Zostawiliśmy Nowaka badającego przeciętą linę przy windzie w wieżowcu. Udał się tam, by spotkać się z byłym prokuratorem Bojarskim, jednak nie zastał go pod wskazanym adresem.
Tymczasem Brodzki jedzie do szpitala, spotkać się z doktor Natalią Kaklińską. Która w międzyczasie zdążyła się przekwalifikować z neonatologa na patomorfologa, a następnie na anestezjologa, a w ogóle to, jak w każdej porządnej telenoweli, jest tylko jedna na dwustutysięczne miasto.
Analizują: Królowa Matka, Kura, Jasza i Babatunde Wolaka.
– Poznaliśmy się przy ciele noworodka. Potem przy zwłokach Franciszka Brodzkiego i w końcu przy wisielcu na moście.
Panie autor, poznali się przy reanimacji, a nie ciele, bo dziecko żyje, noworodka. Potem już się znali.
Nie powiedziałabym, że to początek pięknej przyjaźni. A tylko przyjaciół prosi się o przysługi.
(...)
Chwilę później w serwerowni szpitalny technik odnalazł nagranie z poniedziałkowego przedpołudnia. Znał Kaklińską i czuł do niej słabość, toteż wpuścił dwójkę gości do sali z podglądem monitoringu.
Nagranie nie było najlepszej jakości.
– Kiedy otworzą nowe skrzydło, wszystko będzie śmigać jak ta lala. Póki co mamy tu takie VHS-y, kiepska jakość.
Mam nadzieję, że to żart i ironia.
Zresztą, technika w tym ksioopku <marcopku> faluje jak chce. Skoro już był winyl na laserze, zdjęcia z fotoradaru w 4D, a także telefon z kręcącą się tarczą i pogoń fiatem 125, to może być też monitoring na VHS. Czemu nie.
Piętro drugie, to będzie chyba tu… – mruczał pod nosem człowiek w czerwonej bejsbolówce i granatowych, roboczych ogrodniczkach. W obrazie kamery pojawił się człowiek w lekarskim kitlu ciągnący dziewczynę za rękę.
Mamy zapis ze szpitala. Lekarz (?) szarpie się z dziewczyną. Nikt nie zareagował?
Mówimy o kryminale, w którym Złowrogi Morderzec sieje trupami w biały dzień w najtłoczniejszych punktach miasta (serio, on chyba nie zamordował żadnej osoby - poza pierwszą, Laurą - w ustronnym miejscu z dala od niepowołanych oczu ewentualnych świadków), a także robi filmy z morderstwem na żywo i nikt nie reaguje.
Taką mamy w Toruniu znieczulicę najwyraźniej.
– Sara! – Brodzki doskoczył do monitora. Kaklińska pierwszy raz zobaczyła ludzkie oblicze detektywa.
Do tej pory miał nieludzkie. To oblicze.
– Co jest dalej? Co jest dalej?!
– Spokojnie, majster, nie jestem komórką, żeby się rozdwajać przez mitozę.
Ha-ha-ha, ale wyszczekany!
(...)
– Tu mamy coś ciekawego. Na ekranie monitora pojawił się Tomasz Żółtko.
Zdrowy i żwawy, tylko z plastrem na szyi.
Cóż chcesz, żadnych ważnych organów mu wszak nie uszkodziło, więc plasterek starczy.
– Tomek! – krzyknął detektyw, śledząc teraz każdy jego ruch. Na nagraniu z poprzedniego dnia Żółtko powalił napastnika i pomógł wyswobodzić się Sarze.
Nie tylko żwawy, ale również zwinny i skory do bitki.
Wrażenie teraźniejszości było tak intensywne, a widok zaginionej dwójki tak ekscytujący, że Brodzkiemu zdawało się niemal, że ogląda relację na żywo, czekając na zwrot akcji.
– Uciekajcie… – mamrotał pod nosem. – Córeczko, uciekaj!
Na nagraniu pojawił się teraz mężczyzna w pomarańczowym stroju.
W szpitalu też grał rolę śmieciarza. Ale podziwiać należy wysoką jakość nagrania, skoro monitoring rejestruje w kolorze.
Znokautował Tomka, który upadł na ziemię, a Sarę pochwycił za włosy i wykręcił jej ręce.
Ojej, miał co najmniej troje rąk.
Chwilę potem podszedł mężczyzna w kitlu. Kopnął Tomka w brzuch, Sarę spoliczkował.
– Proszę zatrzymać. Co to jest? – Brodzki wskazał na ekran i przytknął palec do człowieka w pomarańczowym stroju.
– Ma pan na myśli ucho tego człowieka? – Kaklińska nachyliła się ku ekranowi. – To tak zwane ucho zapaśnika.
Powstaje na skutek urazu chrząstki, najczęściej u ludzi uprawiających sporty walki, ochroniarzy, żołnierzy.
– Różyczka.
Podobno taka jakość tragiczna, fałhaesy i sypiący się sprzęt, a tu proszę, na nagraniu (w kolorze!) bitki można bez trudu zauważyć kształt ucha napastnika.
Brodzkiemu przypomniały się słowa sąsiadki Sary. Twierdziła, że po okolicy kręcił się mężczyzna o śmiesznych uszach. Detektyw wyciągnął papierosa i nerwowo się zaciągnął.
– Czy mamy coś jeszcze? – spytał, nieco uspokojony wciągniętą nikotyną.
– Niewiele. Tylko nagranie z sali.
Sale szpitalne też są monitorowane? Świetna wiadomość.
Nagrywane i przechowywane są filmy dokumentujące nie tylko fizjologię pacjentów, ale też np. rozbieranie się podczas badań oraz kto i na jakim oddziale się leczy. No i tajemnica lekarska poszła tarmosić się w krzaki.
Nie są, upewniam cię, leżałam w tym szpitalu na kilku różnych oddziałach. To kolejny przyczynek do tematu “jak mały Marcelek wyobraża sobie napisanie Mrocznej Powieści Kryminalnej” i/lub objaw przedawkowania CSI.
Taki suspens diabli wzięli!
W takim, na przykład, szpitalu na Biskupińskiej to kamery są wszędzie, nawet w toaletach, żeby widzowie mogli zobaczyć, jak dwudziestosiedmiolatek potajemnie pije benzynę. Ale szpital na Biskupińskiej nie jest w Toruniu. Chyba.
(...)
Na nagraniu widoczna była sala i leżący Tomek Żółtko. Odwiedziła go Sara – rozmawiali chwilę, pocałowali się, wyszła. Brodzki podskoczył, czekając w napięciu na dalsze wydarzenia.
A ty zbereźniku jeden!
Tym razem jednak oprzytomniał i zrozumiał, że wszystko, co tu ogląda, wydarzyło się ponad dobę wcześniej.
No, grunt to refleks. Przynajmniej dobrze, że nie mówił do osób widocznych na nagraniu.
Mimo to widok Sary napełniał go spokojem i wiarą, że dziewczyna wcale nie umarła.
Kiedy Sara całowała Tomka, detektyw się uśmiechnął. Po pożegnaniu Żółtko również wyszedł z sali.
Gdyż był jak Królewna Śnieżka, którą do życia przywrócił pocałunek.
Żółtko leżał z przestrzeloną na wylot szyją, cmok! I już wstał, i wyszedł.
– I to by było na tyle… – Informatyk wyciągnął się na krześle.
– A to? Co tak miga? – Leon wskazał na widoczny na nagraniu stolik przy łóżku.
– To był prawdopodobnie telefon pacjenta…
Czytelnicy, pamiętacie te pierwsze telefony komórkowe, z migającą diodą? Mówiło się wtedy z szacunkiem: “łączy się z bazą”. Kiedy to było? Druga połowa lat dziewięćdziesiątych? Przełom wieków?
Nie wiem, ja swoją pierwszą komórkę miałam około 2000, taka motorola to była i nic w niej nie migało.
Na moim dioda miga, jeśli SMS przyszedł, a ja go nie otworzyłam.
Jak na tych kiepskich fałhaesach widać tę malutką migającą diodkę, to nawet nie chcę sobie wyobrażać, jakie szczegóły będzie rejestrował ten superwypaśny sprzęt, co go będą mieli jak już nowe skrzydło otworzą. Żadna drobinka kurzu się nie prześliźnie!
– przerwał, widząc salową, która na nagraniu podjeżdża z wózkiem z detergentami, po czym bez żadnego skrępowania bierze komórkę z blatu i wyjeżdża.
– Telefon pacjenta przytulony przez pracownicę szpitala? – spojrzał pytająco na Natalię Kaklińską.
– Znam ją – zauważyła przytomnie.
– Wydaje mi się, że musimy złożyć jej wizytę – skwitował Brodzki i zaczął zbierać się do wyjścia z pełnego kabli pomieszczenia.
– Chwila, chwila. A co z tego będę miał? – spytał z rozbrajającą szczerością technik i założył ręce za głowę.
Tak. To jest podstawowe pytanie, jakie każdy przeciętny obywatel zadaje policjantowi z kryminalnej prowadzącemu śledztwo w sprawie porwania i morderstwa.
(...)
Brodzki nachylił się i spojrzał mu prosto w oczy.
– Czy chcesz, żeby twoja matka miała syna bez zęba?
Na słowa Brodzkiego Kaklińska wyszła z pomieszczenia.
– Ale ja mam dwóch braci. O którego chodzi?
– O najgłupszego. – Brodzki wypuścił ze zrezygnowaniem powietrze i wyszedł.
Znaczy takiego, jak ty, Leosiu?
(...)
Do Brodzkiego dzwoni Dagmara.
– Ten morderca…. Ten porywacz – poprawił się Leon. – Ten człowiek gra w podstępną grę. Myślę, że Sara żyje, i mam trop. Nie wierz w nic, co dziś zobaczysz lub usłyszysz. Dobrze?
– O czym ty mówisz?
– Obiecaj mi to. Nie wszystko jest tym, czym się wydaje.
– O czym ty… – Dagmara nie dokończyła. Na ekranie telewizora na dworcu kanał informacyjny puszczał nagranie z fejsbukowej strony Heraklita.
Pamiętacie, że z Torunia do Darłowa jedzie się blisko jedenaście godzin, z pięcioma przesiadkami? A telewizja furt pokazuje scenę zbrodni.
Przestrzeń dworca i słuchawkę telefonu przeszył przeraźliwy krzyk. Był to spazmatyczny szloch, połączony z rozpaczliwym zawodzeniem.
– Dagmara?! Dagmara!
– Leon? – W słuchawce zabrzmiał głos Ignacego.
To teść wyjął zrozpaczonej Dagmarze telefon z dłoni.
Chyba jej naprzeciw wyjechali, bo od czasu, gdy Legendarny Taksówkarz odwoził “panienkę” na “dyliżans do Darłowa” do chwili, gdy Brodzki błąka się po szpitalu bez większego sensu minęło nie więcej niż ze trzy-cztery godziny.
