położył na siebie pięć trójkątów w różnych pozycjach. Trójkąty nie były zakończone szpicem, ale łagodnym zaokrągleniem.
Mam dziwne wrażenie, że każde zdanie wyklucza to co było powiedziane w poprzednim. 

 W każdej z płaszczyzn znajdowały się wejścia, a podstawa tej wieży była z wielkich kamiennych bloków, gdzie przed wejściem stały kolorowe rydwany. Wszystko było puste i stało bez ruchu. Każdy z bloków otaczały pasy zieleni i kwiatów. Te pasy tworzyły wydrążone w kamieniu rynny, w których rosły krzewy obsypane kolorowymi płatkami. Mimo że wieża była z kamienia, wyglądała jak góra z rzędami winogron, gdzie zamiast owoców były ogromne kwiaty. 
Dotąd myślałem, że nie brak mi wyobraźni. Jednak próba wyobrażenia sobie tego wszystkiego każe mi jeszcze raz przemyśleć tę kwestię. 

Wydzielały subtelny zapach, który przyciągał i lekko oszałamiał. Milena poczuła, że jej chęć poznania świata Ermirów powiększyła się. Po prostu otoczyła ją woń poznania wydobywająca się z roślinności, która potęgowała potrzebę nauki.
Doskonały wynalazek :)

Milena jeszcze obejrzała się za psami, a raczej Krasskami, i przypomniała sobie o Lolku. Co on robi? Przecież zostawiła go u dziadków. W ogóle zapomniała, że jest Ziemia razem z Wrocławiem, Kunicami, i że ona znajduje się teraz na innej planecie. Bardzo ją pochłonął ten nowy świat. Była tu krótko, ale z każdego centymetra coś się do niej uśmiechało, zapraszało do zabawy, do tego, żeby się uśmiechnęła. 
Myślę, że Milena nam się tutaj po prostu naćpała. 

Nawet teraz ta wieża, jej łagodne kształty wzmagały poczucie bezpieczeństwa i harmonii. Wiedziała, że tu nigdy nie było zagrożenia, a dzieci były szczęśliwe. Czuło się to.
Miała wyrzuty sumienia, ale Karo spojrzała na nią wymownie i powiedziała:
— Nie martw się, tutaj czas biegnie zupełnie inaczej. Można nim sterować w zasadzie do woli. Ustaliliśmy, że tutaj będzie biegł znacznie szybciej niż na Ziemi. W tym czasie dla twoich rodziców i innych ludzi minęło dopiero kilka sekund i wszyscy myślą, że ciągle witasz się z końmi. Do powrotu mamy ziemskie piętnaście minut i 24 godziny tutaj, a zatem musimy się spieszyć.
Jakże wygodnie dla fabuły i pana autora! 

Milena wchodzi do kuli – “pokoju lekcyjnego”, gdzie może w myślach zadawać pytania na dowolny temat. 

(...)
Pierwsza słowo, jakie przyszło jej do głowy, to początek. Nie wiedziała dlaczego. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak, a nie inaczej. POCZĄTEK.
Przed nią rozpostarła się czarna noc. Nie było nic. Potem usłyszała szum. Otoczyły ją ciepłe podmuchy. Zrobiło się bardzo jasno i Milena zobaczyła wielkiego, czarnego konia w ozdobnej szacie, stojącego oczywiście na dwóch nogach i mającego bardzo długie palce. Postać miała nad głową błyszczącą koronę, podobną do aureoli nad głowami aniołów, ale bardziej nieregularną i postrzępioną.
— Witaj, Mileno — rzekł, uśmiechając się łagodnie. —Nazywam się Seabicuit. Jestem twoim przewodnikiem po muzeum. Byłem Królem — jednym z wielkich twórców tej planety. 
No tak. Najpierw końska królowa o imieniu Balejaż, a teraz wielki koński Stwórca noszący imię przedwojennego ogiera wyścigowego… 
To już chyba wolałabym fantasy imiona z milionem apostrofów. 

Teraz służę moim bliskim jako przewodnik po bibliotece. Mamy tutaj całą naszą wiedzę. No prawie całą. — Znowu się uśmiechnął.
Milena ciągle nie mogła się przyzwyczaić do koni na dwóch nogach…
Podejrzewam, że staną się stałym elementem moich koszmarów. 

