czwartek, 16 maja 2013

222. Zimą piniendze się nas trzymią, czyli Ballada o Januszku, co nie umiał kochać (McDusia, cz. 5)



Drodzy Czytelnicy!
Po raz ostatni dziś zagłębiamy się w świat McDusi. Perypetie ślubne zakończyły się, ale czeka nas jeszcze wesele połączone z Sylwestrem, liczne Elementy Dramatyczne, krew, łzy i ogień, ostateczne pożegnanie Człowieka, Który Nie Umiał Kochać oraz kolejna wizyta Doktora. Dowiemy się, dlaczego Gabriela wybaczyła wierzbie, kto jest kamerą przechadzającą się po gościńcu, jak wygląda Uniwersalny Symbol Dobra oraz że księżniczka też może zamienić się w żabę.
Indżojcie!


Analizują: Melomanka, Dzidka i Kura.


29 GRUDNIA
WTOREK


O nowożeńcach wiadomo było tyle, że dolecieli szczęśliwie do Wilna
Eee, do ojczyzny Mickiewicza samolotem? A co z TRADYCJĄ?
Tradycyjnie, po mickiewiczowsku, to dwukonną bryczką powinni byli jechać.
Jak to młode punki.


Drugą rzeczą, co do której żywiono pewność, była data ich powrotu. Trzecią – że w sylwestra, dla oszczędności czasu, przyjadą z lotniska prosto na wesele.
O, rany. Nie tylko Borejkowie prawie nigdy nigdzie nie podróżują. To samo dotyczy najwidoczniej autorki. Kto by tam myślał o awarii samolotu, czasowym zakłóceniu działania radarów na lotnisku, burzy śnieżnej, mgle... Może nie każdy lecąc pierwszy raz w życiu samolotem będzie miał od razu takie przygody jak ja, ale mniejsze opóźnienia z powodu warunków pogodowych nie należą do rzadkich.
I może jeszcze goście są zaproszeni na 20.00, a lądowanie ma być planowo o 19.55?
A tego... odpocząć po podróży, umyć się, przebrać? Takich fanaberii nie przewidziano?
Prawdopodobnie Ałtorka należy do tej nielatającej grupy ludzi, którzy (i tu, uwaga, załatwiam swoje personalne irytacje) prychają lekceważąco: “No co ty, wielkie mi halo, jakie problemy, jakie zmęczenie, lecisz sobie trzy godziny samolotem, a nie jedziesz trzydzieści trzy godziny autokarem, wsiadasz, wysiadasz i spoko, jaki problem?” - na co od dziesięciu lat mam jedną i tę samą odpowiedź: najpierw polataj sobie tyle co ja, a potem wrócimy do tematu!


– Ale co mnie zdumiewa – wyznała Mila Borejko, kierując swe słowa do córki, Gabrieli, kiedy razem z Magdusią jadły sobie spokojnie pyszne drugie śniadanko (ciasta świąteczne plus mocna herbata) – to, że Laura, która od dziecka miała chorobę lokomocyjną, teraz ujeżdża z Adamem dzień i noc tą starą furgonetką, lata do Wilna i z powrotem, i w ogóle nie pamięta, że ma chorować!
– Może w tym właśnie sęk, że nie pamięta! – zrobiła odkrycie Gabriela. – Coś innego absorbuje całą jej uwagę!
Odkrycie godne wykształconych z dużego miasta. Rozumiem, że moja bratowa, która na dłuższych trasach zawsze przejmuje kierownicę sześcioosobowego samochodu, bo gdyby próbowała w podróży czytać, to zaraz robiłoby jej się niedobrze, w ogóle nie jest zaabsorbowana mężem i gromadką dzieci. Może nawet jest CKNUK–iem! A tak jej dobrze szło udawanie.
Czyżby MM subtelnie dawała do zrozumienia, że choroba lokomocyjna Laury to w istocie były fanaberie wynikające z niedopchnięcia, które po ślubie przeszły, jak Pan Bóg przykazał?


– Bo miłość ją zmieniła bez reszty! – powiedziała Magdusia z zapałem i westchnęła, a zaraz potem – kichnęła.
– Nie byłabym taka pewna, czy bez reszty. No, na razie pofrunęli, a ja się denerwuję z powodów praktycznych – wyznała Gabriela. – Wesele nie jest organizowane przeze mnie, a fatum nie śpi.
A ta znowu zaczyna, Boże, daj mi cierpliwość. To wielkie wesele, o które tak się boi Gabrysia, to zwykłe rodzinne spotkanie rodziny w mieszkaniu w sylwestrowy wieczór, tyle że rodziny jest ponoć sporo, więc przypomina to bardziej wieczór wigilijny, no i ma być podany weselny tort. Ot i cała wielka impreza, w której rzekome fatum może zepsuć jeden szczególik, a ten pociągnie za sobą kolejne i zrujnuje wesele.
Fatum - sratum. Owszem, ślub Idy obfitował w różne komplikacje, a na ślubie Natalii Ignacy Borejko złamał rękę, lecz o pozostałych nie ma nawet wzmianki, z czego wnioskuję, że przebiegły gładko i bez zgrzytów.
Jakie tradycje rodzinne, takie fatum.
A nie, przepraszam, na początku “McDusi” Gaba wspomina rzekomo zagubione obrączki przy ślubie Patrycji - lecz jest to typowy apokryf dopisany post factum.
Oklepany motyw, swoją drogą.


Na to babcia Borejko zaśmiała się triumfalnie i odrzekła, że teraz to fatum sobie może nawet cierpieć na chroniczną bezsenność...
Ranyyy, ile jeszcze? To rozmawiają głęboko wierzące katoliczki z wyższym wykształceniem, czy Kali i Mea zastanawiający się nad tym, jak ujarzmić złe Mzimu?


...bo dziewczyna już, dzięki Bogu, jest szczęśliwie wydana za mąż...
więc najważniejszy problem w życiu rozwiązany. Laurka nie zostanie starą panną. Nie będzie miała rzadkich włosów pomalowanych na czerwono i nie będzie rozsiewać aromatu przetrawionego tytoniu, mówiąc ochryple, że dla niektórych kobiet praca zawodowa jest ważniejsza niż wszystko inne. (Czarna Polewka)
Tutaj akurat mnie to nie razi, bo uwaga pada z ust przedstawicielki najstarszego pokolenia. Gorzej, że sama Laura w tym tomie zdaje się niezdolna do życia bez autorytarnego męża.
O ile sobie przypominam, podobnie było podczas ślubu Idy, ile to - dziewiętnaście lat wcześniej? O tym, że cała rodzina odetchnęła z ulgą, bo Idusia wyszła za mąż, i nic się nie zdarzyło, oblubieniec się nie rozmyślił itp. OK, jak najbardziej rozumiem westchnienia ulgi “uff, wesele za nami, wszystko poszło dobrze bez żadnych problemów, możemy odetchnąć” - ale to jednak jakby coś innego niż “ufff, dziewczyna już jest szczęśliwie wydana za mąż/narzeczony się nie rozmyślił i mamy mężatkę!”.
W Imieninach natomiast Borejkowie niemal siłą chcą zaciągać przed ołtarz Natalię z facetem, który dał się poznać jako psychopata... Rany, czuję, że pod wpływem ponownego czytania całej Jeżycjady robi się ze mnie wojująca feministka :-P


...a na uczcie weselnej będzie tylko grono bliskich i przyjaciół. Ci zaś mają poczucie humoru oraz dystans wobec spraw przyziemnych i konwenansów, a wobec tego przyjmą z uśmiechem ewentualne wpadki, wypadki, incydenty i ewenementy.
W dalszym ciągu nie rozumiem, o czym one mówią. Co takiego może się wydarzyć na przyjęciu sylwestrowo-weselnym? Któreś danie będzie niedogotowane albo przypalone? Rozmowa nie będzie się kleić? Toż to tylko kwestia odpowiedniej ilości wódki (no, powiedzmy, że nalewki, coby brzmiało bardziej tradycyjnie) :-P
No gdzież, w tak wykształconej i kulturalnej rodzinie, jak nawet zabraknie tematów do rozmowy, to zawsze można się pobawić w odgadywanie cytatów (na wyścigi, by nikt nie pomyślał, że jest się niedouczkiem).


Nic dziwnego, dodała, że nowożeńcy z pełną beztroską udali się w podróż – a przejawić podobną swobodę i luz mogli tylko ludzie, którzy złożyli sprawy organizacyjne w czyjeś naprawdę kompetentne ręce.
No nie rozumiem, nie rozumiem, nie rozumiem. Państwo młodzi zaprosili rodzinę i domniemanych przyjaciół na przyjęcie, na które sami mają zamiar przybyć prosto z lotniska. Jest to moim zdaniem zupełny brak wyobraźni, a jeśli lot zostanie opóźniony/odwołany, niestawienie się na własnym przyjęciu będzie lekceważące dla przybyłych gości. Co tu ma do rzeczy fakt, że pan Gruszka załatwia catering?
No jak to, nie wiesz, że goście przychodzą przede wszystkim nażreć się i potańczyć, państwo młodzi są tylko ładną, lecz niekonieczną dekoracją?


Te właśnie słowa wyrzekła – i proszę, w pół godziny później pojawił się na Roosevelta pan Gruszka, bardzo zaaferowany, tchnący duchem dobrej, wielkopolskiej organizacji oraz wonią przetrawionej nikotyny. Magdusia, która była bardzo ciekawa tej mitycznej postaci, ujrzała z zaskoczeniem niedużego, żylastego, brązowego jak wędzonka osobnika w sile wieku.
Potrząsanie jak szczurem, klopsiki na głowie, oczy jak mutry, pan Gruszka w kolorze wędzonki. Jeśli metafory w tej książce miały zrobić duże wrażenie, to cel osiągnięty.
W “Nutrii i Nerwusie” pojawia się marginalnie facet z pociągu, “jegomość o cerze koloru rzemienia, ubrany w błękitną koszulę”. Pasowało mi to, i kolor pana Gruszki w sumie też.


Pan Gruszka ględzi o żarciu językiem przypominającym nieco mowę ludu prostego z czasów mniej więcej Konopnickiej (aczkolwiek “pani Strybowa” w odniesieniu do Gabrieli zrobiło mi dzień!), a Gaba cały czas stroi fochy. Nuuuuda. Przenieśmy się do sąsiedniej kamienicy.


– Nie uwierzysz, ale Łusia już jest bliska rozwiązania zagadki. Szuka, podpytuje, bada – opowiadał Ignacy Grzegorz, kiedy znów sprzątali w mieszkaniu profesora Dmuchawca. Właśnie spakował do niebieskiej torby jeszcze i tę ostatnią książkę – starą encyklopedię Larousse'a, pozostawioną przez kuzyneczkę na fotelu. – Już wpadła na trop – dodał – jak prawdziwy detektyw! Spytała mnie, czy to, co wypatrzyła, to jest inwersja! No i jest!
Zagadka, o której rozmawiają, to cytat z “Konrada Wallenroda”, który Łusia ma zawieszony u siebie nad biurkiem i obiecała odgadnąć autora bez googlowania. Niech się lepiej nie skupia na tej inwersji, bo choć pracowicie wypisała w definicji, że “AM też lubił”, to jednak prędzej ten trop skieruje ją w stronę baroku... ;)


Tu Ignaś, nie doczekawszy się od Magdusi spodziewanego entuzjazmu, przygasł nieco.
“nie doczekawszy się od Magdusi spodziewanego entuzjazmu”? Dlaczego do licha spodziewał się entuzjazmu? Dlaczego w ogóle zawracał jej tym głowę? Zaczynam się poważnie obawiać, że dorosły IG Stryba zarzucać będzie znajomych jakże “pasjonującymi” informacjami o tym, że docent w Instytucie rozlał herbatę na materiały na prelekcję, i jak bardzo on, Ignaś, to przeżywał. Albo o tym, że ktoś włożył teczkę z materiałami pod inną teczkę, i pół dnia jej szukano, a ona tam sobie cały czas leżała. Albo... *ziewa przeraźliwie*


Spojrzenie jej było trochę nierozumiejące, a trochę obojętne.
Ja bym na jej miejscu spytała jeszcze „Przepraszam, mówiłeś do mnie?” Bo kiedy Ignaś i Łusia rozmawiali z cieniem dawnej Aurelii o tej jakiejś zagadce związanej z poezją, Magda w ogóle nie włączała się do rozmowy i była nią prawdopodobnie równie niezainteresowana jak ja.
Wprawdzie są tam chyba sami, ale mało to chodzi po świecie dziwaków, mój sąsiad z ławki na ćwiczeniach z rysowania robali zawsze na koniec dziękował za współpracę mikroskopowi, Ignaś mógł zdawać relację duchowi Dmuchawca :-P


– Inwersja to przestawienie wyrazów – wyjaśnił delikatnie.
No bez przesady, chyba każdy człowiek chodzący do liceum wie, co to jest inwersja. Nawet jeśli lubi frytki!