– Już jesteśmy. Zajmiemy się nią. Znajdź Sarę, na Boga. Znajdź naszą wnuczkę!
– Obiecuję! Tato, słyszysz? Powiedzcie Dagmarze, że to nieprawda!!! – Rozmowa została przerwana. Leon Brodzki oparł się o ścianę i ścisnął mocno głowę.
– Aaaaaa!!! – wrzasnął, a echo poniosło się wszystkimi skrzydłami szpitala.
Współczynnik zawałów gwałtownie wzrósł.
– Może chcesz jakiś lek na uspokojenie? – spytała doktor Natalia Kaklińska, która wszystkiemu przyglądała się z boku. – Jesteś pod wpływem silnego stresu. To może zaburzać twoją ocenę sytuacji.
Ocenę, a nie “percepcję”?
– To jest mój lek. – Brodzki wyjął z kieszeni paczkę cameli. – Lek i trucizna w jednym. Jak miłość. Ta z tych trudniejszych.
Który sobie zażyję. Ten lek. Na szpitalnym korytarzu. Bo tak, i co nam pan zrobi.
(...)
– Pani doktór, mi się pomyliło, myślałam, że to mój… – próbowała tłumaczyć salowa o szpotawych nogach. Takich, co wyglądają jak prostowane na beczce.
PROSTOWANE NA BECZCE, o ja cię.
Brak mi reszty opisu, że była gruba, niska i szczerbata.
Miała dawno niefarbowane włosy i nierówny zgryz.
Okej. Stereotyp został zachowany.
Brakuje jeszcze brudnego fartucha w wyblakły deseń.
– Doprawdy, pani Aniu? I dlatego wzięła go pani ze stolika pacjenta?
– Pacjent zniknął…
Salowa coś wie o sprawie. Wie, że pacjent zniknął, a nie że został wypisany albo poszedł do łazienki, albo był na zmianie opatrunku.
A teraz Brodzki wypełnia pola semantyczne zrozumiałe dla salowej. Robi to, bo rozmawia z podrzędną pracowniczką szpitala:
– Dobra, dosyć tego słodkiego pierdzenia do basenu – przerwał im Brodzki. – Wyskakuj z komóry, piguło, i jesteśmy kwita.
Doktor Kaklińska nawet nie udawała, że język, jakim posługuje się policjant, w jej mniemaniu choćby minimalnie spełnia normy kultury wypowiedzi.
Niemniej jej największe oburzenie wzbudził fakt, że Brodzki nazwał salową ksywką przeznaczoną dla lekarzy.
[Edit po uwagach Melomanki i Galnei: mój błąd, "pigułą" w slangu nazywa się pielęgniarkę.]
[Edit po uwagach Melomanki i Galnei: mój błąd, "pigułą" w slangu nazywa się pielęgniarkę.]
– Zaraz wrócę. – Lekarka oddaliła się na kilka metrów, po czym wyjęła telefon komórkowy i gdzieś zadzwoniła.
– Nie mam – odparła z rozbrajającą szczerością salowa i zaparła się pod boki.
– Co, zaszyliście go komuś w brzuchu? – drwił poddenerwowany detektyw.
Wow, to nie pomyłka wynikająca z nieznajomości slangu (przez Leona czy przez aŁtora – nie wnikam), on naprawdę wziął ją za lekarkę!
– Ten telefon jest dowodem w sprawie o morderstwo. Niszczenie dowodów to utrudnianie śledztwa i mataczenie.
ZAPAMIĘTAJMY!!!
Salowa pobladła.
– Sprzedałam. Modele Philipsa to rzadko spotykana rzecz na rynku.
Podziwiajmy profesjonalną wiedzę pani salowej!
– Jak to pani sprzedała? – zżymał się detektyw.
– Nawet z zyskiem… To znaczy, w dobre ręce oddałam…
– Raczej nie właścicielowi. – Brodzki podszedł do niej, kipiał ze złości. – Widzi pani. Właściciel tego telefonu nie żyje. Został… powieszony! – krzyknął Brodzki. – Kiedy kogoś powiesi się za szyję, ma problemy z zaciskaniem dłoni. Pod wpływem braku dopływu tlenu robią mu się takie szponiaste palce, rozumie siostra (siostra?). I wtedy taki telefon, co tu dużo mówić, za żadne skarby do tej ręki się nie przyklei! Dlatego dużo łatwiej jest go nie oddawać właścicielowi, którym w tym przypadku był młody chłopak, Tomasz Żółtko!
Ja bym chciala tylko nieśmiało zauważyć, że jak się kogoś powiesi za szyję to jego pierwszym problemem nie jest zaciskanie się dłoni…
A ja bym chciała równie nieśmiało zauważyć, że każde słowo z osobna rozumiem, ale całości ni hu hu.
A, to też. Ale chyba zaczynam się przyzwyczajać.
Brodzki nie mógł ochłonąć. Nie mógł też sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tak się przy kimś uniósł. Czyżby do głosu dochodziły atawizmy, które usprawiedliwiają gorszące zachowanie, jeśli rozmówca jest biedniejszy i niżej osadzony na drabinie moralności?
Atawizmy, które usprawiedliwiają.
Bieda równoznaczna z brakiem moralności.
Zaraz normalnie wezmę patelnię i przylutuję komuś w łeb – i proszę nie mieć do mnie pretensji, atawizm mną miotał.
Ale napiszcie mi, że Ałtor nie napisał powyżej, że wolno się obraźliwie i agresywnie zachowywać wobec osoby uboższej albo słabiej wykształconej (oraz że społeczne upośledzenie jednoznaczne jest z upośledzeniem moralnym), bo to po prostu atawizm jest. Nie napisał tego, ja coś źle zrozumiałam, prawda? Prawda?
Nieprawda. Chcesz drugą patelnię?
Salowa poczerwieniała ze wstydu.
– Oddałam go do lombardu na Legionów. Naprzeciwko Pameli – rzekła cicho.
– Przywłaszczenie mienia w celu osiągnięcia korzyści majątkowych. Wie pani, ile to kosztuje?
– A wie pan, ile kosztuje życie samotnej matki?
Uwaga, teraz będzie samo dobre o działaniu szpitali:
Ja tu dorabiam i jako kucharka, i jako sprzątaczka.
Skoro “dorabia” to znaczy, że ma zupełnie inny zawód. Chirurg?
To by wyjaśniało domniemania Brodzkiego o zaszyciu przez nią telefonu operowanemu w brzuchu. Nie ustaję w podziwie, jak to się wszystko ładnie składa i tak, wiecie, wyjaśnia!
Wstaję o piątej, żeby gotować kaszki.
Nie. Wstajesz o piątej, żeby na czas dojechać do pracy.
Nie jestem lekarzem, a muszę wiedzieć o każdym pacjencie, czy [w ogóle] i co może jeść.
Jeśli ktokolwiek wybiera się do szpitala, niech wie, że jego dieta zależy od salowej.
Fakt, że to lekarz wydaje dyspozycje, a kuchnia (catering, czy co tam szpital ma) dostosowuje ilość porcji danej diety - w tej sytuacji jest nieistotny.
Jedna pomyłka i ktoś ląduje na OIOM-ie.
Nie ma to jak podwyższona ocena własnej wielkości.
Potem myję podłogi i lecę do pralni.
A w pralni balie z mydlinami, tary i lodowata woda noszona w kubłach ze studni.
Potem osiem godzin na bloku operacyjnym. I znów wynoszenie i mycie basenów.
Pielęgniarki nie pomagają, bo pielęgniarki nie są od tego, aby pomagać salowym i kucharkom w Polsce na tysiąc osób przypada pięć pielęgniarek. W Szwajcarii piętnaście.
I żadna z tych piętnastu pielęgniarek na pacjenta nie myje podłóg.
Może dlatego ludzie są przemęczeni, niedocenieni i robią takie głupoty jak ja. Pracuję trzydzieści siedem lat. Leżał telefon. Wzięłam. Pan Bóg i tak przebaczy.
Kryminał społecznie zaangażowany. Głęboko. Głęboko, głęboko. BARDZO głęboko.
Uprasza się uprzejmie o wyjęcie głowy z dupy.
– To, że robią głupoty, to jest pewne jak w banku. Takim szwajcarskim – uciął Brodzki. – Co jest z tymi ludźmi…
Salowa, nie zwracając uwagi na detektywa (nieodmiennie mnie zachwyca, jak w tej powieści wszyscy lekceważą policjantów z policji kryminalnej. Idą sobie gdzieś, jak im się rozmawiać nie chce, przerywają im w połowie zdania, żądają gratyfikacji za poświęcony czas, no po prostu prezentują luzik, aż miło), pchnęła wózek z detergentami i ruszyła w głąb korytarza swoimi krzywymi nogami.
Ale logikę widać jak na dłoni, była złodziejem, to się przemieszczała do punktu destynacji!
Mijając doktor Kaklińską, spuściła głowę.
– Nie możemy robić sekcji. Rozmawiałam z pana komendantem.
A on jest jej przełożonym, czy co, że uzgadnia z nim różne rzeczy?
Lekarka schowała telefon do kitla i nacisnęła przycisk windy. Drzwi się otworzyły. Brodzki odruchowo wszedł. Kaklińska wcisnęła przycisk 0 i wróciła na korytarz.
– Jest wysoki wskaźnik zgonów – powiedziała.
Dżuma, tyfus i dezynteria zbierają swoje żniwo.
– W komendzie macie jakieś przetasowania, brakuje specjalistów.
I dlatego w szpitalu nie można zrobić sekcji?
Komendant wstrzymał prace i postawił patrol policji przed wejściem do kostnicy.
Żeby nas od zrobienia tej sekcji powstrzymać za wszelką cenę?
??????? Czy ktoś to rozumie???
Nie.
– Niech to szlag! – zirytował się detektyw.
– Nie będzie mnie tu, ale jest duża szansa, że kiedy naciśnie pan po północy klamkę drzwi do kostnicy, ta ustąpi – rzekła Kaklińska, gdy drzwi kabiny zaczęły się zamykać.
– Słucham? – spytał Leon, ale lekarka już mu nie odpowiedziała.
Uśmiechnęła się tajemniczo, a jej uśmiech odcięły wrota windy, którą detektyw ruszył w dół.
Czy Wy też widzicie “dzióbek” uchlastany przez drzwi?
(...)
Choć zgłoszenie, jakie usłyszeli policjanci patrolujący miasto, dotyczyło ulicy Łyskowskiego na osiedlu Rubinkowo, dyspozytor dał znać o zdarzeniu Nowakowi.
Od kogo przyjęli zgłoszenie policjanci z patrolu?
Mimo że ten przypisany był do komendy Śródmieście.