— Ty żyjesz? — spytała.
— Hmmm… odpowiedź jest trudna. — Widać było, że się zastanawiał. — Tak i nie — dodał.— Jestem trochę duchem. Część mnie pozostała tutaj, żeby służyć moim bliskim. Reszta odeszła, ale jeszcze nie jesteś na to gotowa, Mileno.— Popatrz — powiedział do niej.
Milena rozpoczęła podróż. Zobaczyła, jak powstała planeta, jak budziła się do życia. Jak zaczęli na niej osiedlać się Ermirowie. Cała historia przetoczyła się przed jej oczami. I potem zobaczyła, jak planetę otaczają czarne macki. Jak światło z planety zaczyna uciekać.
Wielkie żaglowce odleciały z Ermira. A potem spojrzała na nią jej własna twarz. Było to dziwnie, nawet bardzo. Portret Mileny uśmiechnął się do niej. Obrazy zniknęły. (...)

Zwiedzają dalej bibliotekę, aż tu...
— To ściana biblioteki, jej koniec. Oznacza to, że tutaj kończy się wiedza Ermirów. Za tą ścianą znajduje się wiedza zebrana z innych planet. Tylko nasz największy czarownik tam wchodził. Mówił, że nie było mu łatwo.
Dział ksiąg zakazanych! 

— Dlaczego mi to wszystko pokazujesz?
— Nie wiem — powtórzyła to po raz drugi. — Taki scenariusz przewidział Erdmunda. 
I to jest świetna odpowiedź. Autor radośnie jara się stworzonym światem, ale te nudne fragmenty nawet nie są ekspozycją, bo generalnie nie dowiadujemy się niczego nowego. Właściwie w kółko przerabiamy to, jaką cudowną cywilizacją są kosmiczne konie. 

Mamy znajomych w różnych rodzajach galaktyk i planet. Wielkie włochate potwory, dwa razy takie jak my, albo potężne umysły w wielkich galaretowatych ciałach, które płoną, gdy myślą.
O, to ostatnie pasuje do mnie! 

 Istoty o wiele potężniejsze od ciebie, a jednak — nie wiedzieć czemu — to ty jesteś tutaj…
Nie ma istoty potężniejszej niż trzynastoletnia Ziemianka!


— No tak… to brzmi rzeczywiście poważnie. Zwłaszcza że byłam tylko na kilku treningach karate. — Milena uśmiechnęła się, widząc zdziwioną minę Karo. — To taki rodzaj sztuki walki.
Jeśli Milena pokona całą złą, zaawansowaną technologicznie cywilizację przy pomocy karate to… książko, w końcu wzbudziłaś moje zainteresowanie! 

— No właśnie… walki. Tak naprawdę u nas nie ma takiego słowa. Zostało teraz wymyślone. Nie potrafimy walczyć… Większość stworzeń we wszechświecie nie potrafi. Może wyda ci się to dziwne, ale trudno nam zrozumieć sens walki, sens zabijania, tę całą negatywną rywalizację i niszczenie jednych przez drugich. To nie ma najmniejszego sensu, jakichkolwiek wartości, niczego pozytywnego. Od czasu, gdy jesteśmy u was, na waszej planecie, to wydaje się jeszcze bardziej bezsensowne.
A podobno mieliście właśnie tego się uczyć. 

(...)
— Dokąd prowadzą te drzwi? — szepnęła Milena.
— Do ciemności — odparła jej w myślach Karo. Jej wielka, a jednocześnie smukła sylwetka rzucała niesamowity cień na drzwiach. (na drzwi)
Delikatnie zaszumiało i brama zaczęła się rozsuwać. Powoli, bezszelestnie. Żadnych dymów, nic. Cisza.
Ani dymu, ani werbli, ani dźwięku rogów bojowych, żadnej gry świateł, żadnego szurania wrót. Ktoś tu się nie postarał o żaden dramatyzm. 
E no, to oryginalne!

(...)
Kiedy zrobiła pierwszy krok, poczuła ciepło. Ściany wyglądały jak z lawy, a przykrywał je szary pył. Na tle tego ognia kłębiły się postacie różnych kształtów: ludzkie, końskie, jakieś dziwne, do niczego niepodobne. Te postacie łączyło jedno: wszystkie krzyczały, ich ciała jakby płonęły.Milena pomyślała, że zna to miejsce, że kiedyś je widziała. To było w jakiejś książce i przedstawiało wizję piekła. 
Zaraz natknie się na Wergiliusza oprowadzającego Dantego. 