– Wiesz: „skarby mieczowi spustoszą złodzieje”, zamiast „mieczowi złodzieje spustoszą skarby”...
Gdzie się podział ten talent autorki z czasów Brulionu Bebe B., kiedy podobne definicje były zgrabnie wplecione w fabułę i czytelnik nie czuł się jak na zajęciach wyrównawczych z polskiego...


...Bardzo charakterystyczny sposób Adama...
– Adama? – zdziwiła się Magda. – Naprawdę?
– ...Mickiewicza.
– Ach, tak.
<uderzenie czołem o biurko> A właściwie przepraszam bardzo, Ignasiu Wunderkind, ale był to charakterystyczny sposób czego? A może sposób NA Adama, jak na Alcybiadesa?


– Podpatrzyłem to już dawno temu i sam chętnie stosuję inwersję – dorzucił Ignaś. – To bardzo soczyste. Czy chciałabyś zobaczyć mały przykład?


Ucieszył się, kiedy skinęła głową; prawdę mówiąc, od Larousse'a począwszy, pokierował rozmową tak, by dotrzeć do swojego najnowszego sonetu i znaleźć pretekst do jego ujawnienia. Pisał go wczoraj wieczorem, a szlifował jeszcze długo po północy. Wierzył głęboko, że strumień poezji uderzy kiedyś z całą swą ożywczą mocą w mur obojętności, otaczający duchową wrażliwość Magdusi.
Im bardziej czytam powyższe zdanie, tym bardziej robi mi się niedobrze.


Może właśnie jego wiersz to sprawi? Taki mur częstokroć nie jest czymś człowiekowi przyrodzonym; wystarczy, że powstał w szkole, jako samoobrona zdrowego organizmu przed zabiegami niewprawnych kształcicieli.
Albo wciskaczy na siłę... *spogląda w sufit z niewinną miną*
Przypomni mi ktoś, od kiedy zaczęło się (i trwa) to przysrywanie MM wszystkim nauczycielom, oczywiście z pominięciem Wybrańców? Jeszcze w  Kwiecie Kalafiora nauczycielka Nutrii była opisywana z ogromną sympatią, jako osoba z klasą, taktowna i starająca się nie wdrażać w miarę możliwości odgórnych zaleceń, takich jak tworzenie klasowych “siódemek”. Ba, nawet Pieróg, wówczas nauczyciel Gabrieli, opisywany był jako surowy, ale cieszący się z jej osiągnięć w nielubianym przez nią przedmiocie, i lojalnie opisujący swoich uczniów jako porządnych ludzi w słynnej aferze z “LSD”. A potem pojawił się “Brulion” i runęła fala odrazy do szkolnictwa. Jakoś tak mi się dziwnie wydaje, że był to czas, gdy do liceum poszły starsze latorośle autorki... Oczywiście, wiadomo, że bywają nauczyciele tragiczni i przynoszący wstyd swojemu środowisku, ale... z doświadczeń moich jako dziecka nauczycielskiego wykrawa mi się prosta zasada: jeżeli masz problem z całym środowiskiem nauczycielskim, to tak naprawdę to ono ma potężny problem z tobą.


Ignaś sam doświadczył okresowo podobnego zniechęcenia, kiedy w podstawówce miał panią polonistkę, niezbyt dobrze znającą język polski, która w dodatku miała zwyczaj powtarzać, że nie jest fanką poezji. W rzeczy samej, nie była, oj nie. A to się uczniom udziela.
Może trudno to zrozumieć Ignasiowi wychowanemu w bastionie Borejków, ale można nie lubić poezji nie z winy złego doboru pedagogów, ale po prostu – bo nie i już. A tłumaczenie na siłę, że przecież to takie piękne, no, posłuchaj jeszcze tego i tego, och, czyż to nie soczysta inwersja – to wywoła w Magdzie prędzej poczucie winy, że nie potrafi sprostać oczekiwaniom Ignasia, niż nagłe zapałanie miłością do poezji.
W ogóle co to znaczy - “lubić poezję”? Nie można, moim zdaniem, “lubić poezji”. Można lubić konkretnych poetów, konkretne wiersze, konkretny rodzaj poezji i nazywać to “lubieniem poezji”, owszem, ale z całą pewnością przy wzięciu tegoż pod lupę okaże się, że jednak istnieje masa poetów i wierszy które nie trafiają, nie przekonują, ba, odrzucają. Mówić, że się lubi poezję to tak jak mówić, że się lubi jedzenie - ogólnie to tak, ale oprócz ruskich pierogów i bezy z kremem karmelowym istnieje na przykład kożuch z mleka oraz zupa szczawiowa.
Ja lubię szczawiową ;)
A ja nie lubię ruskich :-D
No - same widzicie? :P


Podał teraz Magdusi kartkę, na której wydrukował dla niej swój sonet, ale kiedy zobaczył, jakim go powitała spojrzeniem, szybko postanowił, że sam jej ten wiersz przeczyta. Może łatwiej do niej trafi tą drogą.
Wyobrażacie sobie, co to będzie, jeśli któreś z dzieci Ignasia nie przejawi zainteresowania poezją? Kroi się konflikt o wiele gorszy niż Tomka z Mamertem (Noelka).


Lubił bowiem czytać wiersze na głos. Miał swój specjalny sposób artykułowania, który bardzo się podobał jego obecnej, ulubionej polonistce. Zebrał się w sobie i z dumą przeczytał...
No, dosyć żartów, wczuwam się w klimat.


– Ignacy Grzegorz Stryba:
(Dobra, napiszę to. Naprawdę jest normalnym, że szesnastolatek podpisuje się jako Ignacy Grzegorz?)
No, tutaj Ignaś nie podpisuje się jako “prywatny człowiek”, ale TWÓRCA. Może sądzi, że tak trzeba, że to mu dodaje powagi, może wzoruje się na Cyprianie Kamilu czy Józefie Ignacym? Mnie bardziej dziwi, że tak solennie odczytuje swe nazwisko przed recytacją, choć “publiczność” została dokładnie poinformowana, że to jego własny wiersz.


OCZY


Sam przystanąłem pośród mroźnej kniei,
Gdzie w śniegach tropy jeleni się mnożą,
I wyszeptałem gwieździstym przestworzom,
Że pragnę czyjejś miłości, nadziei.


Lecz próżno stałem tam pośród zawiei,
Czekając, aż się niebiosa otworzą.
Wiatr tylko szeptał, grzywy czesząc zbożom,
I maki polne muskał po kolei.


Poczułem jednak w serca poruszeniu,
Lekkim jak pstrągi w srebrzystym strumieniu,
Co tak swobodnie wiosną w słońcu płynie,


Że kiedyś przecież los mój się odmieni
I znajdę miłość jeszcze tej jesieni,
Prześlicznej w oczy spojrzawszy dziewczynie.


– Naprawdę sam to napisałeś? – zdziwiła się mile Magdusia, gdy tylko skończył.
Podejrzewam, że w tym przypadku nadużywane w książce słowo powinno być zastąpione przez „uprzejmie”. Coś w końcu trzeba powiedzieć.


Ignaś przytaknął skromnie, patrząc na nią z całkowitym oddaniem i oczekując w pierwszej kolejności należnych mu wszak słów uznania za precyzję formy i staranność w doborze rymów. Sztuka sonetu! – tak, tak, to nie przelewki.
Cierpiętnicze listy nastoletniej Idy do mamy w Kwiecie Kalafiora bawią mnie niezmiennie od lat; lubię Cesię, która wchodząc do klasy jednocześnie myśli, że wszyscy patrzą na jej grube łydki i że nikt nawet na nią nie spojrzy (Szósta klepka)... A w McDusi zakochany klaun Józef i geniusz literacki Ignaś budzą we mnie wyłącznie irytację.
Co oni, swoją drogą, z tymi sonetami. Nie mógłby to Ignaś poczuć się poetą współczesnym i nocami tworzyć poematy wierszem wolnym o niezrozumieniu siebie przez świat? Jak Danka Filipiak z jej “Alienacją”?
(Doprawdy wolę suche trupki iluzyjnych begonii niż te sonety.)
Ale jakim współczesnym, co ja piszę. Toż nawet wśród jego lektur rzeczą najbardziej współczesną jest “Nasza Pani Radosna” - powieść z roku 1931.


– Ja tu chyba przez was nawet wiersze polubię. Rzeczywiście bardzo ładny – powiedziała Magdusia.
Ale się męczy, biedaczka.


– Nawet były ze dwie inwersje, o ile dobrze słyszałam.
– Co najmniej trzy – sprostował Ignaś.
– Ale wiesz... a mogę mówić szczerze?
– Możesz! – zachęcił ją Ignaś nieszczerze. Pomyślał przy tym, dosyć nawet trzeźwo, jak na stan pomieszania, w którym się właśnie znajdował, że ilekroć ktoś pyta, czy może mówić szczerze, właśnie szykuje się do powiedzenia rzeczy bolesnych. Ciekawe. Tak jakby nie można szczerze pochwalić.
– Ja się nie znam na wierszach, ale... – zaczęła Magdusia. Och! – pomyślał Ignacy Grzegorz z drżeniem. Po takim wstępie już na pewno mógł się spodziewać krytyki. Doświadczenie mu to mówiło.
Ło matko, to jak duże on już miał doświadczenie w zamęczaniu gości swoją poezyją? Naprawdę strach do Borejków zajrzeć – jedzenie ci od ust odejmą, wiersze na siłę będą wciskać. A propos wciskania na siłę, urzekło mnie to porównanie:
„(...) mam wrażenie, że wcześniej ta poezja była jak czekolada od Pani Szczepańskiej podawana na ręcznie malowanym talerzyku, a teraz jest nam wpychana przez rurkę do gardła jak gęsiom tuczonym na foie gras.” (emkawu)


– Ale?... – dodał jej otuchy, bo zdawała się jakaś zakłopotana. Może chciała zapytać, co to za prześliczna dziewczyna w finale, a jeśliby o to spytała – ach! – miał już gotową odpowiedź.
Taaak, zalinkowany wyżej komentarz o braku wiary w inteligencję czytelnika jest jak najbardziej trafny.


Wyjęła mu z ręki kartkę z sonetem i sprawdziła coś z uwagą. Trwało to dłuższą chwilę. Ignaś się spocił.
– Ale... no, w jakiej porze roku to się dzieje? – spytała wreszcie.
Magda, lowju. Chodź tu, niech cię uściskam!


– Eee... – zacukał się Ignaś, który kompletnie się nie spodziewał takiego akurat pytania. – Jak to: w jakiej się dzieje? A to ma jakieś znaczenie?
Przecież w wyobraźni wszystko się mieści, nie?


– No, może nie ma... wiesz, że nie lubię poezji. I nie rozumiem jej – zastrzegła się ona. – I może dlatego zwracam uwagę na takie praktyczne szczegóły. Patrz, w pierwszej zwrotce masz mróz i śnieg. W drugiej jest zawieja, ale zaraz potem dojrzałe zboża i maki. W trzeciej jest wiosna. A w czwartej jesień. To jest chyba niekonsekwentne.
Ignaś zamarł, porażony słusznością jej trzeźwej oceny, zwłaszcza w odniesieniu do zwrotki drugiej. Zalał się falą wstydu i milczał, bowiem został całkowicie zbity z pantałyku. Jak wszyscy ludzie wrażliwi i niepewni siebie...
A, czyli dobrze pamiętam, że Ignaś jest nieśmiały. Zwątpiłam, kiedy doszło do jego dumnej recytacji sonetu własnego autorstwa i zasugerowano, że równie chętnie deklamuje poezję na forum klasy. Cóż, może nieśmiałość ma różne oblicza.
Ma to po dziadku, który w obliczu młodej Milencji zachowywał się po prostu żenująco, co nie przeszkadzało mu wyrywać się do recytacji na forum szkoły ;)


...łatwo przeskakiwał ze skrajnego samozadowolenia w otchłań autokrytycyzmu. Już wiedział, że po odebranym właśnie ciosie nieprędko się pozbiera.
Ależ się zbłaźnił!
Tak się skupił na rymach i na staranności formy, że zaniedbał elementarną troskę o logikę treści!
To było niedopuszczalne.
Ignaś, będą z ciebie ludzie. Aż dziwne, że takie przemyślenia znalazły się w powieści, która i o logikę treści nie dba, i formą odstrasza...