Pod ostatnią analizą był anonimowy komentarz:
A nie powinien Być Komisariat Toruń Śródmieście, a nie Komenda? Komenda to jest Miejska. Brodzki nie wie gdzie pracuje?
18 marca 2018 15:09
Po wcześniejszej rozmowie w Centrum Zarządzania Kryzysowego chłopacy ze 112 byli w temacie i wiedzieli, że może to Nowaka zainteresować.
Jasne. Rzucają zgłoszenia według widzi-mi-się.
– Trup na straganie [widzę trupa leżącego na ladzie kramu z jarzynami] przy przystanku Rubinkowo Centrum.
Mężczyzna, lat siedemdziesiąt. Karetka w drodze – zakomunikował dyspozytor Filip.
Karetka leci na sygnale!
– Niech się pospieszą – odparł Nowak przez radio. – Niedługo zamykają sklepy, a przyda im się duży, plastikowy worek.
CO?! Mają kupować worki w sklepie? Nie dysponują specjalnymi, takimi do przenoszenia zwłok?!
Nie chcę aŁtora na siłę uświadamiać, ale worki na zwłoki w niczym nie przypominają worków na śmieci.
<torunianka mode - on> Z czystej życzliwości podpowiem Nowakowi, że sklep obok tego straganu jest całodobowy. Mimo to podejrzewam, że nie można w nim nabyć worków stosownej wielkości, że o przeznaczeniu nie wspomnę <torunianka mode - off>.
Sierżant pognał Grudziądzką, Bażyńskich, Batorego, tam dał w prawo, w ulicę Kościuszki. Potem Curie -Skłodowskiej, Wschodnia – i już był na Rubinkowie.
I właśnie to stanowi o sile pisarstwa Marcela Woźniaka. Ten spis ulic!
Dojechał w sześć minut.
<torunianka mode - on> Cha. Cha. Cha, cha, cha, cha!!! <torunianka mode - off>
Miejsce zdarzenia znajdowało się tuż przy ruchliwej ulicy i przystanku autobusowym, w sąsiedztwie kiosku i kwiaciarni.
Kilkanaście metrów dalej stał tak zwany „kwadraciak” – budynek pełen sklepów i punktów usługowych.
<torunianka mode - on> “Kwadrat”, panie ładny. “Kwadrat”. W życiu nie słyszałam, żeby jakikolwiek toruńczyk nazwał ten budynek “kwadraciakiem” <torunianka mode - off>
Ten sufiks taki starowarszawski...
„Znów zbiegowisko ludzi z rynku. Z jakiego rynku? Tam jest jeden stragan!
Z wolnego rynku. Dlatego się swobodnie zbiegli.
Znów ludzie w oknach. Tylko Tomka nie ma…” – Nowak błądził myślami.
Przechodnie (!!!) przykryli zwłoki brezentem. Tym samym, którym sprzedawca przykrywał sprzedawane przez siebie warzywa. Seler, por, marchew, pietruszkę [jak w przepisie na rosół!]… buraczki, ziemniaki, ogórki, rzepę… fasolę, trupa, cebulę...
– Państwo znają tego człowieka? – spytał sierżant.
– Oczywiście! – wykrzyknął starszy człowiek z polipem na nosie.
– Najlepszy działkowicz.
Torunianie, zazdroszczę Wam miejsca, gdzie sprzedaje się warzywa z własnych działek.
I w spółdzielni mieszkaniowej się udzielał.
(...)
Nazwisko miał Bojarski.
Nowaka zamurowało. Jednym ruchem odchylił folię i naraz zrozumiał wszystko. Cofnął się do radiowozu.
– Tu C105. Tu C105. – Dał zgłoszenie na radio. – Denat, Rubinkowo Centrum. Podejrzewane zabójstwo.
Leżał sobie trup na straganie.
Ktoś przykrył go brezentem, ktoś zawiadomił patrol, a ktoś 112. Potem “chłopacy” z 112 powiadomili Nowaka i wysłali karetkę na miejsce…
Po co Nowak dzwoni do dyspozytora? Chciał pogadać?
– Źle to wygląda? – spytał dyspozytor.
Sierżant rozejrzał się po ponurych twarzach gapiów, potem omiótł wzrokiem okna budynków.
– A jak źle może wyglądać facet z szyją szerokości ołówka? Uduszenie metalową liną. Nawet wiem, gdzie to zrobiono…
Morderca lubi sobie utrudniać. Jak rozumiem, zabił go tam w wieżowcu, potem dygał dziesięć pięter w dół na plecach (bo przecież windę uszkodził), a następnie jeszcze na targ “tuż przy ruchliwej ulicy i przystanku autobusowym”, gdzie go podrzucił. I to wszystko w biały dzień, bo przecież trupa znaleziono w porze zamykania sklepów.
(a jak jeszcze sobie wyobrażę pracowite piłowanie liny od windy…)
Ja powiem jeszcze coś zabawniejszego. Jeśli dobrze odczytuję topografię miasta by Marcel Woźniak (czego wszakże pewni na sto procent w żadnym razie być nie możemy, ale dla dobra analizy załóżmy, że tym razem zrozumiałam, co autor miał na myśli), to mówimy o przystanku, straganie i sklepie, który przez dwadzieścia lat widziałam z okna mojego panieńskiego pokoiku <przerwa na otarcie łzy wzruszenia>. I otóż wieżowce w okolicy są dwa. W jednym wypadku Złowrogi Zbrodzień leci dwieście metrów objuczony zwłokami, przechodzi przez przejście (żeby włączyć zielone światło naciska guziczek i grzecznie czeka), jeszcze sto metrów i już! jest stragan! można rzucać nieboszczykiem! W drugim zasuwa przez wspomniany Kwadrat, mijając po drodze również wspomniane punkty usługowe i sklepy. Wszystko w biały dzień i tak dalej. Jak ja to totalnie widzę to wy nie macie pojęcia.
- Zostań bandytą, mówili… nie przemęczysz się, mówili.
W gablocie lombardu na rogu Podgórnej i Legionów stał tylko jeden telefon marki Philips. Było ciemno. Ulica dudniła muzyką, docierającą spod daszku pobliskiego pubu Pamela.
(...)
Brodzki skwapliwie wykorzystał ten stan rzeczy i cisnął kamieniem o szybę, która ustąpiła od razu.
Nie może być. Od pizgnięcia kamieniem?!
Chwycił stojący w witrynie telefon i wcisnął przycisk power.
Liczył na to, że bateria była naładowana.
Cokurwa??? On się włamał do lombardu, wybił szybę i ukradł telefon? Policjant?
Ojoj, Brodzki, chyba się właśnie spierdoliłeś na pysk z drabiny moralności.
– Wie pan, do nas zasadniczo wchodzi się drzwiami – rzekł mężczyzna, który wyszedł drzwiami z wnętrza lombardu. Ubrany był w piżamę w cętki i wełniane kapcie. Na głowie miał szlafmycę, kompletnie nieprzystającą do epoki.
On śpi w tym lombardzie? Domu nie ma?
To stereotyp “kupiec śpi na zapleczu swojego sklepiku”.
Twarz jego zdobił żydowski nos, ciemne oczy i broda przycięta w podkowę.
Odpalił nabitą fajkę i przekrzywił głowę jak marynarz [jak przekrzywiają głowę marynarze? Serio pytam] [w kierunku wiatru], na którego w tej konfiguracji garderoby nie wyglądał.
Ale jakby tak założył kapcie na uszy a szlafmycę na kuśkę, to całkiem co innego!
– Widzi pan napis u góry?
Brodzki, nieco zdezorientowany, zadarł głowę.
– Lombard „Nie wszystko złoto co się świeci 24H”…
To nie jest najlepsza reklama dla lombardu, daję słowo.
– A wie pan, co to znaczy? – Mężczyzna pyknął fajkę. – Że jesteśmy otwarci we dnie i w nocy. Tylko od godziny 22 do 6 przyjmuję klientów w piżamie. Jak w modlitwie. Bo tu często ludzie przychodzą z Bogiem na ustach, modląc się o złotówki na życie. Takie osiedle.
– Ja najmocniej przepraszam – odparł Brodzki, ale zaraz zebrał się w sobie i rzekł jak policjant rodem z dziewiętnastowiecznej powieści: – To urządzenie jest kradzione i muszę je zarekwirować!
– A pan to kleptoman, kolekcjoner czy syn szklarza?
– Lepiej. Funkcjonariusz policji.
Nie wierzy mi pan? To jak zaraz pizgnę w drugą szybę...
Człowiek w szlafmycy pyknął spokojnie fajkę. Jego aparycja i osobliwy atrybut wypełniony tytoniem dość mocno kontrastowały z dźwiękami muzyki i całą okolicą. ...ale który z atrybutów jest osobliwy, fajka? Jednakowoż wydaje mnie się, że szlafmyca osobliwością swą ciut ją przebija..
Szlafmyca wypełniona tytoniem byłaby jeszcze bardziej osobliwa.
Skrzyżowanie ulic z każdej strony porastało czym innym: na jednym rogu stał billboard reklamujący przecenę artykułów szkolnych, na drugim – blok mieszkalny z lat dziewięćdziesiątych, na trzecim – ryglowana elewacja domu z muru pruskiego, a na ostatnim – koszmarek budowlany z początku XX wieku, doklejony do starego budynku.
Czyli secesyjna kamienica dobudowana do czegoś o wieki starszego?
Pan Ałtor a wraz z nim redaktor i korektor się był po prostu osmyknął o sto lat - koszmarek jest z początków wieku XXI, a stary budynek to stuletni, około, dom z czerwonej cegły zbudowany w technologii ryglowej.
Inwestor znalazł najemców w postaci Żabki, komisu i kilku młodych małżeństw, które ochoczo wprowadziły się na wyższe piętra nieukończonego, nieotynkowanego budynku.
Gotyckie budowle stawiano bardzo długo i nie zawsze je tynkowano, to fakt.
To akurat jest budowla jak najbardziej współczesna. Za to otynkowana była już w roku 2014, Panie Marcelu Kochany.
I już widzę, jak ktokolwiek pozwala się wprowadzać mieszkańcom do nieukończonego budynku.
(...)
– Panie…
– Szlomo.
Rozenkranc?
Nie miał nazwiska, tylko samo imię.
– Panie Szlomo. Rzecz jest następująca. Ten telefon jest ważnym dowodem w śledztwie, które…
– Które pan prowadzi, panie Brodzki.
Przy okazji: czy pan Szlomo, handlujący kradzionymi telefonami, nie powinien zostać zatrzymany za paserstwo?
(...)
– Po pierwsze, jestem Żydem. Przez duże żet.
Poznaliśmy po żydowskim nosie. Bo taki Nowak to ma tylko orli.
– A jaka to różnica?