Teraz to zrozumiała. Czyli to czyste zło, coś najokropniejszego. Zgromadzili tutaj ponure wyobrażenia innych o nieszczęściu.
Dziwnym trafem wyglądały jak bardzo ziemskie… nawet bardzo europejskie wyobrażenia. 

Dziewczyny jednak szły dalej. Droga była prosta, bez żadnych zakrętów. Mimo że lawa wydzielała ciepło, było ono przyjemne, nie robiło krzywdy. „Mogłoby nawet zastąpić ogrzewanie w domu” — bezsensownie pomyślała Milena.
Kaloryfer połączony bezpośrednio z piekłem? 

Karo spojrzała na nią. Chciała jej chyba coś powiedzieć w myślach, ale myśli tutaj też nie działały. Uśmiechnęła się więc i powiedziała na głos — chyba po raz pierwszy:
— Prawie zapomniałam, że można mówić, dobrze, że jeszcze umiem to robić.
Fajnie, że nie sprawia jej to żadnych trudności. 
Wydała odgłos paszczą!

Wreszcie natrafiają na salę z wielką fontanną pośrodku. 

(...)
Ta złota ciecz je otoczyła. Objęła swoimi ramionami i podniosła. Jak piórka przeniosła do fontanny. Dopiero teraz Milena zobaczyła, że to nie była fontanna, a coś w rodzaju basenu pełnego złotego płynu. Ramiona, które je przyniosły, zniknęły i dziewczynki znalazły się w świetlistej poświacie. Milena poczuła ogromne bezpieczeństwo i spokój. Opatuliło ją światło, jak puchowa kołdra w ciemną, zimną noc, jak gorąca kąpiel po mroźnej wyprawie, jak pierwszy kęs głodnego podróżnika (tu widzę wielką kanapkę pożerającą człowieka), jak szczęśliwa wiadomość. Wiedziała, że nic się jej nie stanie. Więcej — czuła, że wszyscy, którzy byli jej bliscy, są bezpieczni. Że nikt nie umrze, że nie będzie kłamać, że chciwość, która jest motorem życia ludzi, kiedyś zniknie. Opatuliła ją osłona Erdmundy, weszła w nią i połączyła się.
Milena stała się odporna na złe moce. Jej umysłu nie mogło przeniknąć zło w czystej postaci. To, że była jeszcze dziewczynką, pozwoliło dać jej tę siłę. Stała się psychicznie zabezpieczona.
Dobrze, że będziemy jeszcze potrafili przejąć się jej losem. 


Rozdział V

KRATOWIE



Har szedł pewny siebie. Zawsze był spokojny. Jego blond włosy zawsze były tak samo krótko obcięte, niebieskie oczy stalowo zimne, a usta zaciśnięte, żyły na czole nabrzmiałe
https://i.imgflip.com/x5q34.jpg

Czasami wciśnięcie guzika wystarczyło, żeby miliony istnień w kosmosie wrzasnęło, po czym zamilkło na zawsze. Przemaszerował przez szary korytarz pełen świecących błękitnych drzwi. Za każdymi z tych drzwi kryły się wielkie zamrażarki. Setki tysięcy istnień niezgadzających się na rządy Kratów zostało zamrożonych. 
To… dość humanitarne? Przecież mogli ich pozabijać i oszczędzić na prądzie. 

Ich Król Wasieliew był dobrym tyranem.
Ach, yeeeees, tego brakowało tej książce. Imperialistycznych, kosmicznych Rosjan! 

 Nie zabijał. Zamrażał. Potem, kiedy odmrażali te stworzenia, były one uległymi sługami Kratów, najbardziej oddanymi niewolnikami. Każda nowa podbita planeta płaciła całym swoim majątkiem. Tylko że Kratom ciągle było mało. Oni zawsze chcieli więcej. Har wszedł do wielkiego apartamentu, w którym ściany zdobiły głowy królów zdobytych światów. Wypchane i odpowiednio spreparowane — były cenną zdobyczą dla każdego Krata. A ten pokój należał do największego naukowca Kratów — Mendela.
Miało nam się to skojarzyć z “Mengele” czy może to jakaś zemsta za lekcje biologii poświęcone genetyce? 

 Każdy z Kratów miał swój pokój, ale mógł w nim mieszkać sam. Kraci nie mogli żyć razem, ponieważ natychmiast dochodziło między nimi do walk i morderstw. Każdy z nich miał zatem jedną izbę do życia. W ogromnych czarno-srebrnych wieżach było wiele tych pomieszczeń — wszystkie wieżowce miały sale do ćwiczeń i stołówki, w których każdy zaspokajał głód.
Ale sam, inaczej natychmiast dochodziło między nimi do walk i morderstw. 