Siedział z głową spuszczoną i nie miał siły nawet na zwykłą konwersację.
– Ale hej, no halo, no chyba się nie obraziłeś? – zaniepokoiła się Magdusia.
Nawet nie miał siły jej odpowiedzieć. Pokręcił tylko głową.
Tak się starał jej zaimponować, tak pragnął ją zachwycić! – a zamiast tego po prostu się skompromitował! W dodatku, nędzny amator, minął się z celem tej deklamacji: Magdusia nie zwróciła najmniejszej uwagi na liryczny ładunek utajonego wyznania.
Był złamany.
Ja to widzę tak: Magda poezji nie chwyta ni chu... ni hu hu, ale bardzo stara się sprawić przyjemność Ignasiowi, a ponieważ nie potrafi wymyślić żadnych zachwytów typu „och, jakże piękną inwersję zastosowałeś w czwartej strofie, z taką lekką nutką dekadencji”, doszukuje się jakichś błędów logicznych, bo do tego nie trzeba mieć poetyckiej wrażliwości, za to pokazuje się autorowi, jak uważnie się go słuchało. Na jej miejscu zrobiłabym podobnie. Ewentualnie powiedziałabym, że ten wiersz kojarzy mi się ze sceną z filmu Was nützt die Liebe in Gedanken, w której też niepewny siebie prawiczek chcący poderwać dziewczynę podsuwa jej wiersz własnego autorstwa o oczekiwaniu na miłość, a dziewczyna leci na wrednego prymitywa... Eee, nie, może lepiej bym tego nie mówiła.


Uprzedzając komentarze: „Był złamany” to nie nasza literówka, tak to wygląda w książce.
Ignaś, nie złamuj się, największym się zdarza.


Lecz cóż to?! – poczuł nagle jej chłodne ręce na uszach, a jej ciepłe usta – na głowie.
Co one wszystkie mają z tym kładzeniem rąk na uszach przed całowaniem!!! Mila zanim pocałuje męża, kładzie ręce na jego uszach, Gaba zdaje się też, Róża Fryderykowi zdejmuje okulary i kładzie ręce na uszach, a teraz Magda! Mnie się to kojarzy z takim pacnięciem w uszy z zaskoczenia, żeby lekko przygłuszyć ofiarę.
Może objęcie za szyję byłoby zbyt już erotyczne...
Na pewno. Wszak byłoby to także przykładaniem jej grzesznego ciała do jego grzesznego ciała (Samozwaniec), a pamiętajmy, że Ignaś zemdlał na widok gołego kolana Magdusi.
No, tym panom można tak zrobić, ale kiedy mój tata w podobny sposób mnie żegna, powstrzymuję się przed unikiem i myślę „Moje włosy, moje włosy, fryzurę mi zniszczysz!” ;-)  


Pocałowała go w czoło, czule i pocieszająco!
– No, już, już – powiedziała łagodnie. – Popatrz na mnie.
No proszę, wystarczy tę dziewczynę zabrać z mieszkania Borejków i nagle się okazuje, że to całkiem fajna postać może być.
Tylko dlaczego zachowuje się jak mamusia?


I właśnie w tej dokładnie chwili ktoś chrząknął znacząco, a w dodatku donośnie.
– Excuse me – powiedział charakterystyczny głosik. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w tej poniekąd osobistej ekspresji. Babcia mnie po was przysłała, bo już czas na kolację.
Ech, długo się tą wyzwoloną spod borejczego wpływu Magdą nie nacieszyłam.


Wstali szybko oboje, zaczęli coś bąkać (on), tłumaczyć (ona), ale i tak wyglądało to, jak wyglądało. Łusia miała minę tak domyślną, tak skonsternowaną...
Gdybym przyłapała jakąś parę na czymś, co wprawiałoby mnie w konsternację, to bym się po cichu wycofała i zapukała do drzwi zamiast donośnie chrząkać... Ale czego oczekiwać po Łusi wychowywanej przez tego samego dziadka, który był dumny z wyhodowania Ignasia na donosiciela (Czarna polewka).
Myślałby kto, że przyłapała ich na namiętnym wzajemnym badaniu migdałków, połączonym ze zdzieraniem z siebie odzieży.


...i tak rozbawioną zarazem, że właściwie nikt już nic nie musiał mówić. Raczej należało sprawę zamilczeć.
Już za późno. Łusia zaraz opisze to w swoim pękatym notesiku z ciekawostkami minionego dnia, a potem zrelacjonuje Naszpanowi na kółku literackim.
Zamilczeć? Po jakiemu to?
Tak milczeć, żeby zamęczyć.
Przecież tu nie ma Gaby?


W milczeniu więc, nie spoglądając nawet na siebie, poskładali resztę papierów do pudła i prawie byli gotowi do wyjścia, gdy niespodziewanie pojawiła się kolejna osoba: piękna, jasnowłosa, ciemnooka pani w beżowym płaszczu.
– Dobry wieczór – powiedziała, zaglądając z korytarza. Była to pani Bebe, żona Damazego Kordiałka.
Bebe tak jak wszyscy roztkliwia się nad wspaniałością Dmuchawca, a przy okazji streszcza fabułę Brulionu Bebe B. Byłaby to dobra okazja, żeby wymyślić jakieś wytłumaczenie, jakim cudem w mieszkaniu, w którym najpierw Kreska, a potem Dambo mieszkali w kuchni za przepierzeniem, potem jakoś Kreska mieściła się z mężem, trójką dzieci, deską kreślarską, maszyną do szycia... Magiczne słowo „antresola” problemu nie rozwiązuje. Ale nie, mamy potwierdzenie, że za starym kredensem Dambo miał swój „kącik”. Tej wpadki widocznie wyprostować się nie da, bo i jak – powiedzieć teraz, że za tym przepierzeniem mieścił się wielki pokój niczym Narnia za szafą, tylko nazywano to kątem, coby nie brzmiało zbyt burżujsko?
To nawet pasuje do tych używanych samochodów ;)


Musiała już iść, wstała, więc dali jej ostatnią z paczek...
Uff, czyli już więcej starych dobrych bohaterów nie zaprezentuje niekorzystnej przemiany.


...zwykły, spory karton, związany sznurkiem, z karteczką: „Dambo”. Ale pani Bebe nie chciała paczki otwierać, postawiła ją tylko na biurku obok siebie – powiedziała, że mąż i tak się domyśla, co dostał. Miał tu swoją ulubioną, starą książkę Szajnochy, „Jadwiga i Jagiełło”. Zachwyciła go bez reszty. Czytał ją w kółko aż do matury i twierdzi, że to dzięki niej został historykiem.
Nie ujmując zasług Szajnosze, to zafiksowanie Borejków i ich przyjaciół na wieku XIX, no, najwyżej początku XX-go, robi się już nieco męczące.
Jak widać, nie tylko, psiakrew, Borejków.


– I dzięki profesorowi, oczywiście – dodała. – Bo rozmawiali bez końca. Czy to nie dziwne?...
Dziwne, powinni przecież mijać się w kompletnym milczeniu.


...Dambo wcale wtedy nie podejrzewał, że kiedyś zostanie nauczycielem i dyrektorem dobrej szkoły. Ale profesor już to wiedział i przygotował go do tego starannie, jak boksera przed walką. I potem aż do końca był z Damba tak bardzo dumny.
Taaa, święty jasnowidz. Nie kupuję tego, według mnie autorce po prostu brakuje pomysłów na zawody, w których mogliby się spełniać bohaterowie, dlatego aż pięć osób z ciasnego kręgu znajomych i spowinowaconych para się nauczycielstwem, z czego trzy uczą tego samego przedmiotu – języka polskiego. Największym nieporozumieniem jest dla mnie Hajduk, który mógłby robić karierę w Państwowej Akademii Nauk i jeździć na konferencje naukowe zamiast użerać się z młodzieżą. Ech, tego pokierowania dalszymi losami Hajduka nie mogę autorce wybaczyć.
Dla mnie Aurelia: kolorowa (kiedyś), bawiąca się światłem, kochająca witraże. Jest tyle możliwości dla tak oryginalnej osóbki! Ale nie, oczywiście uczyniono ją nauczycielką. Polskiego. Pobielono ją i wydano za Kozia, czego nie mogę przeboleć. Pacynka-truchełko.


Wszyscy rozpakowują paczkę, cytują Plutarcha w oryginale, Łusia się wymądrza, mam dość.


Tymczasem Józef znów odbywa przez telefon pogawędkę z Agatą Janicką, stwierdza na koniec „fajnie się z tobą gada” i nawet się uśmiecha. No, no, czyżby wreszcie szykowała się w tej książce jakaś pozytywna przemiana?


31 GRUDNIA
CZWARTEK
W dużym pokoju odbywa się wesele.
Przy okazji: nie ma najmniejszej wzmianki, w jakiej kreacji wystąpiła Laura; wiemy jedynie, że z różą za uchem.

Wniesiono właśnie z balkonu zapomniany przez kilka dni prezent od Bernarda. Pudło było przysypane śnieżną czapą, a kiedy zdjęto opakowanie, rozległ się pełen zgrozy krzyk Laury („Aaa! Aaa! Co on zrobił!? Oszalał!?”) i zbiorowy, gromki wybuch śmiechu.
Zachowany w idealnym stanie przebogaty, trzypiętrowy tort był istną symfonią zieleni we wszystkich możliwych odcieniach.
Przypomnijmy, że Bernard przez pomyłkę dostarczył tort rano w dniu ślubu (27 grudnia), a nie wesela (Sylwester). Chyba wolałabym nie ruszać ciasta, które czekało pięć dni, nawet na mrozie...
Na dodatek na tym balkonie mogło przebywać w temperaturze dodatniej w dzień i ujemnej w nocy, zamrażanie-rozmrażanie-zamrażanie-rozmrażanie... I poprawiny spędzone w toalecie.


Pokryty został całkowicie płaszczem zielonego marcepanu i seledynowymi zawijasami kremu, zaś po bokach tortu, pośród liści paproci, roiły się grupki roześmianych gąsienic utoczonych z masy w kolorze groszku. Korowód szmaragdowych żuków pełzł w górę, po obłędnej spirali, ku girlandzie cukrowych róż.
Z całego tortu tylko te róże były białe.
Bo już napis „Wiosną pieniądze rosną” wykonano z marcepanowych literek o barwie ciemnego szpinaku.
BEKa - czyli Brawurowy Element Komiczny atakuje. Bernard musiał mieć: a. zaawansowany daltonizm, skoro przyozdobił białymi różami zielony tort i nie zauważył, że coś mu nie gra, b. zupełnie nie wiem co w głowie, bo to już nawet pod artystyczne roztargnienie nie podchodzi, skoro upiekł w grudniu tort na imprezę finansistów, która miała odbyć się 21 marca!
Nic tu się kupy nie trzyma. Nic. A gdyby pani MM nie chciała dokopać za wszelką cenę “nuworyszom”, Bernard mógłby mieć zamówienie na tort na bal sylwestrowy! Tylko wtedy nie byłoby prostackiego hasełka, no bo jakie? “Zimą piniendze się nas trzymią”?
Dodam jeszcze, że cała ta zieleń nie była tylko nawiązaniem do wiosny, lecz również jakże subtelną aluzją do “zielonych” w sensie “dolarów” (“każdy ma mieć na sobie strój w kolorze wiosennej bujności traw, jak też i ulubionej waluty”). Bernard chyba nie zauważył, że już od wielu lat “ulubioną walutą” jest różnokolorowe euro...
... a dolar od wielu lat nie ma się już tak oszałamiająco jak kiedyś.
Widać, że Bernard nie włączył się w ogólnopolskie śledzenie przygotowań Zii do ślubu [klik!].


Ludzie pokładali się i płakali ze śmiechu,
Nieco przesadzona reakcja, IMHO.
No wiesz, ta staropolska mocna nalewka...


Laura wznosiła okrzyk za okrzykiem, a rozpromieniony Adam robił zdjęcie za zdjęciem, słowem, panował nieopisany rozgardiasz.

Gaba kończy rozmowę przez telefon i idzie do Grzesia delektującego się barszczem.
– Dzwonił Janusz – powiedziała Gabriela. – Żal mi go. Wyszedł ze szpitala. Przyjść tu za nic nie chciał, mówi, że Laura go nie znosi...
Czyli go do tego namawiała? Ależ miłą niespodziankę sprawiłaby córce, której ślub i wesele tak usilnie próbowała uświetnić!
A ja zaproszę Pyziaka! A co! I niech pan Gruszka ratuje sytuację! - chichotała w duchu Gabriela.
Byłoby starcie Wędzonki i Klopsa... Ale nie uprzedzajmy faktów.