– Jestem i wyznawcą wiary, i obywatelem narodu.
W dodatku, czy właścicielem lombardu mógłby być Gruby Seba? Prawda, że to nie wchodzi w rachubę?
– Pan wie – kontynuował – że, mówiąc delikatnie, jako naród mieliśmy przekichane. Więc dziedzictwo holokaustu mam we krwi.
<państwo wybacą, ze seplenię, ale scękę mam w okolicach jądra Ziemi>
Druga rzecz, ludzie mówią, że Żyd to zawsze lichwiarz.
Nigdy krawiec.
A lichwiarz, bo za dzieciaka zamiast krowy doić <słabo - krowy doić…>, uczyłem się rachowania i czytałem Talmud.
Mówimy oczywiście o kimś, kto urodził się długo, długo przed wojną.
I to chyba pierwszą.
Tylko dzięki temu możemy mieć skrzyżowanie mleczarza z filmu i talmudysty, pracującego w toruńskim lombardzie.
Przedstawianie się samym imieniem wskazuje nawet na epokę przedrozbiorową, zanim władze zaborcze wprowadziły urzędowo nazwiska dla Żydów.
W wieku lat szesnastu miałem wiedzę jak student matematyki.
Rzecz kolejna: Polska po transformacji, dziki rynek. Wiesz pan, że ja miałem kiedyś wielką fabrykę?
O, mleczarz, talmudysta, fabrykant i lichwiarz w jednym.
“Ziemia obiecana” 2.0.
Do pełni stereotypu brakuje jeszcze, żeby był adwokatem, szachistą i grał na klarnecie.
Na skrzypcach!
Na dachu!
Ale przepędzili mnie.
Kiedy?
Bo Żyd, bo cwańszy, bo lepiej rachuje. Polacy są tolerancyjni, póki nie idzie o liczenie dukatów. Wtedy wyciągają bosaki i kosy.
Kosy… po 1989 roku… żeby przepędzić… <kuli się w kąciku, kolebiąc się i ssąc kciuk>
Bosaki są jeszcze lepsze.
Cóż, kosiarką spalinową trudno kogoś przepędzić, bo trochę ciężko się nią zamachnąć.
Na żydków, cyganów, kogo popadnie. Dlatego moje przeznaczenie mnie dosięgło i na stare lata zostałem Żydem jak z kawałów.
Gorzej, panie Szlomo. Trafił pan do złej literatury.
Umiem liczyć i liczę na siebie. Mnie nikt nie oszuka. Oszustów nie lubię, a uczciwym dopomogę. Pan wyglądasz mi na uczciwego.
Policjant i ojciec, to mi wystarczy.
A jakiś nakazik? Bo ja wiem, wezwanko na komendę? Dowodzik osobisty Brodzkiego? Legitymacja policyjna? COKOLWIEK? Bo na razie wygląda na to, że Szlomo zamierza służyć wszelką pomocą facetowi dlatego, że ten mu się przekonująco przedstawił.
Co z tym telefonem?
Brodzki stał jak zaczarowany. Miał wrażenie, że przeniósł się do świata klezmerskich opowieści.
Powinien teraz podnieść ręce w radosnym tańcu z “wkręcaniem żarówek” i “tynkowaniem sufitu”.
– Miał go mój przyjaciel, zamordowano go. Przed śmiercią nie zdążył przekazać mi wszystkiego, co wiedział. Być może znajdę informacje w jego telefonie.
Czy autor zrobił przypis w stylu "Nie jestem antysemitą", żeby się nikt nie pomylił? Chociaż <mityguje się>, pan Szlomo to dusza człowiek przecież, więc nikt nie będzie miał wątpliwości, że Ałtor nie jest antysemitą! Gdyby był, to by przecież pisał o żydowskich rysach i o lichwiar... oh, wait.
– Problem polega na tym, że ja nowy telefon formatuję, żeby był bez przeszłości. „Liczmy się jak Żydzi”, zna pan to powiedzenie? Muszę mieć jakąś gwarancję, że tu nie przyjdą mnie zlinczować pod pretekstem, że Żyd kradzione sprzedaje <no przecież właśnie to robi…> albo informacje czyjeś prywatne rozpowszechnia…
– Cholera, co teraz?
– Ale znam życie i wiem, że nie ma dysku, z którego nie można odzyskać danych. Zobaczymy, czy się uda.
– Prawdziwy z pana Żyd.
Taki chytreńko mrugający okiem ”że pan wiesz, a ja rozumiem”
Żyd - pozytywny bohater a la Marcel Woźniak.
Ja pierdzielę. Przepraszam was najmocniej, ale jakoś nie mogłam strzymać.
No JA PIERDZIELĘ.
Mężczyzna zaśmiał się, podpiął telefon do komputera, odpalił program do odzyskiwania danych. Czerwony pasek na ekranie wskazał liczbę plików, które zlokalizował. Po chwili wyskoczyły w folderze.
– Proszę bardzo, pana prywatna kartoteka. <nie “pana”, tylko “właściciela telefonu”. Czyli, i owszem, pan Szlomo handluje kradzionymi rzeczami i upowszechnia prywatne informacje> – Lichwiarz wskazał na pliki.
– Philips. Odkryjmy lepszy świat… – Brodzki zaczął przeglądać zawartość telefonu. Były tam pliki ze zdjęciami, pliki tekstowe z wiadomościami, kopie zapasowe zawartości skrzynek mailowych.
Po pół godziny detektyw miał przed sobą dwa istotne dokumenty. Pierwszym był e-mail zapisany w pamięci telefonu.
Nadawca: PatrycjaEm2001@wp.pl
Dostalo mi się za rozmowe z panem. Mam bana na wychodne. To niesprawiedliwe, że ludzie krzywdza innych. Nie chce tu być.
Drugi dokument stanowiła pusta wiadomość z tego samego adresu, ze zdjęciem w załączniku. Była to kiepskiej jakości fotografia Daniela, zrobiona gdzieś na parkingu, z ukrycia.
Detektywowi przemknęły przez głowę przebłyski odbytej w poprzednią sobotę rozmowy z Tomkiem Żółtką. „Mówił, że rozmawiał z koleżanką Laury z ośrodka we Włocławku, Patrycją… Według niej Laura znała jakiegoś chłopaka z zewnątrz, miała też jakąś daleką rodzinę… Dzieciaki były pod kluczem, zwłaszcza po śmierci Laury. Ktoś z policji był tam w czwartek. Komendant twierdził, że nikt z naszych… Policjant, a więc Kosma. A może Daniel? Czy jeździli tam obaj? Ciąża Laury trwała dziewięć miesięcy (niebywałe!), więc ci dwaj musieli opracowywać swój plan długo i wytrwale. Może wymieniali się na różnych etapach. Może we Włocławku był też Halicki, który szukał Laury”.
– Może mi pan znaleźć numer do ośrodka wychowawczego we Włocławku? Chciałbym tam zadzwonić, ale z innego numeru. Ten telefon zaś… – Wskazał na urządzenie. – Czy mógłby pan zajrzeć do środka i powiedzieć, czy jest tam element niepasujący do obrazka?
– Na przykład pluskwa, której nie poszukają panu technicy policyjni, bo…
– Bo są poćwiartowani w beczkach (W JAKICH ZNOWU BECZKACH, NA TEUTATESA!!!) – uciął Brodzki, przywołując w myślach Karola Daktylowicza, który znalazł się wśród ofiar, a którego mylnie oskarżył o związek z poprzednią sprawą kryminalną.
I którego to poćwiartowania nikt nie ruszył nawet jednym palcem, ot, chłopak wypłynął w okolicach nowego mostu w charakterze kawałków człowieka i luzik, lecimy do ważniejszych spraw.
Dżizasie, czy my w TEJ powieści nie moglibyśmy się zająć w końcu TĄ sprawą kryminalną, która stanowi jej temat? Czy będziemy tak bez końca nawiązywać do poprzedniej? A może panu aŁtoru pomyliły się tytuły i to ta książka powinna się nazywać “Powtórka”, bo bez przerwy powtarzamy, co stało się wcześniej?
Tytuł “Mgnienie” jest dlatego, że migawki i strzępy nowego dochodzenia są tak małe, że trudno je dostrzec.
(...)
„Nie bez powodu zagadki przyrównuje się do szachów, pokera albo puzzli. Każde określenie jest tutaj dobre. Czasem pasuje także domino, kostka Rubika. Albo gra w chowanego, jak rano na cmentarzu”.
Oraz gra w gumę, w klasy, w zośkę i w zbijaka.
Eeeee… ja przepraszam za mało inteligentą zajawkę, a może i zapytanie, ale kto się bawił w chowanego na cmentarzu?
Grabarz.
Brodzki dzwoni do siostry Klementyny z ośrodka wychowawczego dla dziewcząt we Włocławku (też nawiązanie do poprzedniej książki, w której ofiarą była wychowanka tegoż ośrodka, Laura Mostowicz).
(...)
– A zatem, panie policjancie, wychowanki wychodzą na zewnątrz. Laura poznała chłopca. Miły, artysta. Nie pamiętam imienia.
– Też wolałbym go nie pamiętać.
– Słucham?
– Daniel.
– Ach tak. Spotykali się. Któregoś razu Laura wróciła z tatuażem.
Na nadgarstku ktoś ją przyozdobił w zjadającego własny ogon węża! – Siostra przeliterowała ostatnie słowo i powtórzyła jeszcze kilka razy bezgłośnie.
Tak to mniej więcej brzmiało:
W.Ę.Ż.A. (węża węża węża…)
– Boże miły, przeżegnałam się wtedy tyle razy, że niemal ramię zwichnęłam od ruchów…
Z ośrodka zniknęła też Patrycja, najlepsza przyjaciółka Laury.
(...)
– O nie… – jęknął Brodzki. Pot spłynął mu po czole. Jeszcze nie wiedział, jak ta informacja wpasuje się w proces dedukcyjny w jego głowie. – Tak bez uprzedzenia?
Jeśli uważamy, że ktoś zaginął, to raczej zrobił to bez uprzedzenia.
– Zupełnie. Miała prawo jako osoba pełnoletnia, ale zwyczajowo…
Osoba pełnoletnia nadal jest przetrzymywana w ośrodku wychowawczym dla nieletnich?
Jak to dobrze, że siedząc w zakonnym OW jednocześnie ma pełną swobodę ruchów, wchodzi i wychodzi kiedy chce.
W Polsce są trzy rodzaje ośrodków dla trudnej młodzieży. Młodzieżowe ośrodki socjoterapeutyczne (MOS) - dla wagarowiczów i nastolatków z problemami wychowawczymi. Młodzieżowe ośrodki wychowawcze (MOW) - dla młodzieży już zdemoralizowanej, o krok od poprawczaka. I zakłady poprawcze dla młodzieży z wyrokami. [http://wyborcza.pl/1,76842,12279321,Brutalne_zycie_w_osrodkach_dla_trudnej_mlodziezy_.html]
A żeby było już tak zupełnie śmiesznie, to dziewczyny nie były żadną trudną młodzieżą, tylko sierotami.