 Jedzenie było przymusem związanym z dostarczeniem odpowiedniej ilości witamin i minerałów. Żadna potrawa nie miała smaku ani koloru innego niż szary. Natomiast proporcje były obliczone idealnie dla każdego organizmu.
Z kominów fabryk, które wytwarzały śmiercionośne maszyny, pancerne statki kosmiczne, dymy zasnuwały całe niebo. 
Och, tak, dobrzy, żyjący w zgodzie z naturą, pokojowi hipisi vs. źli, zmilitaryzowani technokraci, jakie to standardowe. 

Zresztą słońce praktycznie nie świeciło na planecie Kratów. Temperatura miała zawsze około 6 stopni (Celsjusza? Fahrernheita? Kelvina? Wielkiego Krata?), wiał ciężki wiatr, który rozdmuchiwał pył tworzony przez fabryki. Stalowe niebo doskonale pasowało do wielkich zakładów przemysłowych i stalowych wież. 
Witamy w Sosnowcu. 

Każda podbita planeta wyglądała tak samo, była tworzona na obraz i podobieństwo macierzystej.
Każdej zmieniono nazwę na “Nowa Huta” i dodawano numerek na końcu. 

 Piękno mogło zniszczyć żołnierzy — jak mawiali królowie Kratów.
Pokój Mendela był wielki. Olbrzymi. Było tam wiele urządzeń wytworzonych tylko w jednym celu — żeby niszczyć i zabijać. 
Znaczy, Mendel po prostu mieszkał w zbrojowni. 

Przeraźliwie chudy Krat spojrzał stalowymi oczami na swojego gościa.
— Witaj, Panie, Wielki Kracie Mendel. Równy tobie przybywa, by znaleźć sposób na całkowitą zagładę Ermirów — wyrecytował formułę Har. 
Tylko równi rangą mogli odzywać się do siebie bez pozwolenia. Jeżeli ktoś odezwał się jako pierwszy do wyższego w hierarchii, w najlepszym wypadku mógł pracować przez wiele lat przy najgorszych, najpodlejszych pracach jako niewolnik. Na Kratonie było dwanaście hierarchii. Nikt nie mógł zmienić rangi — jedyną drogą było wojsko. Dzięki najwyższej liczbie zabitych wrogów można było zmienić swoje położenie.
— Witaj, Panie, Wielki Kracie Har — odparł Mendel. Nienawidzili się, ale w celu zdobycia panowania nad wszechświatem gotowi byli współpracować.
Ojej, i nawet nie pozabijają się, przebywając w jednym pomieszczeniu? 

— Mam gotowe urządzenie, które pozwoli dopaść Ermirów. — Na twarzy Mendela pojawiło się coś na kształt zadowolenia. Był to przerażający uśmiech, na widok którego każde inne stworzenie dostawało dreszczy. Jednak nie Har. Zrobił już w życiu wiele złych rzeczy i miał nadzieję jeszcze zrobić. Bardzo to lubił i wiedział, że niszczenie, mordowanie, szantażowanie to najprzyjemniejsze zajęcia na świecie.
Uoooo, taki typowy Zły Złol z kreskówki, jeszcze powinien śmiać się “mwahahahahahaha!!!” i upierścienioną ręką głaskać tłustego, białego kocura. 

— Zróbmy to jak najszybciej — powiedział.
— Wiesz, że stracisz swój dotychczasowy wygląd? — upewnił się Mendel.
— Wiem, ale jak zniszczę Ermirów, mogę stanąć na czele Kratów. Wszechświat na zawsze pozostanie nasz. Będziemy panować do końca, do momentu, kiedy wypalą się wszystkie słońca. A jak się wypalą — zapalimy nowe!
Po tych słowach Mendel otworzył pokrywę urządzenia przypominającego wannę. Stała pionowo i z jej czubka wystawały długie, czarne, grube kable, które połączone były w jeden węzeł. Na jego szczycie znajdowała się czarna kryształowa kula.
Ok, wanna z czubkiem i kablami, widzę to. 