...Wiesz, on miał głos strasznie dramatyczny. Prosił, żebym go tylko odprowadziła na dworzec.
– Wyjdziesz z wesela Laury?!
– Nie powinnam, wiem. Ale tylko na kwadransik – no, pół godziny. Może nikt nie zauważy.
Hehe. Hehehehe. He.


– No, to leć, skoro musisz.
– Wrócę niedługo.
Spojrzała w oczy męża – uhm, zrozumieli się bez dalszych słów – już wiedziała, że może iść, bo on dopilnuje wszystkiego.
– Grzesiu – powiedziała jeszcze cicho.
– Co, kochana? Masz dziwny głos. I minę.
Grzesiu, twoja żona zawsze, kiedy mówi się o jej byłym mężu, zachowuje się dziwnie. Pierwszy z brzegu przykład – Tygrys i Róża:
– Wiesz, Laura była tu przed chwilą.
– I co?
– Też powiedziała w pierwszym odruchu o tym, co ją najbardziej boli.
Gabriela znieruchomiała.
– Janusz – odgadła.
– Tak. Gabuniu, przepraszam, że o to zapytam... starałam się nigdy nie pytać, bo jak pytałam, to było ci przykro... – plątała się Natalia.
– Więc już potem nie pytałam, ale teraz spytam, bo jak już pytać, to pytać...
– To pytaj – machnęła ręką Gabrysia.
– Czy rzeczywiście nie wiesz, co się z nim dzieje, czy tylko tak mówisz?
– A co ty myślisz, że mogłabym!... – zdenerwowała się natychmiast Gabriela, lecz widząc, że Nutria aż się skuliła, zaraz powiedziała spokojniej: – Żadnych wieści od lat piętnastu. Poza tym, że mama spotkała kiedyś jego siostrę.
– Tak, słyszałam. I niczego więcej nie chcesz się o nim dowiedzieć? – nieśmiało zaczęła Natalia, a Gabrysia pobladła.
– Ja już dość o nim wiem – powiedziała stanowczo. – O wiele za dużo. Po co mam się jeszcze teraz dopytywać?
– Bo to intryguje Laurę – mruknęła Natalia. – Muszę ci to powiedzieć: będą kłopoty. Czuję.
Gabriela przez chwilę milczała, skubiąc nitkę, wystającą ze spranego mankietu koszuli.
– Hm, hm – powiedziała. – No, dobra. Niech będą. Nie mam się czego wstydzić i nie mam przed czym uciekać. A więc – poradzę sobie.


Właśnie widać, jak sobie radzi.
– Czuję, że coś się kończy – sprecyzowała Gabriela swoje obawy.
Po tylu latach kreowania się na świętą męczennicę i stosowania koszmarnych metod wychowawczych na córce, która śmiała pytać o swojego ojca, rzeczywiście można się obawiać konieczności nagłego powrotu do normalności.

Grzegorz uśmiechnął się do niej znad tego barszczu i pomieszał w nim chochlą.
– I coś się zaczyna. Jak zawsze. I znowu będzie inaczej, na pewno. Przyjmiemy to dzielnie i z podniesionym czołem, no nie?
– Jasne – odparła z ulgą. – Jak zwykle.
No a co na to grzywka? W tej scenie nie wzięła udziału gabrysina grzywka! Nie liczy się!
Jeśli to ma być “dzielnie jak zwykle”, to szykuj, Grzesiu, wielkie pudło chusteczek...
Radzę podwędzić trochę weselnej wódki. Gabrieli pewnie nie uspokoi, ale Grzesia chociaż znieczuli.


Ubierając się, Gaba słyszy, jak Laura gra i śpiewa.
Gabriela wtedy też coś zrozumiała: to śpiew był właściwym sposobem ekspresji tego dziecka. Laura była jak syrenka, przez pomyłkę zamknięta w ludzkim ciele, które jej ciążyło i przeszkadzało. Kiedy używała ludzkiej mowy, wciąż raniła innych – a więc i siebie. Śpiewając, wracała do swojej prawdziwej natury, a jednocześnie unosiła za sobą słuchaczy.
W dzieciństwie trafiłyśmy z siostrą na końcówkę ekranizacji baśni Andersena o bałwanie i piecu – wtedy tej baśni nie znałyśmy. Zobaczyłyśmy, jak bałwan tańczy z piecem, roztapia się, a nad ranem kałużę obwąchuje pies i mówi „A to co? Pogrzebacz! A więc bałwan miał duszę z pogrzebacza! To dlatego tak go ciągnęło do pieca!” To abstrakcyjne wnioskowanie zrobiło na nas tak silne wrażenie, że do dziś dokładnie pamiętamy ten cytat, a kiedy jesteśmy razem i ktoś spyta „A to co?”, odpowiadamy zgodnie „Pogrzebacz!” Teraz stwierdzam, że dzieckosarenkosyrenka uwięziona w ludzkim ciele i dlatego trudna we współżyciu (bynajmniej nie dlatego, że nikt poza dziadkiem nie próbował jej wychowywać) bije na głowę bałwana z duszą z pogrzebacza.

Adam, oparty o parapet okna, stał naprzeciwko swojej żony; wyraz jego twarzy zdradzał bezradne oczarowanie, a w spojrzeniu miał całą miłość świata.
Będą szczęśliwi – zrozumiała Gabriela i zamrugała, gdyż oczy zasnuły się jej mgiełką. SĄ szczęśliwi! – poprawiła się.
Ona mówi o Adamie i Laurze czy o parze żydowskiej, która poznała się dopiero pod chupą?
Tak przy okazji chciałabym przypomnieć refleksję Gabrieli w “Sprężynie” nad Wolfim, poprzednim chłopakiem Laury: “...odnosiła wrażenie, że on zbytnio ulega Tygryskowi, co nie wróżyło najlepiej”.
No, to teraz, jak Laura całkowicie uległa Złotowiciowcowi, wszystko jest w najlepszym porządku!

Czy Janusz kiedykolwiek słyszał, jak śpiewa jego córka? – zastanowiła się Gabriela, powoli zamykając za sobą skrzydło bramy. Nie mogła sobie przypomnieć.
Bzdura bzdurę bzdurą pogania. Spotkania Laury z ojcem można policzyć na palcach jednej ręki, nietrudno przypomnieć sobie ich okoliczności, które nie sprzyjały słuchaniu przez Janusza śpiewu Laury. Może stosunek Gaby do Pyziaka jest tak chory, że całkowicie wyrzuca ona z pamięci jakiekolwiek związane z nim wspomnienia?
Wiesz co? To jest myśl! Dopiero przy takim założeniu ich rozmowa na dworcu staje się zrozumiała!

Gabriela ruszyła biegiem.
Ma odprowadzić Janusza na pociąg, który od jej biegania szybciej nie odjedzie. Najwyraźniej chce się jak najdłużej delektować towarzystwem sprawiającym ból. Mamy już jedną Wentę i jedną Gołotę, czas na jedną Gabrielę – jednostkę czasu samoudręczania.

Sam jak palec, biedny Janusz stał, tak jak się umówili, przed Merkurym, na pustym podjeździe hotelowym. Czekał na tym wydmuchowie – zgarbiony, szary człowiek z walizką – pośród lśniących, nieruchomych samochodów, i wyglądał jak uosobienie niedoli.
Oto jak kończą ludzie, którzy uciekli z ciepełka kołchozu Borejków.

Zauważyła, że trochę powłóczył nogami.
Zapamiętajmy.

– Jak się czujesz? Dlaczego nie chciałeś wpaść na kolację?
Rany, czy ona tak celowo dalej go dręczy? Najwyraźniej jest na tyle dobrze wychowana, żeby znać grzecznościowe formułki, ale już dopasowanie ich do sytuacji albo uprzejme traktowanie gościa, którego się wcześniej uprzejmie zaprosiło, to dla niej zbyt trudna sztuka.
No i jakiej znowu kolacji? W dużym pokoju goście tańczą i jedzą tort, a Pyziak dostanie kolację w kuchni, niczym służba albo nieposłuszne dziecko w arystokratycznej rodzinie?

– Ja już jadłem, w hotelu. Pociąg mam za dwadzieścia minut. W ostatniej chwili pomyślałem, że przynajmniej z tobą się pożegnam. Tyle było wydarzeń, ty ciągle zajęta... Nie było kiedy pogadać.
– Dziś dopiero cię wypuścili?
– Tak, ale to nie było nic poważnego. Przebadali mnie, no i – nic nowego nie stwierdzili. Takie tam różne – stare sprawy.
– Nie chciałeś żadnych odwiedzin...
Skoro proponowała mu odwiedziny, to skąd jego twierdzenie, że była ciągle zajęta? No bo kto inny mógł chcieć do niego przyjść – Laura do ostatniej chwili podążała śladami wieszcza. Nie zaprzątając sobie ani odrobinę ślicznej główki myślą, że kto wie, może awantura, jaką urządziła ojcu przed ślubem, też się odbiła na jego zdrowiu.
Zostaje jeszcze Różyczka. Choć w całej powieści nie ma ani pół sugestii, że poświęciła Januszowi chociaż jedną myśl.
A od kiedy to Różyczka jest od myślenia?

– Nie chciałem nikogo krępować. Ja i tak głupio się czuję. Mąż – nie mąż. Ojciec – nie ojciec.
Khę, Janusz, jesteś dwadzieścia parę lat po rozwodzie. Zdecydowanie “nie mąż”.


– Niewątpliwie, sytuacja jest zawiła – zgodziła się uprzejmie Gabriela (myśląc przy tym: „A któż to sprawił, któż?”).
Ale przecież on już w Czarnej polewce - pięć lat temu! - przyjechał po przebaczenie. Czy wtedy w ogóle nie rozmawiali i nie prostowali zawiłej sytuacji? To po co właściwie umieszczono jego wątek w tamtej książce?
Wyobrażam sobie, jak zadajesz to pytanie pani MM na spotkaniu autorskim, a ona na to: “Oj tam, tak mi się napisało, nie zwracajcie na to uwagi”.

– Trzeba mi było nie przyjeżdżać na ten ślub.
– Przestań. Dobrze, że przyjechałeś.
Znów ten uprzejmy bełkot. Rzeczywiście, bardzo dobrze, że przyjechał. Córka miała wąty o to, że przywiózł jej fajny prezent, zrobiła mu awanturę przy całej rodzinie; byli teściowie dali mu do zrozumienia, jakim jest w porównaniu z nimi prostakiem; Bernard robił wścibskie aluzje; małe dziecko skrytykowało jego manierę językową; koniec końców ślub spędził w szpitalu. Kobieto, nie każdy chce odmierzać swój czas Gabrielami.
Jak Ty nic nie rozumiesz! Dobrze, że przyjechał, bo Gaba znów mogła pocierpieć jak za dawnych lat! Znów poczuć, że żyje!

– Ja wiem swoje – powiedział markotnie Janusz i spojrzał na zegarek. – Chodźmy, już czas. Patrz, wolna taksówka.
– Przecież to blisko – zaoponowała Gabriela, ale Janusz wolał jechać. Zawsze byli innego zdania, na każdy temat.
Oczywiście miłej, troskliwej Gabrieli, która chwilę wcześniej zauważyła, że Janusz po udarze powłóczy nogami, nie przyjdzie do głowy, że przydałaby mu się taksówka. Zachowuje się tak, jakby ich związek właśnie dogorywał i wszystko ją w w Januszu irytowało (Everyday I love you less and less...), a przecież ich ostatnia kłótnia miała miejsce dwadzieścia kilka lat wcześniej.
Pfff, taksówkami się będzie rozbijał, KitchenAidy przywoził, na pewno chce się popisać pieniędzmi, burżuj jeden!

W taksówce nie dało się rozmawiać, bo głośno grało radio. Gabriela pomyślała, że tak woli...
Nic dziwnego, Borejkowie przecież nie potrafią rozmawiać. Rzucają tylko w przestrzeń łacińskie sentencje. Ewentualnie do konkretnej osoby mogą skierować krytykę jej sposobu wysławiania się, odżywiania lub tuszy. Jedynie Ignaś rozmawia z Magdą traktując ją podmiotowo, Józek też pomału nawiązuje normalną relację z Agatą Janicką.