Zaś we Włocławku funkcjonują dwa ośrodki wychowawcze - jeden to typowy ośrodek o profilu resocjalizacyjnym dla młodzieży trudnej, i drugi, teoretycznie bardziej pasujący do treści Dzieua, Specjalny Ośrodek Wychowawczy Sióstr Orionistek dla, uwaga, dziewcząt posiadających orzeczenie o upośledzeniu umysłowym w stopniu lekkim, umiarkowanym i znacznym.
– Pożegnała się? Zostawiła jakiś list? – dopytywał, próbując poskładać elementy puzzli w całość. Powoli wyłaniał się ich kształt, superświadomość detektywa – jak to bywa z puzzlami – zaczęła od układania boków.
A były to takie puzzle:
https://thumbs.img-sprzedajemy.pl/1000x901c/a9/ef/ac/drewniane-puzzle-dzieci-rzeszow-335788752.jpg
– Nie, zupełnie nic. Zdążyłam tylko zobaczyć, jak odjeżdża z tym Danielem. Nic z tego nie rozumiem. Wygląda na to, że dziewczęta ze sobą rywalizowały. O rolę, o chłopca. Bardzo smutna historia…
– Tak, coraz smutniejsza. – Brodzki po drugiej stronie słuchawki dalej pogrążał się w myślach, ale zapadki w mechanizmie jego detektywistycznego umysłu zaczęły wskakiwać już na właściwe miejsce. Plansza puzzli zapełniała się kolejnymi elementami.
– Jak pan sądzi, co Patrycja może robić? Czy spotka ją zasłużona miłość?
To wszystko już w następnym odcinku telenoweli “Z jak Zbrodnia”!
(“spotka ją zasłużona…” - no czy tutaj samo nie nasuwa się “kara”?)
– dopytywała zakonnica, choć w jej pytaniach pobrzmiewała nie tyle ciekawość, ile wola potwierdzenia tezy o nieuchronności boskich praw i boskiej sprawiedliwości. – To straszna strata. Tak jak Laury.
NO HEJ, na razie, z punktu widzenia zakonnicy, Patrycja tylko odeszła z ośrodka, nic nie wiadomo, by zamordowano ją, jak Laurę. W dodatku przed chwilą siostra sama się zastanawiała, czy “spotka ją zasłużona miłość”, więc skąd kuźwa nagle ta “straszna strata”?
– Ja też kogoś straciłem, siostro. Kogoś bardzo bliskiego.
– Kogóż pan stracił, jeśli można spytać?
– Córkę.
– Maryjo najsłodsza. Pomodlę się za jej duszę.
– Poproszę również za ciało. Mam nadzieję, że ona żyje, czuję to.
– Rodzicielska intuicja ma boską moc, tak jak boskim synem był Jezus Chrystus.
Nie żeby jedno miało związek z drugim, ale ilez to literek!
– Dziękuję, siostro.
– Co może robić Patrycja?
– Jeśli pojawi się gdzieś na… horyzoncie naszych poszukiwań, powiadomię siostrę.
I rozłączyli się. Brodzki zaciągnął się dopalonym camelem (znaczy, takim, co już zgasł?) i zgniótł niedopałek obcasem buta.
– Chociaż znając życie, to zalicza właśnie kurs nurka głębinowego – mruknął trochę do siebie, a trochę do ulicy.
Ta – nie odpowiedziała.
W oddali zegar na wieży ratuszowej wybił północ.
Wow, ratusz w Toruniu to jak Wieża Eiffla w Paryżu, widziany albo słyszany z dowolnego miejsca w mieście!
(...)
Żyd z lombardu wyszedł przed sklep. Miał na nosie wielki, specjalistyczny binokl.
Natomiast od pasa w dół ubrany był w spodzień.
Nie śmiejmy się. AŁtor jeszcze nie ogarnął różnicy między monoklem a binoklem.
Ja wiem. Brodzki po prostu trafił na rekonstruktora historycznego.
Szlomo informuje, że znalazł w telefonie Brodzkiego coś ciekawego...
(...)
– I co znalazłeś w tym koniu trojańskim?
– Dybuka pod postacią chipu. – Szlomo podał mu telefon.
DYBUKA, niech mnie.
Coś umarło i się wcieliło w żywe. To proste.
Dybuk w koniu trojańskim, pewnie jeszcze prowadzonym przez golema.
– Ktoś cię śledził, kolego.
– Ale już nie będzie? – Brodzki obejrzał urządzenie i odruchowo sprawdził jego wagę. Tak jakby potrafił ocenić w palcach różnicę dziesięciu gram. Nie, nie potrafił.
Chip był tak wielki (skoro ważył jeden dekagram), że zbędne było szkło powiększające.
Z ciekawości zważyłam swój pendrive (taki zwykły, przeciętnych rozmiarów). Waży osiem gramów. Jak wygląda telefon Żółtki, skoro zmieścił się w nim chip wielkości pendrive’a?
(...)
– Musiał to zrobić jakiś gliniarz, bo poustawiał różne setupy, które widziałem w sprzęcie wojskowym.
– Sprzęcie wojskowym?
– Czym tu się nie handlowało w latach dziewięćdziesiątych…
A od lat dziewięćdziesiątych ustawienia, setupy i sprzęty nic się nie zmieniły, nic!
Przecież to SĄ lata dziewięćdziesiąte, doszliśmy do takiego wniosku w poprzednim odcinku.
I to raczej początek niż koniec.
(...)
Uwaga, włącza się Bateryjka Erudycyjna!
Jednym z bardziej znanych obrazów [kto wie, ten wie, mryg-mryg! My jelita jentektualna wiemy!] przedstawiających badanie ludzkiego ciała jest Lekcja anatomii doktora Tulpa, namalowana w 1632 roku przez Rembrandta. Malarz uwiecznił na płótnie sekcję zwłok złodzieja imieniem Adriaan Arisz. Jak to możliwe, że Rembrandt mógł wziąć w niej udział? Na co dzień sekcje odbywały się za zamkniętymi drzwiami, ale raz do roku w Amsterdamie dokonywano tego publicznie, wykorzystując w tym osobliwym przedstawieniu ciała kryminalistów.
Leon Brodzki nie znał się na malarstwie, ale jako policjant doskonale wiedział, że oględziny zwłok nie należą do rutynowych zajęć przeciętnego obywatela.
Ale on nie jest przeciętnym obywatelem, jest policjantem, c’nie?
Zwłaszcza w samotności i zwłaszcza pod osłoną nocy.
Gdy wybiła północ, ruszył w kierunku szpitalnej kostnicy
Tak. Do odwiedzania szpitalnej kostnicy najlepsza jest północ.
Nie ma mowy, aby iść tam za dnia.
Grrroza narasssta!
W roku 2004 pięciuset znanych artystów i krytyków sztuki uznało Fontannę Marcela Duchampa za najbardziej wpływowe dzieło sztuki XX wieku. Fontanna była w istocie zwykłym pisuarem, który artysta, pod pseudonimem Richard Mutt, zaprezentował w roku 1917 na wystawie Społeczeństwa Zjednoczonych Artystów, wywołując skandal.
Leon Brodzki westchnął i udał się do WC, gdyż pęcherz już mocno go cisnął.
(ha, ja też tak umiem!)
Nad Bielanami padało, deszcz ciosał mokre iskry o igliwie wysokich drzew.
Napalmem padało.
Ale przecież jeszcze świtu nie ma.
Co on ma z tymi krzeszącymi kroplami, naprawdę... Może akurat na polskim imiesłowy robili?
Parasolem ochronnym dla Leona Brodzkiego były woda i mrok.
Woda była parasolem ochronnym. Tak.
(...)
Z tego wszystkiego [ochroniarz] nie dostrzegł cienia, który przesadził płot i pognał między drzewami w kierunku budynków. Stróż obrócił się bardzo powoli, kiedy Brodzki był już sto metrów dalej i drwił w myślach:
„Ziemia szybciej okrąża Słońce, niż facet obraca się wokół własnej osi. Może to kwestia zaćmienia?”.
E?
Zaćmienie to miał wydawca, jak to puścił do druku.
(...)
Przy głównym wejściu do SOR-u kręcili się ratownicy z nocnego dyżuru. Z kłębów papierosowego dymu [mamy uwierzyć, że ratownicy z SORu mają czas na papierosa] wylatywały pojedyncze słowa, zagłuszane spadającymi hektolitrami wody [?]. Nieco dalej na lewo znajdowała się chirurgia, a na końcu budynku – oddział patomorfologiczny.
„Taka ścieżka zdrowia. Izba przyjęć, łamanie kołem, plastikowy worek. Czego oni tak pilnują?”
Przy narożniku budynku stał radiowóz. Dwóch funkcjonariuszy oglądało w kabinie filmy na telefonach.
Szczerze mówiąc też chciałabym się dowiedzieć, co oni tam robią oraz po kiego grzyba.
Miało być streszczenie, ale pewnie nie dalibyście wiary, że nie zmyślamy.
– No to zabawimy się w podchody. Czego by tu użyć zamiast kredy? – Leon krzątał się chwilę przy materiałach budowlanych.
Podniósł kawałek gumowej uszczelki, zebrał parę kamieni. – Jeszcze tylko odpowiedni patyk. O, jest. – Przysiadł w zaroślach i zaczął montować uszczelkę na ramionach gałązki. – Podobno każdy kij ma dwa końce, ale twórca tego powiedzenia najwyraźniej nie znał się na procach. Pora uszczuplić budżet gminy Toruń.
Detektyw stanął naprzeciwko radiowozu, wsadził kamień w siodełko, naprężył gumę, przycelował, wystrzelił. Po mniej niż sekundzie usłyszał trzask plastiku przedniego reflektora.
– Ale to było dobre. – Zacytował klasyka. – Co jest, kurwa?
Policjanci nawet nie zorientowali się, że auto właśnie uległo uszkodzeniu. Tak bardzo byli pogrążeni w seansie filmowym. Z kabiny pojazdu dochodziła muzyka.
Widzę, że coraz częściej pytam, czy coś dobrze zrozumiałam, ale to jest dzieło z cyklu: “im dłużej czytasz tym mniej rozumiesz”, więc trudno, zapytam jeszcze raz - czy Brodzki się tak sprytnie i tajnie skradał po to, żeby strzelić w policyjny wóz z procy i spektakularnie dać się zauważyć?
A jeśli tak to, przepraszam, ale PO CHOLERĘ?!