— Pamiętaj, Mendel, to najwyższy stopień tajemnicy. Jeśli się uda, będziesz mógł posiąść całą wiedzę Ermirów i przerobić ją na naszą wiedzę, na nasze potrzeby. Zostaniemy nieśmiertelni, bo — jak wiesz — oni mają tę moc, ale nie chcą jej używać.
— My jednak na pewno jej użyjemy, ha, ha, ha! — Mendel roześmiał się złowrogo.
— Na śmiech przyjdzie czas po wygranej — warknął Har.
Wszedł do urządzenia. Mendel zamknął zasuwy. Urządzenie było znacznie wyższe niż Har, jednak spowodowane to było tym, co miało się stać. 
Czy autor mógłby wejść do jakiejś wanny, która przerobiłaby jego drętwy styl na jakiś bardziej znośny? 

Har miał przybrać wygląd Ermira. Znaleźć ich i wytępić. Do ostatniego konia.
Nad maszyną zaczął unosić się dym. Har zniknął. Płomienie w środku pokryły go całkowicie. Zaczął przeraźliwie krzyczeć. Mendel się uśmiechnął. Wiedział, że rozpoczęcie transformacji będzie bardzo bolało. Że sama przemiana będzie nieprawdopodobnie bolesna. Że taki przeraźliwy ból będzie towarzyszył Harowi bardzo, bardzo długo, może nawet do końca życia. „Jeżeli to przeżyje” — uśmiechnął się do siebie.
Przyjemne z pożytecznym, nieprawdaż. 

(...)

— Będzie wielkim koniem — mściwie wyszeptał Mendel. — Nie wróci już do kratowskiej postaci. Niech znajdzie Ermirów, a potem go zniszczę. Przekaże mi tylko broń i wtedy będzie jego koniec. A ja zostanę wiecznym władcą wszechświata. Władcą wszystkiego. Na zawsze. Ciemność już będzie królować wszędzie.
Mwahahahahahahahaha!!!

Czarne oczy Mendela zamgliły się. Widział, jak może rozkazywać wszystkim, jak każdy oddaje mu pokłony.
A obok trwała przemiana. Płomienie całkowicie zasłoniły Hara. Już nie krzyczał. Powoli oswajał się z bólem. Stawał się coraz mocniejszy. Ermirowie byli znaczenie silniejsi fizycznie od Kratów. Jednak Kratowie całą swoją moc, wszystko, skierowali na wojnę i zabijanie, a Ermirowie rozwijali się wyłącznie duchowo.
W sumie ciekawe, że przez miliony lat budowa fizyczna Ermirów się nie zmieniła. 

— Ból jest nieistotny — szeptał do siebie Har.
„Władza! To da mi władzę nad życiem i śmiercią. Chcę być panem wszechświata” — myślał, by ukoić cierpienie.
Nagle igły wysunęły się z jego ciała. Czuł, jak trzymające go kajdany poluzowały się lekko. Chciał już wyjść, ale nadeszła kolejna fala bólu. Znacznie gorsza, bo zwielokrotniona przez wcześniejszy koszmar. Włosy zaczęły rosnąć mu na całym ciele, a twarz się wydłużać.
Phi, to przechodzi każdy chłopak w okresie dojrzewania. 


 Mózg, będący dotąd szarą masą, zaczął zmieniać się w siatkę drobnych połączeń.
Hm. Czy to znaczy, że do tej pory mózgi Kratów nie zawierały neuronów? 

 Przeobrażenie trwało. I bardzo bolało.
A mówi się “ludzie, myślcie, to nie boli”. 

Mendela wywołał obraz Króla Wasiliewa. Komputer zagrał hymn pochwalny przed połączeniem. 
O kwik. :D 


Mendel padł na kolana. Nawet dwunasta — najwyższa ranga, musiała klękać. Niewolnicy z pierwszej rangi nie mogli nawet popatrzeć na żywy obraz Króla. Ginęli. Tak zostały zaprogramowane czujniki ruchu, które spalały tych niewolników, jak tylko spojrzeli na żywy obraz Króla. Chyba że Król w swojej łaskawości zezwolił na patrzenie w swoją stronę.
Ale tego nikt nie wiedział, póki nie było za późno. 

— Panie mój, Największy Królu Wasiliewie! Rozpoczął się proces transformacji. Har niedługo będzie podobny do obrzydliwego Ermira. I ma ruszyć z misją.
— Witaj, Mendelu. Odkryliśmy bardzo podobną do nas rasę, na planecie Ziemia. — Czarne oczy Króla zabłysły. — Wyglądają tak jak my i potrafią dobrze mordować. Trzeba zrobić z nich niewolników. Będą dobrymi żołnierzami, tylko na głowy należy nałożyć im obroże, bo mogą ugryźć.
Obroże na głowy, coby nie gryźli. Tak, to na pewno zadziała. 