...ale zniecierpliwiony Pyziak pochylił się do kierowcy:
– Może pan ściszyć?
– Co jest, szefie? Nie lubi pan Niemena?
– Kogo? Nie, nie o to chodzi.
Świetnie, dowalmy jeszcze Pyziakowi nieznajomość muzyki Niemena i w ogóle postaci jako takiej. Pewnie już w młodości nie słuchał żadnych płyt, nie włączał radia, do kina chodził wyłącznie na tandetne filmy sensacyjne, a w telewizji to pewnie tylko „Dziennik Telewizyjny” oglądał. Czekam jeszcze na wewnętrzny monolog Natalii, która tak jak teraz sobie przypomniała, że zawsze się Janusza bała, choć wcześniej ochoczo się z nim bawiła, tak teraz stwierdzi, że kiedy Janusz dyskutował z Ignacym Borejko o twórczości Petroniusza (Kwiat Kalafiora), ona już podświadomie wyczuwała, że ten zły człowiek w ogóle nie zna się na sztuce.

– A o co? „Dziwny jest ten świat” - a co, może nie? – dziwny jest jak cholera, szefie, ten człowiek miał sto procent racji. Kłamstwo, nienawiść, tak jest, wszystko prawda. Każde jego słowo pamiętam. Chłopak był mądry, zdolniacha, ten Czesiek...
Ghrrrr. A skąd ta familiarność, panie taksówkarzu, bruderszafta wypiliście?


...A, pan pewnie woli o polityce posłuchać? Odradzam, tego się już nie da wytrzymać – jakby złe ich opętało – wywnętrzał się taksówkarz, spychając niejako na drugi plan Janusza Pyziaka wraz z jego próbami konwersacyjnymi. – Ja już ich nie słucham, panie kochany, ani gazet nie czytam, ani telewizji nie oglądam – i wie pan co? I nic się od tego nie zmieniło, he, he – zaprodukował stary dowcip.
Gabrysia zaśmiała się mimo woli.
– Za to jestem zdrowy – w najlepsze snuł wyznania taksówkarz, uradowany tym, że doprowadził pasażerkę do śmiechu. Prowadząc, zerkał przez ramię na tę bratnią duszę, z uznaniem łyskając okiem – taksówkarze zawsze mieli do Gabrieli szczególną słabość. Z reguły nabierali do niej natychmiast zaufania i rozkręcali obszerne monologi.
A więc potencjalna obsada filmu Mężczyźni, którzy nie uwielbiali Gabrieli coraz bardziej się kurczy.
Jeden Pyziak to będzie. I zginie na samym początku, zarąbany siekierą.
Ciekawe, kiedy Gabrysia zdążyła nazbierać te dowody sympatii taksówkarzy. Taka wysportowana, nie lubi jeździć tam, gdzie można się przejść albo przebiec; zamiast w oddzielne mieszkanie albo chociaż w urządzenie drugiej łazienki w mieszkaniu dzielonym z liczną rodziną (wiemy, że kwestia łazienki prowokowała kłótnie z Laurą!) woli kupować po dwa egzemplarze tej samej książki, żeby nie kłócić się z Grzesiem, kto czyta pierwszy; ale najwyraźniej na wożenie się taksówkami jeszcze ją stać. Albo Uniwersytet Adama Mickiewicza zapewnia wykładowcom z filologii klasycznej dojazd taksówką na wykłady dla studentów z innych wydziałów.


Aby zaspokoić domniemany gust Pyziaka, taksówkarz puszcza disco polo. Bo oczywiście nic pośredniego nie istnieje, albo Kultura i Sztuka Wyższa, albo umcyk-umcyk.
Straszna jest ta musierowna zerojedynkowość, nie?
(Tak bajdełejem, uważam, że “Dziwny jest ten świat” jest egzaltowany i napchany banałami nieznośnymi aż do bólu, a muzycznie zerżnięty z “It’s a Man’s World”. I co mi pani zrobi, pani MM? *gra na nosie*)

Kiedy się znaleźli na peronie, Janusz postawił walizkę i znów spojrzał na zegarek, podczas gdy megafony nudnym i pretensjonalnym tonem zapowiedziały rychły przyjazd jego pociągu.
– Gabrysiu, ja... chciałem cię tylko zobaczyć – wyznał wreszcie z osowiałą miną. – Żeby podziękować. Zawiozłaś mnie do szpitala, zatroszczyłaś się.
Patrzył w ziemię, nie na nią.
Gabriela machnęła ręką.
– Też coś. Każdy by cię zawiózł.
– Tak, każdy, pewnie. Ale zawiozłaś ty.
Cisza.
– Czy słyszałeś kiedyś, jak Laura śpiewa? – wyrwało się nagle Gabrieli, ni z tego, ni z owego.
– Ja? – zapytał Janusz nieuważnie i dodał zaraz: – Och! I znowu. Ta mała... Łusia.
Powiedziała mi, że nadużywam zaimka ,ja”. Czy ty też to widzisz? Że ja nadużywam zaimka „ja”?
Chciałabym wiedzieć, jak Pyziak miał odpowiedzieć na pytanie Gabrieli (o ile nie byłoby to “tak” albo “nie”), nie używając zaimka “ja”. Pokazać na siebie, w milczeniu unosząc pytająco brwi?
Mógłby podążyć za nową modą językową i spytać “Moja osoba?” (moda zauważana i z prawa, i z lewa)


Gabriela w milczeniu uniosła brwi. Zaimek! – pomyślała z lekką kpiną.
Zapewne lepiej by było do wjazdu pociągu na peron cały czas milczeć.
No i paczciepaństwo, Gabryjela, która tak doskonale odbiera niewerbalne przekazy płynące od wszystkich z Tygrysem na czele, która tak dogłębnie wszystkich rozumie, która zna każdego sto razy lepiej niż on sam siebie - nagle dostaje zaćmy umysłowej i ni cholery nie łapie tego, co Janusz nieporadnie próbuje wyrazić odwołując się do zaimków.

Było jej bardzo przykro.
Milczała nadal i zrobiło się jakoś głupio, niezręcznie.
Ale może faktycznie niech milczy, bo jak jeszcze skomentuje...


– Chodziłem dzisiaj po Jeżycach – bąknął wreszcie on. – Ale wszystko jest inne, chociaż jest też takie samo. Rozpoznawałem nasze ulice. Szkołę. Pamiętasz, jak czekałem...
– Gdzie? – rzuciła Gabriela, zakłopotana, i nie czekając odpowiedzi, dodała szybko: – Nie pamiętam.
– Nie chcesz wspominać.
– Nie chcę.
– Bo to bardzo bolało, tak? – jak ja cię zostawiłem...
Interesujące, Gaba od dwudziestu kilku lat pielęgnuje swój ból po odejściu męża, za to ból towarzyszący wspominaniu wcześniejszych dobrych chwil ją przerasta.
Nożeż do kutwy fanzolonej brędzy!!! Mieli pięć lat na to, żeby sobie wszystko powyjaśniać i poukładać. Ale cóż, Gabriela pewnie przez ten czas dzielnie milczała i hardo unikała kontaktu; nie daj Boże, żeby ktoś jej zabrał taki cudny pretekst do użalania się nad sobą!


Gabriela zacięła zęby i nie powiedziała nic. Pamiętała doskonale, jak to bolało. Ale nie miała zamiaru mu o tym opowiadać. Po pierwsze, duma jej nie pozwalała. Po drugie – cóż, gdyby wiedział! – pewnie jeszcze gorzej by się poczuł niż teraz. Pożałowała go. Niech nie wie.
Sam się na pewno nie domyśla, awantura urządzona mu przez Laurę też nic mu nie zasugerowała. Kurczę, Gaba, że twój siostrzeniec jest całkowicie pozbawiony empatii, to fakt, ale jeśli o to samo podejrzewasz byłego męża, to czemu w ogóle kiedyś się z nim wiązałaś?
Oj tam, kiedy się wiązała, to przecież o nic takiego go nie podejrzewała (ba, nawet sama autorka nie miała pojęcia, jak strasznie go kiedyś obsmaruje).

Janusz patrzył na swoje buty i też milczał.
– Przebaczysz mi...? – bąknął wreszcie.
– Przebaczyłam, Janusz – powiedziała uspokajająco. – Przecież wiesz. Już dawno.
Gabrysiu, ładnie ci z tym nosem, ale przestań już, bo wykłujesz Januszowi oko!


– Tak – to, że cię zostawiłem... Ale jest jeszcze coś, ja tak chciałbym, żebyś mi jeszcze coś przebaczyła.
– Tak?... co?
– Ja się z tobą ożeniłem, chociaż nigdy cię nie kochałem.
I wróciłem z Australii w sam środek PRL-owskiej szarzyzny, ze świadomością, że być może już nigdy nie uda mi się ponownie wyjechać na Zachód, do pokoiku w kołchozie bez perspektyw na wyprowadzkę, do teściowej, która od początku na mnie krzywo patrzyła i do teścia, który przez lata nie potrafił się nauczyć mojego imienia, bo... bo... bo przepraszam bardzo, ale nie potrafię wymyślić żadnego powodu, dla którego w takich okolicznościach wraca się do osoby, której się zupełnie nie kocha. Ktoś ma jakiś pomysł?
Bo kochał Gabrieli pierogi (telegram zwiastujący powrót Pyziaka z Australii: JUŻ LECĘ SZYKUJ OBIAD PIEROGI Z GRZYBAMI UWIELBIAM KOCHAM PRZYBYWAM NIEDZIELA RANO OKĘCIE - JANUSZ)


Cisza.
– Może mogłaś mieć wrażenie, że tak...
– A faktycznie – mruknęła Gabriela. – Mogłam.
– No, ale ja, ja, widzisz, ja tego nie umiem. Tylko wtedy tego nie wiedziałem.
Naprawdę, ja, ja, ja [żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, że nadużywa zaimka!] nie miałem pojęcia. Tylko – teraz... w szpitalu... ja myślałem o tym, ja robiłem bilans życia. Ja nikogo nie kocham. Nie umiem. Nie umiem.
Wprawdzie później założyłem jeszcze drugą rodzinę, ale to też było tylko tak przez przypadek... Teraz w szpitalu zrobiono mi badania i okazało się, że w worku osierdziowym zamiast serca mam pogrzebacz, a w oczodołach – mutry. W ogóle jestem robotem, więc nie oczekuj od mojej postaci jakiejkolwiek logiki czy prawdopodobieństwa psychologicznego.
Cóż. Analizując tę scenę na forum, doszliśmy do wniosku, że Janusz powiedział to celowo - bo widział, że Gabriela wciąż się męczy i nie może przeboleć ich rozstania, więc chciał wziąć całą winę wyłącznie na siebie.


Gabrielę jakoś nagle zatkało...
Podobnie jak czytelników.

...chyba z litości, a może i z zawstydzenia, ale zanim zdążyła określić, co czuje, czy też obmyślić jakąkolwiek odpowiedź, w kieszeni jej kurtki zadzwonił telefon. Wyszarpnęła go z uczuciem ulgi, jakby dostała ratunkowe przesłanie z innego świata.
I co z tego, że człowiek, który ją zranił, ma wyraźne poczucie winy i bardzo mu zależy, żeby spędziła z nim te ostatnie dziesięć minut. Święta Gabriela Poznańska zawsze przejmująca na swoje barki cudze troski teraz chętnie odda się pogaduchom przez komórkę.

Spojrzała na wyświetlacz. Laura.
– Gdzie ty jesteś, mamo? – chciała wiedzieć. – Uciekasz z naszego wesela? Co to ma znaczyć, wciąż cię nie ma.
– Zaraz wracam – powiedziała Gabriela nieswoim głosem. – Jak najszybciej! – Jakoś tam sobie beze mnie poradzicie...
W końcu sama wolałaś uzurpatora Gruszkę ode mnie, ty córko wyrodna!

– Nie – poważnie i żarliwie odrzekła jej trudna córka. – Wracaj! Brakuje nam ciebie. Jesteś tu potrzebna. Pilnie!
A co, goście się jednak struli bernardowym tortem?
Nieno, nie ma jej w domu już chyba z pół godziny, co ona sobie myśli?


– nastąpiła mała chwila przerwy i wreszcie, z mocą, z żarem, dobitnie jak nigdy dotąd, Laura dodała: – Kochamy cię. Kochamy.
No widzisz, Gabrielo: oni kochają, kochają, a Janusz nie umie, nie umie. On, on.


Tak silnie, tak gwałtownie załomotało, szarpnęło się teraz wzięte w dwa ognie serce Gabrieli, że nie mogła odpowiedzieć ani słowem.
Eee tam, nie takie wyznania słyszy się na weselach po serii toastów ;-)
Oj, może i ona padnie na zawał? *trzyma kciuki*

Zresztą, i tak na peron wtoczył się ciężko pociąg, żółtawe i sine okna przejechały obok nich oświetlonym rzędem.
(...)
– Pewnie się już nie zobaczymy – powiedział grobowym głosem.
Szyta grubymi nićmi Aluzja wyskoczyła zza winkla i kopnęła czytelnika w tyłek.