– To ja tu wymyślam durne [cenna samokrytyka!] strategie, gry wojenne, a oni co? – mruknął pod nosem. – Założę się, że tego też nie zauważą. – Po czym po prostu ruszył ku wejściu do budynku, przechodząc niedostrzeżonym.
E tam, Brodzki, leszcz z ciebie, każdy głupi potrafi pozostać niezauważonym skradając się w nocy. Zrób to samo w środku dnia, w ruchliwym punkcie miasta, z trupem w ramionach, o!
(a Brodzki: Potrzymaj mi piwo…)
Gdy minął wóz, cofnął się jeszcze, przechylił głowę, ale dla niebieskich wciąż był niewidzialny. „Ja pierdolę. Oni mają pilnować porządku w tym mieście?
Ja też pierdolę.
Jeszcze trochę Marcela i zacznę się wyrażać gorzej niż lump spod budki z piwem.
Halicki, skąd ty bierzesz takie posiłki… Normalnie bym im coś powiedział. Nie zrobię tego tylko dlatego, że chwilowo łamię prawo. I dlatego strzelałem w radiowóz z procy. Żeby mnie zauważyli i powstrzymali! Powód nie powód, ale mam ważniejsze rzeczy na głowie niż szkolenie dzieciaków z mlekiem pod nosem”.
Z różnych kryminałów wiemy, że ranni świadkowie i osoby ważne dla śledztwa są pilnowani przez policjantów siedzących na oddziałach, tuż przy drzwiach do sali. Ale dlaczego policjanci pilnują (a właściwie nie pilnują!) wejścia do prosektorium?
Bo jak tylko odwrócą wzrok, to te trupy im stamtąd śmig! śmig!
Gdy nacisnął klamkę, drzwi ustąpiły.
– Dziękuję, pani doktor. – I wślizgnął się do środka.
Puste wnętrza mają w sobie coś magicznego.
Za dnia tętnią życiem, używa się ich każdego metra kwadratowego [albo są puste, albo nie] wykorzystuje wszystkie moce przerobowe w postaci mebli, wind, urządzeń łączności, korytarzy. Są pełne życia i energii. Zaś nocą? Uśpione, tak jak olbrzym, którego ciało śpi.
Uśpione jak śpiący olbrzym, no jakież to GUEMBOKIE!
Nie, nie, zobacz, olbrzym, KTÓREGO CIAŁO śpi, to dopiero jest GUEMBIA! Wyrażenie “olbrzym, który śpi”, byłoby wręcz ordynarnie prostackie.
Właśnie nocą cały ten ruch ukrywa się w bezruchu. Kto nie chciał jako dziecko zostać zamkniętym na noc w szkole albo kinie? Kto nie marzył o zaśnięciu na regale w sklepie z dywanami albo zabawkami? Kto nie lubił wykorzystywać miejsc w sposób inny, niż przewidziano? Siedząc na parapecie, śpiąc w samochodzie, jeżdżąc rowerem po terenie szkoły w wakacje, pijąc piwo na nieczynnym targowisku?
Yyy… ja nie?
Jeżeli któreś z tych skojarzeń linkuje się w pamięci i emocjach, to co dopiero mówić o miejscu tak skrajnie nieczynnym jak miejska kostnica?
Jeśli bowiem tętni ona życiem za sprawą patomorfologów, prokuratorów, laborantów i denatów, to co dopiero nocą?
No dobra. Ale TĘTNIENIA ŻYCIEM DENATÓW tośmy jeszcze chyba nie przerabiali?
Jak nie!
A jak denat ma bogate życie wewnętrzne, to dopiero tym życiem tętni!
Moi kochani, kolejna seteczka (i mam na myśli sto kolejnych stron, a nie tę seteczkę, co to powinno się mieć pod ręką przy czytaniu Marcela zawsze) pęknie za dwadzieścia stron, ale ja po tym tętniącym życiem patomorfologów prosektorium muszę jednak zrobić… coś, żeby ochłonąć.
Zjeść coś. Upić się w trupa. Zimnego, nie tętniącego życiem. Iść z psem. Poodychać do woreczka. Przeczytać coś głębokiego i błyskotliwego, na przykład “Nie oddam dzieci”. COKOLWIEK.
I właśnie nocą zjawił się tu detektyw Leon Brodzki. Zakłócił sterylną przestrzeń miejsca będącego…
„No właśnie, będącego… czym? Purgatorium? Węzłem przesiadkowym? Peronem na podmiejskiej stacji, skąd pociągi jadą do nieba i piekła?”
Po prostu jest jednym z oddziałów szpitala.
Było to stare skrzydło szpitalne, niewyposażone w monitoring ani dodatkową dyżurkę.
– No bo kto miałby włamywać się do trupów? – zastanawiał się na głos Brodzki. – Nekrofile?
Tacy jak ty, Brodzki.
Przechylił się przez ladę portierni, zabrał pęk kluczy i ruszył na spotkanie ze śmiercią.
Doceńmy tę metaforę.
W kostnicy pachniało niebytem i pumeksem.
Pumeksem?
Czym ma pachnieć pumeks? Otartymi piętami nieboszczyków?
Ja tam się pytam, czym pachnie niebyt.
Nafreonowane, zimne powietrze wdzierało się do ciała detektywa wszystkimi otworami w głowie. I tak jak zimą czujemy, że chłód próbuje nam się dobrać do dupy, tak tutaj do dupy przez głowę próbowała dobrać się śmierć. Pod przykrywką chłodu.
Jakoś bym to, wiecie, zanalizowała, albo dowcipnie skomentowała, ale wymowność mię odbiega w takim tempie, że w cuglach wygrałaby Wielką Pardubicką.
Pewien bydgoski zespół śpiewał ongiś: “Moja śmierć jak mistyczne gówno kopuluje z ust” i tutejsza metaforyka sprawia wrażenie, jakby się nieuchronnie zbliżała do tego poziomu.
Brodzki przeszedł przez bladą, kafelkowaną salę z metalowymi stołami sekcyjnymi i przeszedł do drugiego pomieszczenia. Po lewej stronie znajdowały się w ścianie komory chłodnicze. Wsadzone do nich zwłoki przywieziono w specjalnych kapsułach.
Od tego chłodu Brodzki wpada w gonitwę myśli.
Detrytus?
Nie, Detrytus myślał logicznie, wręcz genialnie (i nie resetował się po przejściu przez drzwi).
„Zabawne, że nazywa się to kapsułą. Tak samo mówi się na obiekty, w których wysyła się ludzi w kosmos. Albo w książkach – gdy podróżują między wymiarami. Kapsuła czasu… Albo bezczasu.
Głupie te moje przemyślenia.
Słuszna uwaga, nie będziemy się sprzeciwiać..
Brodzki oddaje się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli głębokiemu, metafizycznemu rozmyślaniu.
O życiu i śmierci. O istocie rzeczy. O, ptaszek!
Czemu pomyślałem, że cokolwiek jest tu zabawne? Pułapki ludzkiego umysłu. Przetrwanie poprzez śmiech. Przybyłem tu w konkretnym celu. Refleksje i przemyślenia to znów próba oszukania umysłu i ucieczka od zagadki śmiertelności, która zastanawia mnie tym bardziej, im bliżej człowiekowi do… kapsuł.
Komuś tu jest blisko nie tyle do kapsuł, co do kapsułek.
Co innego śmierć Tomka – nagła, niesprawiedliwa i okrutna, ale jednak w pewnym sensie odległa. Co innego śmierć mojego ojca – dokonana na moich oczach, ale w ułamku sekundy. Co innego śmierć mojej matki trzydzieści lat temu. Byłem obok, gdy stopniowo ulatywało z niej życie. Widziałem grymas na twarzy, zmieniający się kolor skóry, czułem oddech śmierci. Patrzyłem na jej konwulsje i w jej gasnące oczy. Widziałem bezgraniczną miłość, której blask powoli przygasał, by w końcu rozpłynąć się w niebycie. Tak, śmierć ma wiele twarzy, ale rzadko patrzymy prosto w oczy którejś z nich…”
– A najczęściej… – powiedział głośno, by dodać sobie odwagi. – A najczęściej po prostu odwracamy twarz.
– Na te słowa wysunął ciało z pierwszej komory. Zagryzł usta, zacisnął mocno powieki, otworzył. Energicznym ruchem spojrzał <spojrzał energicznym ruchem. Frazeologia polska trudna tak bardzo, dowód tysiącpińćsettrzydziestypierwszy> na karteczkę identyfikacyjną.
– Janka… – Brodzkiemu głos uwiązł w gardle.
Przypomniał sobie sobotnie spotkanie z piękną kobietą, która kiedyś była obiektem jego westchnień, a w niedzielne popołudnie wykrwawiła się w centrum miasta.
(...)
Gdy tym razem Brodzki poprosił ją o przysługę, nie odmówiła. I przyszło jej zapłacić za to wysoką cenę – morderca ukarał ją za dawne grzechy, sadzając ją na zabytkowym pręgierzu.
(w centrum miasta w biały dzień, nie zwracając niczyjej uwagi, tak tylko przypomnę. Jak widzimy, jest to ulubiony sposób popełniania morderstw przez panamarcelowych zbrodzieni)
Rzeźba symbolizująca osła, wyposażona w ostry grzbiet, rozcięła kobiecie genitalia. Janka się wykrwawiła.
Detektyw odkrył powoli płótno przesłaniające jej twarz.
Miała zawsze wyraziste rysy. Zabiegi plastyczne podkreśliły linie nosa i podbródka. W tej scenerii i z tą temperaturą ciała wyglądała jak królowa lodu. Z jasnymi włosami opadającymi na ramiona, sinymi ustami, wciąż wywiniętymi rzęsami.
Niesamowite, przecież natychmiast po śmierci się prostują!
Brodzki uczuł, jakby w pomieszczeniu zrobiło się zimniej niż wcześniej.
Rozejrzał się niepewnie. Tak. Był jedynym na tym oddziale człowiekiem o temperaturze ciała powyżej 4 stopni Celsjusza.
– Żegnaj, laleczko. [mrygu-mryg…]
– Brodzki przytknął palec do jej ust. – Byłaś dobrą dziewczyną. Jakkolwiek mętnie i bezbarwnie to zdanie dziś brzmi. – Miał już przykrywać ciało płótnem, gdy zatrzymał je tuż pod brodą kobiety. – Co to…
Pod naciskiem opuszków spod wargi wysunął się dziwny kształt.
Brodzki się nachylił. Gdyby spojrzeć teraz na profil Janki, to zza jej ułożonej poziomo głowy wystawały oczy Brodzkiego, patrzące uważnie na usta kobiety.
htps://www.daz3d.com/toon-animals-and-creatures#t
Brodzki zniknął na chwilę w sąsiedniej sali. Wrócił, ponownie się nachylił, ponownie jego oczy oglądały profil Janki. Z jej ust wystawała pomarańczowa drobinka.