— Tak, Panie.
Kratów trawił ogień — nieugaszona nienawiść, która zadaje cierpienie, lecz nie oczyszcza. Tak, wiemy. Dręczącym ogniem była ich pycha, pragnienie wielkości, które bezgranicznie dąży do zdobycia pewności o górowaniu nad wszystkim i wszystkimi. I to palące pragnienie było ich napędem, ich paliwem. Ogień nienawiści i pychy nigdy się nie kończy.
W sumie… kiedy Krat spotka Ermira, powinni się nawzajem anihilować, czyż nie? 


Z Wielkiej Końskiej Krainy pozdrawiają patatający wesoło Analizatorzy,

a Maskotek znalazł jakiś podejrzany bacik i kombinuje, na kim go wypróbować. 

P.S. Ze względu na to, co się działo pod poprzednią analizą, wprowadziliśmy moderację komentarzy.

15 komentarzy:

Katsumi pisze...

Whoa, czy wy też się poczuliście, jakby autorem tego była 13 letnia dziewczynka? XD Nawet styl pisania kojarzy mi się z opkami z podstawowki xD

Siblaime pisze...

Będziemy flumkać! <3

Balejaż, Seabiscuit (a nie, przepraszam, Seabicuit!), Mendel. O ile ta tendencja zostanie zachowana, to gdy pojawi się więcej postaci, ta ksiunszka przebije Klątwę pod względem głupoty nazw własnych.
"Ermir" z jakiegoś powodu raz przeczytałam "Eminem", a potem już ciągle jako "Emir".

"O ich planecie mówiło się “takie zadupie, że nawet neutrina zawracają”."
Chyba zacznę tego używać. :D

"Stare legendy mówią o tobie jako o Milenie Niszczycielce Światów!"
Ja nie chcę starych legend o żadnej Milenie. XD

"Ach, yeeeees, tego brakowało tej książce. Imperialistycznych, kosmicznych Rosjan!"
"Mendela wywołał obraz Króla Wasiliewa. Komputer zagrał hymn pochwalny przed połączeniem."
Sojuz nieruszymyj respublik swobodnych!

Hrotgar pisze...

"Mendela wywołał obraz Króla Wasiliewa. Komputer zagrał hymn pochwalny przed połączeniem.
O kwik. :D"

Chwała Galaxarowi! :D

Anonimowy pisze...

Hurra, odzyskałam dostęp do konta!
Opko sztampowe, sztywne i nudne. Aż się prosi o analizę nieco bardziej prześmiewczą i złośliwą.

Vespera pisze...

To... To jest na poważnie? I napisał to dorosły człowiek? Nie dowierzałam, musiałam to sprawdzić. I nadal nie dowierzam, bo to jest totalnie rasowe opko, takie pisane na blogu i z self-insertem autorki w roli głównej. To będzie mój headcanon i kropka.

Nefersobek pisze...

Miałam kiedyś tę książkę przeczytać! Dzięki, że oszczędziliście mi czasu i rozczarowania, ludkowie! ;-)

"Zaczarowane, czarne oczy świeciły gwiazdami. Przesunął smukłymi palcami ostatnią, niewielką cześć teleskopu."
Ważne pytanie: ile palców mają kosmiczne konie i czy każdy z nich jest zakończony małym kopytkiem?

Po mojemu to ten kosmos ma zaczarowane, czarne oczy i smukłe palce.

"Wyciągając swoje rzeczy z auta, Milena zauważyła, że bacik zmienił kolor. Stał się jaśniejszy, a jego rączka zaczęła się mienić głęboką purpurą. Natomiast zaplatane rzemienie zakręciły się bardzo mocno i zaczęły stanowić jakby jedną całość, tworząc na dodatek dziwne wzory."
Znaczy, z bacika zrobiło się wujwico. I jakie rzemienie? Palcaty są zakończone płaskim kawałkiem skóry.

Wiesz, ona chyba pomyliła bacik z nahajem…

W sumie wychodzi na to, że rasa Ermirów to takie centaury, tylko na odwrót.
Konio-ludzie z „Kaijudo – Mistrzowie Pojedynków”. Ewentualnie Kelpieni w wersji beta.

Hm. Kto ciągnie rydwany na końskiej planecie?
Może to takie riksze miały być?