Gabriela wciąż milczała. Czuła się z chwili na chwilę gorzej, czuła się tak, jakby jej żebra opasywała ześrubowana mocno obręcz. Nie mogła nawet głębiej zaczerpnąć powietrza.
(...)
– Proszę wsiadać! – nakazał jakiś głos tuż obok nich.
Stadko pasażerów ruszyło w stronę otwieranych drzwi wagonu i natychmiast wygenerowało rytualne konflikty o pierwszeństwo. Jakiejś pani podarto parasolką rajstopy. Ktoś nie mógł udźwignąć walizki i wołał, żeby go nie popychali. Starsza dama z trudem wchodziła na wysokie stopnie, popędzana przez kolejnych niecierpliwych, a obok skłócona młoda para wyszarpywała i na przemian podawała sobie torby podróżne, płaczące dziecko oraz złożony wózek.
I nic, absolutnie nic ładnego, radosnego, pozytywnego nie działo się na peronie obserwowanym przez tryskającą humorem optymistkę z dziarskim uśmiechem.
Janusz wraca do Berlina, tak? A zatem jedzie pociągiem, w którym obowiązują miejscówki, więc te wszystkie cyrki i przepychanki przy wsiadaniu są nikomu do niczego niepotrzebne. Poza tym, jakoś mi się nie chce wierzyć w to pospolite ruszenie ludności - akurat w Sylwestra wieczorem.
Otóż to (nawiasem mówiąc, jakoś mam inne skojarzenia z jazdy pociągami eurocity). No ale tak miło jeszcze raz dołożyć oceanowi chamstwa i prostactwa, prawda?
… Biedne, biedne, te Kochane Czytelniczki, które czytają to i chłoną :-(

Janusz ruszył w stronę wagonu, po czym się zawahał, odwrócił i znów stanął przed nią.
– Gabrysiu. Ja... odjeżdżam – powiedział odkrywczo. – Żegnaj.
Powiedział to równie odkrywczo jak stronę wcześniej narrator tłumaczący, że Laura pyta „Gdzie ty jesteś, mamo?”, bo chce to wiedzieć.

Podała mu rękę – bez słowa, bo głos jej nadal nie dopisywał. A on wtedy jakoś zmienił się na twarzy i poprosił markotnie:
– No, przytul mnie...
Psitul. I pomiziaj.


Potrząsnęła głową, lecz nagle zobaczyła wyraz osierocenia w jego oczach, w tej chwili tak bardzo podobnych do oczu Laury, i zarazem tak zupełnie, zupełnie innych – bo pustych. Wyciągnęła ręce, a Janusz wpadł jak ciężki klops w te otwarte ramiona, po dziecinnemu wciskając twarz w jej szal.
Ten klops nagle wprowadzony do podniosłej sceny mnie rozbroił.

Ile to bólu ludzie sobie sprawiają nawzajem! – przemknęło Gabrieli przez myśl. – Dlaczego? Po co?
Jakie to odkrywcze.

Pełna współczucia wielkiego jak morze, przytuliła go krótko, mocno, poklepała krzepiąco po plecach i powiedziała, żeby już wsiadał – głosem normalnym, nareszcie swobodnym, bo ta obręcz żelazna zupełnie nagle, w jednej chwili, przestała ją ściskać, znikła! – jakby się roztopiła.
I to wszystko? Przez prawie dwadzieścia lat Gabriela będąc w powtórnym, bardzo udanym związku terroryzuje emocjonalnie każdego, kto ośmieli się wspomnieć imię jej byłego męża, ojca dwójki jej dzieci; potem mąż ten wraca do niej po przebaczenie i nie dzieje się nic, chyba w ogóle nie rozmawiają i jak przyjechał, tak wyjechał; po czym widzą się ponownie, Gabriela zagląda w jego oczy i widzi w nich pustkę (wiadomo, jak to u robota...), na chwilę go przytula, myśli, że ludzie zadają sobie wiele bólu i hop siup, trauma wyparowała. Jaką magiczną siłę niesie zwykłe przytulenie! Och, Natalio Lesz, czemużeś mieszkała w Stanach, gdybyś tak w odpowiedniej chwili przytuliła Gabrielę, Janusza i Laurę...
Ojtam, nie spodziewaj się za wiele, w następnym tomie znów się będzie użalać, nazywać Grzegorza “drugim mężem”, tracić oddech, gdy przypadkiem usłyszy imię “Janusz”. Założymy się?
No, nie wiem, jeśli się założę, to będę musiała ten następny tom przeczytać...
Ćśśśś, poczekamy na forumowe streszczenie :)
A, to już chętniej :-) Tyle że... no nie, przecież ja sama nie wierzę, że będzie inaczej, niż mówisz...

Pociąg wreszcie ruszył.
Gabriela stała na pustym peronie i patrzyła za nim jeszcze dłuższą chwilę – odjeżdżał ospale, powoli, kiwając się na boki – oto znikały w dali jego ostatnie światła. I znikał Janusz: człowiek, który nie umie kochać.
Drugie kultowe hasło z książki obok „trochę dziecka, a trochę sarny”.
CKNUK. W sumie niezła nazwa dla robota.


Przenosimy się do Laury, co nie znaczy, że odpoczniemy od świętej Gabrieli...

Laura, która schroniła się tu przed weselnym gwarem, jeszcze przez chwilę stała z telefonem w dłoni pośrodku cichego, miłego pokoju dziadków.
Jasne, w tym domu wszystko jest MIŁE. No, poza Ignacym, Milą, Idą, Józefem, Łusią...

Pachniało tu walerianą, którą dziadek zażywał z wielkim upodobaniem po kilka razy dziennie. Dwa duże nowe łóżka panoszyły się pośrodku, spychając niejako z pierwszego planu regały przepełnione książkami, popiersie Seneki i bujny, odwieczny babciny filodendron, uparcie nazywany przez dziadka rododendronem.
Kolejny przykład przykrywania słonia kołderką. Internauci się czepiali, że w pokoju zmieściłby się może filodendron, ale na pewno nie rododendron? No to zapieramy się, że to wcale nie autorka się pomyliła, tylko Ignacy Borejko. I nic to, że „rododendron” stanowi tło rozmów, w których dziadek w ogóle nie uczestniczy, ba, jedna odbywa się w czasie, kiedy Ignacy jest internowany! (Ida sierpniowa, Opium w rosole, Dziecko piątku)

Od razu, kiedy tylko spytała Grzegorza o mamę, zaczęły ją męczyć niejasne obawy. Teraz wiedziała, że nie były bezpodstawne: ten człowiek mamę zranił.
Grzegorz?!
No oczywiście! Przecież Gaba jest masochistką, a ten uparcie, na złość nie chciał jej męczyć.

Wyczuła to od pierwszych słów. W słabym głosie matki był pewien ton smutny, ton znajomy – Laura słyszała go już parę razy w życiu. Tak, owszem, na ogół wtedy, gdy sama była przyczyną takiego smutku.
Mama! – Jest taka czytelna, taka naiwna i przewidywalna w każdym swoim odruchu – a przecież zarazem taka niezależna i niedosiężna!
Ukrywa swoje smutki i rozczarowania przed wszystkimi. Za to bierze na siebie wszelkie ich troski – ach, taki bohaterski, odruchowy altruizm budził w córce zawsze coś w rodzaju pobłażliwej drwiny i niechętny podziw.
Wszyscy Kochają Gabrielę – odsłona szósta. Każdy bez wyjątku dostrzega to, jaka Gaba jest dzielna i jak bohatersko ukrywa przed innymi swoje zmartwienia. A skoro tak, to by znaczyło, że wcale ich nie ukrywa, tylko gra rolę bohaterki, której wszyscy mają współczuć, ale jednocześnie podziwiać, że jest taka silna i wcale nie potrzebuje współczucia.
Już wiem! Już wiem! Kiedy Laura płakała z powodu zagubionej sukni, to Gaba uciekła, zakrywając twarz chusteczką, wcale nie dlatego, że jedyne, co potrafiła, to też się poryczeć! Ona w ten sposób odciągnęła od córki Borejków seniorów, żeby stercząc pod drzwiami nie pogarszali sytuacji! Co za bohaterski altruizm!

Dziś jednak pomyślała, że jest w tym pewna tajemnica: jak mama dawała radę to udźwignąć?
Cóż, jeśli kobieta będąca od dwudziestu lat w udanym związku wciąż cierpi z powodu nieudanego związku poprzedniego, to najwyraźniej po prostu lubi być nieszczęśliwa i inaczej żyć nie potrafi.
Przyszła mi do głowy taka teoria na temat odwiecznych dżinsów i kraciastych koszul Gaby: po prostu, jak panna Havisham z “Wielkich nadziei” Dickensa, wciąż nosi strój, który miała na sobie w dniu, kiedy została porzucona.
Kurciu, jesteś genialna :)

Wszystko – plus jeszcze ten ładunek, który jej młodsza córka osobiście wrzucała na plecy. Przez całe lata.
Nagle przydarzyło się Laurze coś dziwnego. Z wysokości tego czarodziejskiego miejsca na samym szczycie świata, z tej zupełnie nowej, bezpiecznej i jasnej przestrzeni w której znalazła się po ślubie, skąd chciałaby krzyczeć z radości i dzielić się z całym światem swoim szczęściem...
Za pierwszym razem przepisałam „w (...) niebezpiecznej i ciasnej przestrzeni (...) dzielić się z całym światem swoim nieszczęściem”.
Półinteligenckie pseudofreudyzmy :P
Szczyt świata, jasna przestrzeń, czyżby udane życie intymne już od nocy poślubnej? No no, Adam, gdzieś ty zdobywał doświadczenie?...
No ale skoro Laura sama doświadczenia nie miała, to chyba nie miała też wygórowanych wymagań? Aczkolwiek ja tam się nie znam i nie orientuję ;-)

... z tego właśnie punktu zobaczyła Laura swoją przeszłość, tak jakby oglądała stary film o kimś obcym, o kimś innym – zupełnie innym. Zobaczyła tam, w szarym cieniu, jakąś ciemną, gniewnie wykrzywioną, groteskową postać. Pomyślała: – Byłam okropna!




I naraz dotarło do niej, że chociaż właśnie tak radykalnie i całkowicie się odmieniła – jak gąsienica w motyla!...
Raczej jak kobieta z krwi i kości w potulną, ubezwłasnowolnioną syrenkosarenkę. Właściwie kiedy nastąpiło to „radykalne i całkowite” przepoczwarzenie? Gdy Laura znalazła się w bezpiecznej i jasnej przestrzeni zwanej małżeństwem? Czy kiedy przystojny nieznajomy zacisnął jej na sercu złotą pętlę? Może ją też ktoś przytulił i popatrzył w oczęta?

... już nawet nie zdąży się zrehabilitować! Przecież tuż po weselu odchodzi stąd definitywnie, zabierając z domu dwie ostatnie swoje rzeczy: podarowane przez mamę pianino i szczoteczkę do zębów.
Skończył się ich wspólny dom, już nigdy nie będzie tak jak było. Rozdzielają się, matka i córka, już na zawsze. To już koniec.
To straszne – kiedy Laura będzie chciała się wypłakać w samotności, matka już nie będzie wieszać się na klamce, a kuzyn nie zacznie wyłamywać zamków. Poza tym nie będzie telefonu, Skype’a, wzajemnych odwiedzin, koniec kontaktów z matką, od teraz Laura należy wyłącznie do męża.
Na kuniec świata się wyprowadza, panie, na kuniec! Psy dupą szczekają, wrony zawracają, diaboł dobranoc mówi, ęternet nie dociera i dyć całe dwadzieścia minut od granic miasta się tam jedzie! Kuniec świata!


Laura smęci i smęci, aż do pokoju zagląda Ignaś:
– Słuchaj, przepraszam, czy nie będziesz się gniewać, jeśli my z Magdusią wyjdziemy na krótko?
W całej książce o siedemnastoletniej Magdalenie Ogorzałce bohaterowie 26 razy mówią „Magdusia”, 6 razy nazywają ją Magdą. Po podliczaniu tego i przeczytaniu w sumie kilkadziesiąt razy „Magdusia” w wypowiedziach i opisywanych przez narratora przemyśleniach czuję się, jakby mi ktoś jednocześnie puścił maraton reklam z narratorkami mówiącymi słodziutkim głosikiem „kiedy mój króliczek ma kaszelek i gorączkę” i przeczytał kilka numerów gazetki Twój maluszek z poradami typu „jak zatrzymać w brzuszku witaminki”.