Detektyw miał na prawej dłoni lateksową rękawiczkę, buchniętą z pojemnika stojącego przy stole sekcyjnym. Z szafki z instrumentami zabrał też małe kleszcze zaciskowe.
Odchylił palcami brodę denatki. Żuchwa nie ustąpiła jak podczas ćwiczeń resuscytacyjnych na fantomie, policjant musiał użyć sporo siły. Gdy chrupnęły kości w szczęce [nie ma to jak połamać kości zwłokom czekającym na sekcję, lekarz się ucieszy jak dziecko], Brodzki pogmerał kleszczami w ustach, po czym wyjął z nich…
– Nagietek?
Pamiętajmy o Jane Shaxpere, która utonęła gdy zbierała nagietki.
– Obejrzał kwiat pod światło. Listki były pomarszczone i zabarwione na czerwono. – Raczej od niego nie wyzdrowiałaś, co? To sprawa dla biegłych. Jakby co, mnie tu nie było, dobrze?
Bo szczęka po śmierci wyłamuje się samoczynnie, elementarne.
No, to buzia na kłódkę.
Włożył kwiat na swoje miejsce, domknął żuchwę.
– Już po wszystkim, dziewczyno. Już cię nikt nie skrzywdzi.
Przepraszam. – Zakrył ciało płótnem, jednym ruchem wsunął je do komory i zamknął drzwiczki z hukiem.
Cofnął się do sali sekcyjnej, wrzucił rękawiczkę do kosza, kleszcze odłożył do szufladki, zasunął ją. Wrócił przez drzwi [Brodzki, nie rób tego!] do sali z komorami, podszedł do kolejnych drzwiczek. Nagle mocny ból skroni zdjął Brodzkiego tak, że ścisnął rękami głowę niczym w imadle.
– Co to ja miałem… – wymamrotał. Często, kiedy przechodził przez jakąś futrynę, zapominał, co miał zrobić.
Po prostu WY O TYM NIE WIECIE, ale reptilianie już od dawna zakładają we wszystkich futrynach urządzenia emitujące tajemnicze promienie amnezji. Siedzi człowiek w pokoju, ogląda filmiki z żółtymi napisami na youtubie i wpada na trop spisku… zrywa się, by ogłosić go światu, ale siup! przeszedł przez drzwi i już nic nie pamięta!
Dla ochrony zaleca się nosić to:
http://www.mediacircus.net/signs_____________3.jpg
(...)
Werwa, która przed chwilą uleciała za futryną, teraz wróciła, wstępując w jego ciało ze zdwojoną mocą.
Zawróciła jak bumerang i jebs!
(...)
– Żółtko, Tomasz – wypowiedział zasapanym głosem. Serce biło mu jak szalone. – Po co żeś chłopaku jechał na to zgłoszenie? Po co byłeś taki dobry w tej robocie? Nie powinno było spotkać cię takie kurestwo. Powiesili cię jak psa na łańcuchu.
Oparł palce wskazujące na biodrach, bębniąc z tyłu palcami.
Próbowałam. Bardzo niewygodne.
Przygryzł wargi. W końcu nachylił się i zdjął płótno.
Oblicze detektywa Leona Brodzkiego zmieniło się gwałtownie. Mięśnie jego twarzy musiały wykonać jedną z szybszych wolt w historii swojej mimiki.
Brodzki znów pochylił się nad ciałem, tym razem jeszcze niżej, łypiąc na denata niczym oczy krokodyla wynurzone z rozlewiska.
https://www.flickr.com/photos/puppy-eyes/23770067492
Ja tu widzę raczej to:
https://d-pt.ppstatic.pl/kadry/k/r/1/a1/39/591dd8612ab4d_o,size,1088x550,opt,w,q,71,h,902d25.jpg
– Zastanówmy się – zaczął zmienionym głosem. – Lekarz musiał stwierdzić zgon. Pielęgniarka wypełniła kartę skierowania do chłodni. Zwłoki powinny były być przewiezione najwcześniej po dwóch godzinach od czasu zgonu wpisanego w papiery. Mieli dużo roboty, trupów w mieście przybywało. Taki mały, kurwa, Smoleńsk.
Mały Smoleńsk. Zaiste, kurwa, wybaczcie mój klatchiański.
Mieszkańcy Torunia na spacerze:
Byle jak, na szybko. Twoi dziadkowie może nawet cię nie identyfikowali, zrobił to ktoś z funkcjonariuszy. Lekarz klepnął, pojechałeś do chłodni i zamienili cię w rożek Algidy.
Smacznego!
Podobnie jak doktor Tulp Brodzki również nie miał pomocnika w osobie preparatora, który przygotowałby ciało. Nie licząc martwych zwłok, był tu sam <a i żywych zwłok też zapewne nie uświadczył w okolicy…>. Rembrandt, chcąc dodać dramatyzmu i dynamiki, na obrazie pokazał, jak doktor Tulp zaczyna badanie ciała od ręki, choć w rzeczywistości pierwszy był badany brzuch. Brodzki zaczął od twarzy. Wrócił do sali sekcyjnej, wziął rękawiczkę i mały chwytak. Zatrzymał się przed futryną drzwi, policzył do trzech, przeskoczył.
<niewinnie zaciekawiona> Jak liczy to go przejście przez granicę framugi nie resetuje?
A jak go zresetuje, to zapomni jak się liczy. Dodajmy do tego obrazka faceta w średnim wieku, który mamrocze coś do siebie i przeskakuje przez progi.
– No chłopie. Dzisiaj twarze inwigilują wszystkim, ale ty masz szczególne przywileje… Mogłem zostać tanatopraktorem – mówił pod nosem, przykładając chwytak do policzków denata.
Wtem Brodzki podskoczył jak oparzony.
Zmarły otworzył oczy?
– O ja cię, kurwa, pierdolę – wyszeptał, choć nie było w tych słowach nawet cienia wyznania nekrofila. –
O ja cię, kurwa, pierdolę.
Dobra. Rozważmy to, czego jeszcze nie rozważaliśmy.
Rozważmy możliwość, że on to dla jaj zrobił i sprawdza, ile mu się uda bzdur przepchnąć w drugim tomie, skoro debiut się sprzedał jako "ambitny i obiecujący".
Ot, założył się z kumplami, z którymi wyskakuje do “Zeza” na piwo, że napisze i wyda, napisał i wydał, założył się, że w drugim tomie pojedzie po bandzie i też wyda…
Może Mroza nie lubi, spotkał się z wielbicielem, dyskusja potoczyła się w kierunku: "To napisz lepiej, jak jesteś taki mądry!", "Co, ja nie napiszę?", "To o co się zakładamy?", a teraz my przez to sobie siedzimy i analizujemy.
I wygląda na to, ŻE JESTEŚMY JEDYNI, KTÓRZY SIĘ NIE DALI NABRAĆ!!!
Kwadrans później policjanci z radiowozu prawdopodobnie dłużej oglądaliby filmy w samochodzie, gdyby pewne zdarzenie nie zakłóciło im projekcji. Siedzący na prawym fotelu posterunkowy miał zamiar wysiąść z pojazdu, kiedy zorientował się, że coś blokuje
jego drzwi.
Dorosły mężczyzna, w dodatku policjant (a więc ktoś, od kogo oczekujemy nerwów ze stali i opanowania) nie mógł otworzyć drzwi, więc wpadł w panikę.
A jak wiemy, panika się udziela, więc mamy Element Komiczny z Kupą Gombrowiczowską:
– O kurwa, o kurwa, o kurwa! – zaczął krzyczeć i miotać się w samochodzie jak po ataku węża. – Spierdalamy, kurwa!! – I rzucił się w stronę drzwi kierowcy. Obaj policjanci wyskoczyli ze srebrnego radiowozu, spadając jeden na drugiego.
Hahahahaha, KUPA śmiechu! A żaden przypadkiem nie pośliznął się na skórce od banana?
Złapali za broń, zerwali się na równe nogi i powoli obeszli samochód. Przy jego prawym boku, na szpitalnym wózku, leżały zwłoki z karteczką NN na paluchu. Na prześcieradle czerwonym flamastrem napisano:
Jeśli zginę drugi raz, to przez was. Nie opierdalać się na służbie.
Gdyż Leon Brodzki wyjął był ciało z komory w chłodni, uprzednio wykonując napis na prześcieradle, spacerowym krokiem przemaszerował z lubym ciężarem (ile to może być, jak myślicie? 80 kilo? 90?) przez cały budynek [gorzej - przewiózł je na metalowym wózku, strasznie hałaśliwym ustrojstwie], wyszedł na zewnątrz, złożył ciało tak, by zablokowało drzwi policyjnego samochodu, ale by jednocześnie siedzący w środku policjanci nic nie zauważyli, po czym oddalił się, kompletnie nie dostrzeżony i nie niepokojony przez nikogo.
Jak ja podziwiam talent Ałtora do tworzenia precyzyjnej a niewymuszonej intrygi to wy naprawdę nie macie pojęcia.
A swoją drogą, jak to leciało? Niszczenie dowodów i mataczenie? Ale nieee, zniszczyć dowód to może jedynie prosta, stara i brzydka salowa ze szpitala, a nie nasz światły, wspaniały, wzorcowy, po-pięćdziesiątce-lecz-wciąż-atrakcyjny Leoś!
Na widok sinego ciała policjant z prawego fotela zwymiotował.
Drugi, trzymając się za brzuch, pobiegł między drzewa.
Wówczas z drzwi wejściowych oddziału patomorfologicznego wyszedł Leon Brodzki. Wyciągnął miękką paczkę papierosów, [chyba znalazł je na strychu, bo od lat papierosy są pakowane w sztywny karton] wsunął jednego do ust, odpalił, zaciągnął się i syknął pod nosem.
– Nie ma ciała, nie ma zbrodni.
Jak to nie ma? Anihilowało się? Roztopiło w tych hektolitrach deszczu? Wyparowało?
No i co było dalej? Policjanci w popłochu odjechali? Zostawili zwłoki na podjeździe szpitala? Zakopali je na skwerku?
Zjedli.
Policjant na służbie zje wszystko.
Tej samej nocy ktoś się włamuje do domu komendanta Halickiego, zaniepokojona żona słysząc hałas wysyła męża, by sprawdził, co się dzieje.
Gdy Halicki wszedł powoli do salonu, nie od razu zobaczył to, co zobaczył.
Jak wiadomo, oczy stopniowo przyzwyczają się do plam światła, zderzenia ciemności i jasności, detalu i ogółu. Wiedział o tym Tomasz Żółtko, który w piątkowe południe nie od razu zobaczył w hali na ulicy Sportowej to, co zobaczył. Nie wiedział o tym Gromosław Halicki, który przetarł oczy ze zdumienia.