"Nie szło jej dobrze. Czuła, że smaki uciekają, mieszają się z niepewnością, która ją pochłonęła."
Wychodził rzadki kisielek o nieokreślonym kolorze.

Starorzymski plus z garum, albo słowiańska bryja.

"— Przygotowałam stół. — Karo przy okazji zjadła mały posiłek, który sama wygenerowała."
Mam niepokojące skojarzenie z dietą słoniątek…

Przepraszam – to niby jest ta gra kontaktowa?!
Może chodziło o kontakt z przyrządem do gry?

Czeeeej, panie, niech ja to sobie rozrysuję. Taki telepatyczny telewizor, na którym zamiast obrazu widzimy… hm… emocje?
Ja to widzę jako emotki. Albo każdy koń jest otoczony poświatą zmieniającą kolor, jak u kałamarnic.

"Ale oto przed nimi pojawiła się kamienna wieża z kryształową kopułą, na której znajdowała się spleciona kula. Kula miała wygląd podobny do ludzkiego mózgu, ale zamiast szarych zwojów były to misternie połączone odcinki kryształów. Sama wieża przypominała nieco piramidę, jednak składała się z pięciu płaszczyzn, które układały się w jedną, nieregularną bryłę. Jakby ktoś położył na siebie pięć trójkątów w różnych pozycjach. Trójkąty nie były zakończone szpicem, ale łagodnym zaokrągleniem."
Mam dziwne wrażenie, że każde zdanie wyklucza to co było powiedziane w poprzednim.

Ja też. Wychodzi mi z tego piramida będąca obeliskiem będącym czworościanem właściwym będącym figurą niemożliwą, na której kanciastej kopule zatknięto kulę o kształcie kryształowego mózgu. To brzmi jak abstrakcyjna nagroda za konkurs matematyczny.

Dotąd myślałem, że nie brak mi wyobraźni. Jednak próba wyobrażenia sobie tego wszystkiego każe mi jeszcze raz przemyśleć tę kwestię.
Nie martw się. Tego to nawet animatorzy „Pory na przygodę” na kwasie by nie zobrazowali.

"Mimo że lawa wydzielała ciepło, było ono przyjemne, nie robiło krzywdy. „Mogłoby nawet zastąpić ogrzewanie w domu” — bezsensownie pomyślała Milena."
Kaloryfer połączony bezpośrednio z piekłem?

„Zatem tak… kiedy Hades puszczał gorącą wodę pod prysznicem, zalewał go strumień gorącego Flagetonu. Nic dziwnego, że zawsze miał zły humor.” (R. Riordan, „Greccy bogowie według Percy’ego Jacksona”)

"(…) Mendel otworzył pokrywę urządzenia przypominającego wannę. Stała pionowo i z jej czubka wystawały długie, czarne, grube kable, które połączone były w jeden węzeł. Na jego szczycie znajdowała się czarna kryształowa kula."
Sarkofag księżniczki Ahmanet w wersji cybergoth? Przedawkowanie „Prometeusza”?

Obroże na głowy, coby nie gryźli. Tak, to na pewno zadziała.
Autor chyba po prostu nie wiedział, że to z „Pulp Fiction” nazywało się knebel.

Swoją drogą, przypomniało mi się opowiadanie, które napisałam w gimnazjum; miejscem akcji była oczojebnie kolorowa planeta, choć i tak gama kolorystyczna mniej kiczowata, niż ta tutaj.

BeBeBess pisze...

To opko pt. “Kucyponki kontra TechnoZłole” jest urocze.

Anonimowy pisze...

Trochę nie na temat, ale czy jest ppanowany powrót do analizy przygód psiowłosej Anielki? ;-;

Anonimowy pisze...

Aż mi się przypomniał świat Houyhnhnmów z "Przygód Guliwera"... a Kratowie - nic ino Imperium Galaktyczne, Vader, Thrawn, Palpatine i spółka :D

eksterytorialnysyndrombobra pisze...