Siostra spojrzała na niego nieuważnie.
– Nie, nie – odparła.
– Chcemy zobaczyć pokaz sztucznych ogni przed Operą.
– Tak, tak.
– Co ci jest? – zapytał nagle brat, przyglądając się jej badawczo, i usiadł obok niej, a Laura chwyciła go za ręce i ścisnęła je ile sił. – Dlaczego tu siedzisz sama?
– To straszne! – szepnęła. – Nie powiedziałam czegoś na spowiedzi przedślubnej!
– Jak to... nie powiedziałaś – celowo?
– Nie... nie... bo ja dopiero teraz to zrozumiałam...
No to w czym problem? Już sama nie wiem, co jest lepsze, Laura w kółko podkreślająca, że była u spowiedzi, ale zupełnie nierozumiejąca, na czym ten sakrament polega, czy Agnieszka Niechcic i Marcin Śniadowski, którzy oświadczyli księdzu, że domagają się udzielenia im ślubu katolickiego, ale do spowiedzi nie przystąpią, bo im się ona kłóci ze światopoglądem.
I po to się właśnie przy spowiedzi mówi: “Więcej grzechów NIE PAMIĘTAM”.
Oraz, chyba, “ZA WSZYSTKIE serdecznie żałuję”, także i za te, o których się zapomniało?

...Skrzywdziłam mamę. Krzywdziłam ją zawsze. A teraz tak się wstydzę! – Laura uczepiła się mocno dłoni brata, patrząc na niego przez łzy, napływające do oczu.
Czyli strasznie krzywdziła matkę i teraz nagle tak jej wstyd, że aż z tego powodu płacze, ale kiedy robiła rachunek sumienia, w ogóle przez myśl jej to nie przeszło? Nie ogarniam.


Ignaś robi Laurze wykład teologiczny, który sobie odpuszczę.
(...) To takie zagadkowe. Popatrz, ale to działa: zapomniałaś powiedzieć, a tymczasem nagle wszystko samo do ciebie dotarło. I żałujesz.
– Och, i jak jeszcze!...
...Aż mną targają dreszcze!

...Wyznam to mamie.
– Przecież ona wie. Miałaby nie wiedzieć? Od czasu do czasu miewasz napad wyrzutów sumienia i zaraz jej wyznajesz...
– Tak? Ale znów muszę!
...Przysięgam na mą duszę!

– Ja też tak mam – zdradził Ignaś. – Kiedy mnie dręczy poczucie winy, to nie mogę przestać przepraszać. A przecież raz wystarczy.
– Nie wystarczy! – rzekła Laura dramatycznie.
...Choćbym odeszła na tarczy!

– Ja znów jej to wyznam.
...Ten dom to ma ojczyzna!

– Tylko spokojnie – ostrzegł brat. – Mama chyba ma coś z sercem, powinna się wybrać do lekarza.
– Jak to?!
W każdym razie z tym patetycznym tonem i wykrzyknikami możesz wyluzować, niezależnie od stanu zdrowia tej, przed którą chcesz się kajać.
Nigdy dość pokuty dla Złej Laury, jeszcze niańcząc własne wnuki będzie co i raz wybuchać szlochem, że tak bardzo dręczyła swoją świętą matkę!


Ej, ale te nieustanne wyrzuty sumienia i potrzeba ciągłych wyznań to już mi na jakąś nerwicę wyglądają...

– My z tatą jej dopilnujemy. A ty przynajmniej już jej nie stresuj. No, weź się teraz w garść i przypadkiem nie płacz, bo znowu będziesz miała twarz prosiaka.
W tym domu naprawdę nikt z nikim nie rozmawia. Niby Ignaś trochę się wyłamuje, ale i on powstrzymuje siostrę przed szczerą rozmową z matką o tym, co siostrę trapi, „bo mama się zestresuje”.


Ignaś zachwyca się jeszcze, jaki Adam jest wspaniały i jaką piękną widzi między nimi miłość, a Laura znów się wstydzi, tym razem tego, że nie zawsze była dla brata miła, po czym stwierdza:
– Przecież i z tobą się rozstaję! – zrozumiała nagle Laura. – I to już na zawsze!
Dziewczyno, do cholery, Adam Fidelis z Kostrzyna to nie zięć Tewji Mleczarza ciągnący żonę na przymusową emigrację!
“Gdy na dziewczynę zawołają: żono! to już ją żywcem pogrzebiono.”


Nieuchronnie zbliżała się północ i Józef Pałys uznał, że czas najwyższy wymknąć się z uczty weselnej, która, jak na jego gust, była zdecydowanie zbyt ludna i zbyt gwarna.
Ha, byłabym zdziwiona, gdyby Józbellowi coś się podobało. „Gwarny” to słowo powszechnie stosowane w Poznaniu, czy też Józek dalej mówi i myśli jak staruszek, a nie piętnastolatek?
“Ludny” też brzmi okropnie sztucznie.

Zresztą i tak nim się specjalnie nie zajmowano, o co zadbał zawczasu, lokując się dyskretnie na krześle przy rogu stołu, tuż koło wyjścia i zostawiając innym, bardziej niż on elokwentnym biesiadnikom, troskę o błyskotliwą konwersację przy stole.
O, cóż za trzeźwa ocena własnej osoby, niechętnie daję mojemu największemu antybohaterowi plusik.


Przy okazji dowiadujemy się, że o ile w Wigilię przygotowano bileciki i przydzielono każdemu miejsce, o tyle na weselu Józek bez żadnego problemu zajął krzesło najbardziej mu pasujące, czyli takiej organizacji nie było. Laura nie dość, że miała w nosie, czy zdąży na własne wesele, to jeszcze nie zadbała o to, żeby każdy usiadł przy stole w towarzystwie, w którym będzie się czuł swobodnie. Ale o czym my mówimy, toż to dom borejczy, tu wszyscy się kochają i czują się jak u siebie, nie trzeba się bawić w takie ceregiele. Tak to sobie wyobrażam...

Wciągnął na grzbiet kurtkę, wziął torbę i już chciał lecieć, gdy wtem przypomniał sobie o prezencie dla Janickiej i zgroza go przejęła: no nie, o mały włos byłby go zostawił! Wszystko dlatego, że go przepakowywał. Przy niedzieli kiosk był zamknięty, czego nie przewidział.
Jeszcze się widocznie nie oswoił z tym, że Borejkowie niczym w Godzinie pąsowej róży przenieśli się do czasów, kiedy w niedzielę wszystko było pozamykane...

A nie zamierzał poprzestać na byle czym, zwłaszcza że Janicka przecież lubi pudełeczka.
A to skąd nagle wie? Pewnie dedukuje z tego, że Janicka jest babą.

Wreszcie wyprosił od babci nowe, ładniejsze, a ono okazało się nieco większe niż trzeba. Przyszedł mu do głowy pomysł, żeby je wypełnić takimi suchymi kwiatkami, które Babi składała sobie w szklanym flakonie z wieczkiem. Dziewczyny lubią kwiaty, lubią je nieprzytomnie, jakby to nie były zwykłe rośliny, tylko nie wiadomo co...
Nie mam ani jednego kwiatka, wszystkie odziedziczone z mieszkaniem po babci zostały splądrowane przez mojego kotka kwiatożercę, jakoś żyję i na przytomność nie narzekam. Józek, może zanim zaczniesz snuć socjologiczne obserwacje wyjdziesz czasem do ludzi? Nie, nie mam na myśli mieszkania piętro wyżej.

Podebrał ich tylko garstkę i patrzcie, wyszło to bardzo ładnie: na tle tych kwiatków, różnych tam tych bławatków i tak zwanych głupio rumianków...
Co jest „głupiego” w rumianku? Chyba że...
http://c.wrzuta.pl/wi19936/363e46bc0012826b48030885/bez_ciebie_wszystko_jest_glupie

...prawie nowy pendrive nawleczony na wstążeczkę leżał sobie niczym ozdobny wisiorek czy inna biżuteria.
Biżuterię one też lubią. Wszystko, co się błyszczy. Jest to trochę głupie...
Kończy mi się cierpliwość.

...ale właściwie nawet miłe i zabawne.
Przecieram oczy ze zdumienia (niczym Laura po utracie sukni).
A, już pojęłam. Józek musi po prostu wyrobić normę częstości używania słowa „miły”, bo do tej pory był daleko w tyle za resztą klanu.
Och, te głupiutkie, miłe i zabawne kobieciątka, co piszczą z radości nawet na widok używanego pendrive’a, byleby się błyszczał!

Wyjął jeszcze na moment pendrive'a, chuchnął i przetarł go mankietem. Włożył go delikatnie do pudełka, na to podłoże z kwiatów. Znowu żmudnie wszystko owinął ozdobnym, całkiem nowym papierem gwiazdkowym i obwiązał złotym sznureczkiem. Tak, teraz się prezentu nie powstydzi. W sumie bardzo przyjemny obiekcik powstał, nie ma co. Niech się chora dziewczyna cieszy, w tej gorączce i kaszlu,
bidula.
(...)
Maszerując szparko ulicą, zauważył, że co niecierpliwsi kolesie już tu i ówdzie odpalali pierwsze próbne salwy...


Dziad Ignac i Mila Sekutnica idą na strych odpalić fajerwerki.
– Powiedz, co ci szeptała Gabrysia przed kolacją? Miałaś taką minę...
– Jaką?
– Taką... rozradowaną. Zaaferowaną. Figlarną. Podobała mi się ta mina. Oczy ci błysnęły. Co ci Gabrysia powiedziała?
– Och, powiedziała mi tylko, co Róża jej powiedziała.
– Gabrysi powiedziała? – Tak.
– A Gabrysia tobie powiedziała?
– No, przecież ci powiedziałam.
– Milu, ty coś kręcisz. I kpisz sobie ze mnie.
– Ależ bynajmniej.
– Powiedz mi zaraz!
– Ale co?
– To, co ci powiedziała Gabrysia.
– Nie mogę. Może Róża wolałaby sama ci powiedzieć.
– Milu, ty chichoczesz podskórnie, widzę to doskonale. Ty igrasz sobie ze mną i ze słowami. Ty mnie zwodzisz. Na Jowisza! Powiedz mi, czy to jest to, co ja myślę?! – domyślił się nagle Ignacy Borejko.
Ale żona mu nie powiedziała.
Niestety autorce chyba nikt nie powiedział... Że te dialogi to już nie to, co kiedyś i może lepiej w ogóle już nie pisać, zejść ze sceny niepokonanym.
Bo ktoś mi powiedział... że on mu powiedział...

Quomodo fabula, sic vita: non, quam diu, sed quam bene acta sit, refert* – zacytował.
– Myślałem niedawno o tym, że nie najgorzej odegraliśmy swoje role w tej sztuce.
– Ja też o tym myślałam całkiem niedawno.
– Zostawimy po sobie to i owo.
– Gromadkę dobrych ludzi. Udało się!
* Z życiem jak ze sztuką w teatrze: ważne nie, jak długo trwa, ale jak jest zagrana (łac., Seneka)
Zabrzmiało jak radość zwariowanych naukowców z wyhodowania gromadki klonów.
A jak bardzo dobrzy są ci “dobrzy ludzie”, to już mieliśmy okazję poobserwować.

– A chłopcy? Ich wieczne konflikty?
– Będzie zgoda. Prędzej czy później. To normalne, że teraz rywalizują. Ale w razie czego staną ramię w ramię.
Oto i mądrość życiowa Mili, jak dobrze wiemy, doświadczonej w wychowywaniu chłopców. Że niby Józin jest chamski, agresywny, nieumiejący się zachować w towarzystwie? Ignaś bity i poniżany przez kuzyna za bycie nie dość męskim? Oj tam, przejdzie im.


Już widzę to stawanie ramię w ramię, gdyby tak Ignaś zrobił coś, co nie mieści się w Józkowej definicji męskości. Na przykład podjął pracę jako przedszkolanek.
Samo to przekonanie Mili też raczej trąci pobożnymi życzeniami, a nie rzetelną obserwacją wnuków.  
– „Bije zegar godziny, my wtedy mawiamy: – Jak ten czas szybko mija! A to my mijamy”.
– Jachowicz.
Cholera jasna, musisz? Za każdym razem musisz podawać, z kogo twój nieznośny małż cytuje?!
No musi, musi, to taka ich gierka uprawiana od lat pięćdziesięciu. Gdyby nie podała, jeszcze uznałby ją za niedouczka?


– Tak. Wszystko mija, nieustannie mija.
Nawet najdłuższa żmija. I ta nieszczęsna powieść też już mija, wytrzymajcie jeszcze chwilę.