Może wykładzik o odruchu źrenicznym? Nic?
Złapał się za serce i przylgnął do ściany.
Panie policjancie, pan ma łapać włamywacza, a nie “się za serce”!
– Wiem, co zrobiłeś minionego lata – zabrzmiał niepokojąco głos.
Dowcipniś, mać jego wątpliwej moralności...
Dobiegał ze środka pokoju. W domu państwa Halickich w Łysomicach pod Toruniem w bladym świetle lampki nocnej stał człowiek.
– To niemożliwe! – krzyknął Halicki.
“To niemożliwe!” krzyczymy chórem.
– Spodziewaj się niespodziewanego – dodał głos.
– Przecież ty…
– …nie żyjesz?
– Tak!
– Abrakadabra! – zaśmiał się głos.
Avada kedavra! odpowiadamy pogodnie.
Halicki odkleił się od ściany i ruszył na uginających się nogach ku postaci. Zrobił kilka kroków, zmarszczył brwi. Przypatrzył się postaci, znów zrobił kilka kroków. Wzdrygnął się. Stał przed nim aspirant Tomasz Żółtko. A przynajmniej ktoś, kto wygląda jak on.
– Tomek był niższy od ciebie, Brodzki – odparł Halicki i zdjął człowiekowi połamane okulary z nosa. W jego głosie czuć był wielką ulgę.
Pośrodku salonu stał człowiek, który miał na twarzy naciągniętą maskę, jako żywo przypominającą oblicze Tomasza Żółtki.
Człowiek wsadził rękę pod kołnierz koszulki i wyciągnął silikonowe tworzywo. Przylegało mocno do skóry, wydając dźwięk przypominający odklejanie grubej folii od szyby.
Trzasku-trzasku-psss… oraz cmok, cmok. Onomatopeje szaleją.
– Co to ma, kurwa, być? Że niby Żółtko? – syknął Halicki.
– Nie, kurwa, Ken bez lalki Barbie – odpowiedział zdyszany Brodzki, gdy udało mu się w końcu zdjąć maskę. Był czerwony na szyi, twarzy i uszach. – Chyba mamy problem. Nasz Heraklit nie jest już tylko kopistą zbrodni <czyli przepisuje je?>. To pierdolony Leonardo da Vinci.
<niepewnie> Nic nie słyszałam, żeby Leonardo da Vinci tworzył maski...
Z tego co wiem, nie popełniał też morderstw...
– I co to za najście w środku nocy? Mogłem do ciebie strzelić…!
Gdyby tylko Halicki zabrał broń palną na włamywacza.
Skąd to masz?
– Ty dalej nie łapiesz, co? – zaśmiał się Brodzki. – Z chłodni.
– Nie możesz tam wchodzić.
– I tu mnie masz! Wisielec z mostu miał to na gębie.
– Co?! – Halicki złapał się za głowę jakby chciał skręcić sobie kark. – Jak to: miał na gębie?!
Detektyw podszedł do niego energicznym krokiem.
– A na ile sposobów można mieć coś, kurwa, na gębie! – fuknął, wymachując maską. – Trup w chłodni to nie Żółtko! Albo ktoś podmienił ciała, albo wisielec na moście to nie był Żółtko!
Serio, im bardziej myślę, że to może być parodia tym bardziej wydaje mi się to wiarygodne.
Serio, im bardziej myślę, że to może być parodia tym bardziej wydaje mi się to wiarygodne.
Trup na moście, który nie był Żółtką, ale miał na twarzy silikonową maskę udającą twarz Żółtki, co Brodzki odkrywa obmacując trupy w prosektorium szpitalnym o północy w burzową noc, ale czego przedtem nie zauważa nikt z tych dwóch tuzinów osób, co miało ze zwłokami niby-Żółtki do czynienia, niech się schowają wszyscy laureaci Oscara za charakteryzację normalnie...
To po prostu nie może być na serio.
I Brodzki, policjant z wieloletnim stażem, który tak sobie po prostu zabiera tę maskę, nakłada sobie na durny łeb, zamazuje wszystkie odciski palców, oblepia ją własnym DNA… NO BRAWO PANIE POLICJANCIE AŁTORZE, BRAWO.
– Sam go rozpoznałeś!
– Wisiał na przęśle, osiem metrów nad ziemią.
Ach, jej. I był wieszany te osiem metrów nad ziemią z kabiny ciężarówki, która zatrzymała się na środku mostu (nie przeszkadzając nikomu)? To zaprawdę była najwyższa ciężarówka świata.
Tak, miał twarz Tomka, przebity bok,
Włócznią?
Znowu aŁtorowi symbolizm nie wyszedł. To nie niewierny Tomasz miał przebity bok...
Szyja mu płynnie przeszła w bok, jak widzę. I doceniam.
okulary. Padał deszcz, było pochmurnie!
Nie mówiąc nawet o przestawnej, punktowej mgle, która objęła tylko most.
– A niech mnie.
– Czy ty masz pojęcie, co się dzieje w tym mieście? Ktoś nam gra, kurwa, na nosie, a ja nie przywykłem traktować swojej gęby jak instrument muzyczny.
Wszystko pięknie, ale gdy gra się na nosie, to tylko komuś. Na własnym.
Brodzki stał tyłem do okna, którego frezowana futryna okalała jego postać niczym ramka z komiksu.
Uważaj na futryny! Zaraz się zresetujesz!
(...)
– Czy teraz ruszysz swój komendancki zad i zaczniesz coś robić? W sklepie rybnym jest większy ruch niż na patomorfologii.
Bo kiedy tam byłeś była północ, matołku
Czemu zrobili lewe sekcje? Robili w ogóle? Janka ma coś w gębie, trzeba to zbadać.
– Prezydent chce uspokoić opinię publiczną…
No to, mać jego gamratka, jaki byłby lepszy sposób na uspokojenie opinii niż energiczne śledztwo z wykorzystaniem wszystkich sił i środków?!
– Przywróć mnie, Halicki, włącz mnie do śledztwa. Muszę znaleźć córkę!
– Musimy uspokoić… Nie jesteś gwarantem bezpieczeństwa, masz osobisty stosunek do sprawy,
jesteś fatalnym gliną, który się naczytał Krajewskiego i chce być jak Mock, niszczysz dowody, nie umiesz powiązać wątków w sprawie, resetujesz się przy przejściu przez futrynę...
– I jestem najlepszym psem w tym mieście, po śmierci Daktyla nie masz nawet, kurwa, technika i ślecie wszystko do Bydgoszczy.
I słusznie. Jeśli Brodzki jest najlepszy, to w Toruniu nawet włamywacz do warzywniaka, który na miejscu zdarzenia zostawiłby ksero dowodu osobistego, a potem machał do miejskiego monitoringu i pozdrawiał rodzinę, nie zostałby złapany.
– Dostaliśmy wzmocnienie.
– Masz na myśli tych pizdeuszy, którzy robią w majty na widok „en-ena”?
– Co?
– Gówno drogą szło i pytało o ciebie. Halicki, skup się.
Ha-ha-ha! Jaki dowcip. Zaśmiewam się.
– Nie wiemy, w co ręce wsadzić, Leon.
Dlatego wysyłamy ludzi do całodobowej obserwacji prosektorium. To ma sens.
– Ty wiesz. Najwyraźniej najpierw marzyłeś o spokojnej emeryturce, a teraz nagle chcesz wskoczyć na stołek komendanta wojewódzkiego. Więc nie pierdol, że nie wiesz, w co ręce wsadzić, bo są tak głęboko w dupie ministra spraw wewnętrznych, że zaraz stracisz dopływ tlenu i cały się zamoczysz w czekotubce. Chyba że masz dalej zatkany nos i nie czujesz?
Pasikowski i Vega biją dyskretne brawko.
Komendant Gromosław Halicki podszedł do sekretarzyka.
Sięgnął z niego etui okularów, otworzył je i nałożył szkła na czubek nosa. Wziął następnie maskę i stanął z nią pod karniszem. W tym świetle maska Żółtki prezentowała się jeszcze upiorniej.
Tak, to przerażające światło karnisza, brrr, aż mnie dreszcz przechodzi!
– Więc? – Brodzki stał w wejściu do salonu.
Czy to znaczy, że stał w drzwiach? Widzę te promienie śmierci przenikające Brodzkiego na wskroś.
Z sypialni wyszła Zofia Halicka, w satynowej piżamie i z wałkami na głowie. Usłyszała przytłumione głosy i wstała, by dowiedzieć się, o co chodzi. Nie pierwszy raz jej mąż przyjmował pod osłoną nocy niespodziewanych gości. Zawsze w takiej sytuacji usłużnie parzyła kawę i kroiła ciasto. W cieniu męża od dwudziestu lat.
– Zosiu, weź w kuchni… porób coś – wybełkotał komendant.
Boże, Boże, to jest takie piękne, że nie wiem <3.
Małżonka ściągnęła kołnierz pod szyją i podreptała z pokoju.
Obaj mężczyźni odprowadzili ją wzrokiem.
– Halicki. – Leon nie odpuszczał. – Jesteś komendantem czy komediantem? Żółtko żyje. Moja córka też. Muszę ich znaleźć!
Stali w pogrążonej w mroku przestrzeni domu, jak postacie z jakiegoś nieczynnego muzeum figur woskowych.
Bo w czynnym figury nie stoją, tylko pląsają po salach w podskokach.
Niewidzialną, rozpiętą między nimi siatkę spojrzeń przerywały ciche odgłosy z
kuchni. Halicki, stojący teraz bokiem do lampki nocnej, oświetlony miał tylko profil.
– W porządku. Możesz nieoficjalnie działać – rzekł z rezygnacją
komendant i schował się w cieniu.
– Nie dosłyszałem. – Brodzki zaciągnął się.
Z kuchni dobiegł brzęk łyżki dzwoniącej w szklance. Potem w drugiej.
Słuch miał doskonały, skoro odróżniał szklanki po dźwięku.
<z naciskiem> WSZYSTKO miał doskonałe.
Detektyw nie widział dokładnie twarzy Halickiego. Gdyby w pokoju paliło się światło, dostrzegłby na niej pot i strach.
– Możesz działać.
– Żółtko oficjalnie nie żyje.
– Jak to?
– Próbuję rozgryźć modus operandi sprawców. Niech myślą, że są krok przed nami. Pamiętaj, szachowe powiedzenie mówi, że groźba jest silniejsza od wykonania.
...whatever...
– Możesz na mnie liczyć, Leon.
Brodzki skinął i wyszedł. Choć w ostatnie zdanie Halickiego nie miał zamiaru wierzyć.
Z prosektorium nad ranem pozdrawia tętniący życiem team analizatorski,
a Maskotek przymierza maskę ze Strasznego Filmu żeby nastraszyć Brodzkiego.