Jak przeczytałam "walka absolutnego dobra z absolutnym złem" to pomyślałam sobie, "ej, to nie zawsze jest złe rozwiązanie! Cokolwiek by współczesny mainstream pisarski nie twierdził, taki konflikt nie musi być nudny i przewidywalny"...
Ale nie sądziłam, jak bardzo to będzie absolutne.
Nie mogę uwierzyć, że to napisała dorosła osoba. Ja tworzyłam podobnie spolaryzowane postacie w wieku lat sześciu, w wieku dwunastu już dawno wyszłam z tej fazy...
Końska wieża wyglądała moim zdaniem jak trzy wielkie tabletki sanostolu zwieńczone szklanym mózgiem.
W sumie szkoda, że to takie koszmarnie przesłodzone, naiwne i schematyczne, bo po pierwsze autor zdaje się jako tako ogarniać pisanie, a po drugie sam pomysł pt "źli do szpiku kości kosmiczni Rosjanie używają wanny przerobionej na maszynę do transmutacji aby podbić rasę wszechmogących koni - pacyfistów. Konie, mimo swojej wszechmocy, nie mają pojęcia o prowadzeniu wojny, wysyłają więc swoich szpiegów na Ziemię, żeby Ci przyprowadzili kogoś, kto im pomoże. Niestety, ich wybór pada na przypadkową trzynastolatkę... Czy uczennica gimnazjum da radę wytłumaczyć kosmicznej rasie koni jak prowadzić wojny? " brzmi świetnie, ale raczej jako koncepcja komiczna. Gdyby te konie były przedstawione jako kompletnie naiwne i pozbawione wyobraźni, wszystko tak ładnie trzymałoby się kupy...

Anonimowy pisze...

No faktycznie, jakiś lżejszy ton by się tu przydał, bo przy przeciwstawieniu złych do szpiku kości tym super dobrym się można poczuć cokolwiek przytłoczonym. U dobrych miło aż mdli, a tymczasem u tych złych:
"Kratów trawił ogień — nieugaszona nienawiść, która zadaje cierpienie, lecz nie oczyszcza. Dręczącym ogniem była ich pycha, pragnienie wielkości, które bezgranicznie dąży do zdobycia pewności o górowaniu nad wszystkim i wszystkimi. I to palące pragnienie było ich napędem, ich paliwem. Ogień nienawiści i pychy nigdy się nie kończy." Ufff... I ogień, i trawi, i pali, i dąży, i dręczy, i się nie kończy... Jak ten opis, który ma tylko 4 zdania.
Bea

Anonimowy pisze...

"Ale jako on stał? Na czterech kopytach-dłoniach? Czy może na tylnych miał humanoidalne stopy? A może stał wyprostowany i jego nogi zakończone były kopytami? MAM TYLE PYTAŃ"

Aaa, wyobraziłam sobie to wszystko, a na koniec konia z czterema stopami xD. Zabierzcie to ode mnie. Nie mogę tego odwidzieć (/-\)

Wracam do czytania...

Osa

Anonimowy pisze...

Początkowo myślałam że to będzie ukryty fanfik do kucyków pony, teraz mam wizję wariacji na temat bogów egipskich. Niesamowita nuda... Przez długi czas kilka zdań wystarczało żeby zasnąć, dopiero dzisiaj skończyłam... Przegadana opowiastka i bez polotu, nawet jak się coś dzieje to jest opisane w możliwie najmniej emocjonujący sposób. Męczyłam się niesamowicie. Będziecie kontynuować tak? Szkoda :(

DinwenDelta pisze...

Ta książka jest taka... Denerwująco infantylna. Chociaż i tak miło poczytać coś takiego po analizach "Córki Wokulskiego". Oczywiście jak narazie kibicuję Kratom (ale to pięknie brzmi). Przynajmniej nie są tak irytująco-lukrowo-naiwni jak cała reszta.
Swoją drogą, ciekawie czytałoby się taką książkę, w której byliby ci przyjaźni, żyjący w zgodzie z naturą, korzystający z jakiejś magii przyrody "absolutnie dobrzy" i inne, wysoko rozwinięte państwo, z silną władzą centralną. Głównym bohaterem byłby jakiś kompletnie njezorientowany w sytuacji świata wybraniec, którego "ci dobrzy" przekonaliby, że grozi im zagłada i skłonili do walki za nich. A później plot twist: tak naprawdę to oni są tymi złymi, a państwo trchnologicznie rozwinięte chroni świat przed ich ekspansją. Taka dygresja.
Analiza jak zwykle świetna. Skoro już zaczęłam komentować, to dodam, że dzięki analizom wyeliminowałam z mojej twórczości część koszmarnych błędów. Dzięki.

Wierna czytelniczka, po raz pierwszy komentująca.

Anonimowy pisze...

Świetna analiza, parskałam śmiechem przy czytaniu. Książki nie komentuję, szkoda gadać :D