– Wszystko trwa – stanowczo rzekła Mila. – Tylko się zmienia, nieustannie się zmienia. Ale mimo tych ciągłych zmian wszystko nadal jest sobą. I to jest zadziwiające. Patrzę na tego łysego staruszka...
– Proszę?!...?
– ...a widzę ciebie. Zmieniłeś się, i ja się zmieniłam, ale zarazem jesteśmy wciąż sobą – Ignacym i Milą. Nasz dom się zestarzał, ale jest ciągle naszym domem, nasze miasto zmieniło się, rozrosło, a przecież wiemy, że to wciąż ono. Nasz kraj się zmienił, a przecież czujemy, że to Polska, wciąż ona.
Kwiii! Biorąc pod uwagę, w jakich czasach upłynęła młodość Mili i Ignacego, spodziewałabym się raczej, że powiedzą “czujemy, że to wciąż PRL” ;)


Zmieniły się nasze córki, ale to są ciągle one, nasze rodzone dzieci. Zmiany są właściwie nieistotne, skoro nie zmienia się istota rzeczy.
Och. Jakie to głębokie. A ja do tej niezmiennej istoty rzeczy podchodzę tak prozaicznie i się czepiam, że Ida z miłej i roztrzepanej zmieniła się w chamską i niezrównoważoną psychicznie, a Laura przeszła lobotomię...
Ale Gaba! Gaba się nie zmieniła, nadal dzielnie, twardo, granitowo cierpi!


Zostawmy ich samych i wróćmy do Swanłysa. Ech, z deszczu pod rynnę.
Spotkany na dworze Dziuba coś kombinuje i chce się z fajerwerkami wdrapywać na jakiś dach, ale przez telefon dostaje ochrzan od matki:
– Widzę was tam! – zakrzyknęła w telefonie mama Dziuby, tak głośno, że było ją słychać w promieniu dwu metrów. - Gdzie ty włazisz?! Zaraz wracaj do domu! Ale już!
Dziuba, zawieszony wraz z komórką w dramatycznym rozkroku między pojemnikiem na odpady wtórne, a dachem blaszanego garażu, nie tracił nadziei.
– Mamuś, ja tylko na momencik sobie wejdę – żebrał. – Dosłownie na chwilunię.
– Do domu, powiedziałam! - głos dobiegający z telefonu nagle przybrał na sile i jakby się zdublował, bowiem masywna mama Dziuby, okryta powierzchownie kocem, nawykowo wyskoczyła na balkon i stamtąd prowadziła intensywną obserwację połączoną z donośną perswazją. – Ojciec też ci każe!
Jak się “nawykowo” wyskakuje na balkon?
Tak samo, jak “tradycyjnie” zrzuca kożuszek?


Rzeczywiście, na balkonie Dziubów były już dwie osoby (jedna milcząca). W dodatku piętro wyżej, u Janickich, pojawiła się w oświetlonym oknie jakaś drobniejsza gabarytowo postać i też obserwowała zajście.
Zawyła komórka Józefa.
– Widzę was! – powiedziała w telefonie rozbawiona Janicka. – Fajna awanturka.
Fajna ta Agata – wygadana, śmiała, podchodzi do wszystkiego z humorem... Może przy niej Józek wyjdzie na ludzi?

Dziuba i Józef byli już w domu (...).
Wtedy u drzwi brzęknął dzwonek i zaraz okazało się, że przyszła z góry Janicka, ubrana w portki od dresu, ciepłe poncho i kapcie domowe.
Ok, ja rozumiem, że to impreza domowa, a Agata jest przeziębiona, ale... jeśli piętnastoletnia dziewczyna wie, że na imprezce będzie chłopak, który jej się podoba, to jej priorytetem zdecydowanie nie będzie strój “ciepły i wygodny”.


– I co tam, Agatka, zdrowsza już jesteś? – spytał [tata Dziuby] życzliwie. – Zeszłej nocy spać nie dałaś, kaszlałaś mi prosto nad głową.
– Już mi lepiej, dziękuję – odparła przez nos Janicka. – Bałam się, że mnie słychać w całym bloku, nawet starałam się kaszleć w poduszkę.
– No, co zrobić, akustykę to tu mamy.
– Właśnie! – u nas też było słychać, jak chłopcy tu dostają po uszach. No to wpadłam, w roli małego przerywnika.
– Dobrze zrobiłaś. Siadaj, herbatkę wypijemy, ciasta sobie zjemy, poczekamy na północ.
Czyżby wreszcie pojawił się w Jeżycjadzie normalny i sympatyczny mieszkaniec bloku? Noc cudów.

Agata uśmiechnęła się do Józefa i oznajmiła, że chętnie zostanie.
Józef też uśmiechnął się do niej – skąpo, z daleka, i zauważył z typowym dla siebie ciężkawym wdziękiem:
– Jednak nie wyglądasz jak słoń.
Zaśmiała się, ale zaraz zaniosła się ostrym kaszlem i nic nie odpowiedziała.
Józef, ty się jej trzymaj. Ja od początku książki mam ochotę ci przywalić, a ta tylko się śmieje. Druga taka odporna na twoją bucerę może się nie znaleźć.

Józek i Dziuba puszczają petardy z balkonu. Niestety jedna, źle umocowana, wybucha zbyt blisko i jej elementy wpadają do pokoju. Robi się małe pandemonium, tapczan, na którym siedzi Agata, zaczyna się palić, sytuację opanowuje w końcu tata Dziuby.
Jest to kolejny powtórzony motyw – w Córce Robrojka wydarzył się wypadek przy petardach, a komplikacje przy puszczaniu fajerwerków przez Bernarda były głównym motorem wydarzeń w Imieninach.


Tata Dziuby zapalił światło i z zadziwieniem oglądał powstałe spustoszenia, takie jak dziury wypalone w firance oraz czarne ślady kopcia na suficie i ścianach, a także dwie poczerniałe kulki stopione ze sobą na wieki w jednej herbacie; następnie opamiętał się i wyprowadził na korytarz Agatę, bo bardzo kaszlała w zimnym, zadymionym wnętrzu.
Nawet zza zamkniętych drzwi balkonu dochodził łoskot wciąż nowych eksplozji. Wtem w pustym pokoju dało się słyszeć wesolutkie „Halo, to ja!” komórki, leżącej na stole. Jej właściciel przebywał obecnie z mamusią w miejscu pokuty, więc oczywiście rozmowy nie odebrał.
Za to po chwili zakwiliło coś w kieszeni Agaty, która łapała oddech w przedpokoju.
– Słucham? – zakaszlała do telefonu.
– Cześć, tu Józef Pałys – zabrzmiał jej przy uchu daleki, zakatarzony głos. - Po usłyszeniu sygnału nagraj wiadomość.


– Cześć – powiedziała, zdezorientowana. – Zaraz, gdzie ty jesteś?
– Blisko – padła odpowiedź, po czym ktoś kichnął. – Na balkonie. Zamknęli mnie. Pukam i pukam, ale nikt nie otwiera.
Tata Dziuby ujrzał teraz ze zdumieniem, że Agata, zataczając się ze śmiechu, wraca do zadymionego salonu, skręcając się ze śmiechu otwiera drzwi balkonowe i trzymając się ze śmiechu za brzuch wpuszcza do pokoju osmalonego młodziana w wytwornym garniturze i krawacie, z dzikim wzrokiem i rudym włosem w nieładzie.
Pani M., co pani ma ostatnio z tymi powtórzeniami?!
To znowu specjalnie, dla podkreślenia, jak z Idą. I osowiałym ciężkim Pyziakiem.


Józef Pałys najadł się był trochę strachu, przebywając w sercu wszystkich eksplozji, bez żadnej możliwości opuszczenia sceny. Prawdę mówiąc, tak się przyciskał do ściany bloku, że omal sobie nie otarł czoła. Teraz za jego plecami nadal wybuchały raz po razie nowe pociski, on zaś stał, zdegustowany, i kamiennym wzrokiem znieważanego Apacza patrzył na Janicką.
Patrzył spokojnie, jak ona zanosi się bezlitosnym śmiechem, kaszląc i rechocząc na przemian, patrzył, jak ona się łapie za brzuch i zatacza z uciechy, patrzył na jej rozdziawione szeroko usta – wielki jak u żaby otwór gębowy – aż wreszcie, dobywszy z kieszeni swój prezent, wcisnął go z niesmakiem w jej dłoń.
No szkoda, że nie w tę gębę rozdziawioną.


A potem poważnie skinął głową i z godnością opuścił mieszkanie państwa Dziubów, słysząc wciąż za plecami ten przerywany kaszlem, homerycki śmiech dziewczyny, płynący niewątpliwie prościutko z jej wątpi. Bo duszy to ona raczej nie miała. A jeśli, to całkiem malutką.
– Dama! – prychnął do siebie ironicznie, zbiegając po lastrykowych stopniach, a klatka schodowa odpowiedziała mu szyderczym echem. W jego kieszeni zawyła komórka i wiedział na pewno, kto to dzwoni; ale nie odebrał.
I to koniec całej historii z Agatą? Józef strzela śmiertelnego focha, bo dziewczyna się zaśmiała? Co za kretyńska puenta. Agata zaczęłaby histeryzować i płakać (do czego miałaby prawo po tym, jak zaczął się palić tapczan blisko miejsca, w którym siedziała) – źle, bo baba i beksa. Reaguje śmiechem – źle, bo ego Józefa zostało zadraśnięte. No nie ogarniam. Przecież to nie to samo co zachowanie Matyldy, która ewidentnie wyśmiewała Maćka (Opium w rosole). I nie to samo co na przykład roześmianie się, kiedy niepełnosprawny spada z wózka inwalidzkiego. Chłopaki popełnili głupotę, zrobiło się groźnie, ale ostatecznie nic się nie stało, więc czemuż Agata nie mogła się po tym wszystkim zacząć śmiać?
Ech, a miałam nadzieję na ucywilizowanie gburowatego Józefa... Urwanie wątku w tym momencie to tak, jakby “Szósta klepka” skończyła się w chwili, gdy Hajduk obraża się na Cesię, że go nie poparła w dyskusji z nauczycielem, “Opium w rosole”, kiedy Maciek wciąż jest w szponach Matyldy, a “Kwiat kalafiora”... nie, o “Kwiecie kalafiora” nie wspomnę, tam przecież występuje Pyziak, Który Od Początku Źle Się Zapowiadał.
Czy w ogóle w całej Jeżycjadzie mogliśmy poznać myśli jakiegokolwiek bohatera płci męskiej, który miałby do siebie dystans? W Dziecku piątku Konrad też wiecznie stroił fochy, gdy ktoś miał czelność się z jego powodu roześmiać...
Prawdę mówiąc, miałam cichą nadzieję, że wątek powróci w kolejnej części i rozwiąże się jakoś sympatycznie, lecz niestety - Agata popełniła grzech śmiertelny i z obsady następnego odcinka wyleci nieodwołalnie, o czym poinformowała sama Autorka w Księdze Gości:
48017)
Małg M  
Lokalizacja:
-
   Wtorek, 7. Maja 2013 21:58
Oj, Janicka chyba nie ma szans. Trzeba się było nie śmiać z prawdziwego mężczyzny w tarapatach.


Prawdziwy mężczyzna, pffff... To ja sobie kwiknę.
Prawdziwy mężczyzna potrafi śmiać się z samego siebie, proszpani Musierowicz.
Już mi się niedobrze robi od tego wałkowania wątku „prawdziwego mężczyzny”. Nie, ja naprawdę nie dam rady kolejnego tomu przeczytać, ograniczę się do forumowego streszczenia. Tylko kto się poświęci, żeby móc nam streścić?


Przenieśmy się do drugiego wątku pseudoromantycznego – jakby ktoś nie pamiętał, to książka ma tytułową bohaterkę Magdę.
– Z placu Mickiewicza będzie widać najlepiej – powiedział Ignaś (...)
– Pośpieszmy się, zostało tylko pół godziny.
– Zdążymy. Musiałem jeszcze pogadać z siostrą.
– Z siostrą też jesteś bardzo związany, co? – rzuciła Magdusia, po czym kichnęła.
Ignaś zatrzymał się na chwilę i spojrzał na Magdę. Wicher przerzucił mu końce szalika przez ramiona i popchnął go w plecy, aż szczupły chłopiec się zachwiał.
Szczupły poeta Ignaś i tłusta frytkożerczyni Magda:



– Jestem związany ze wszystkimi – powiedział po zastanowieniu. – Mocno. I tak chyba powinno być, myślę.
Ruszyli dalej, kuląc się w wichurze.
– Aż tak mocne związki z rodziną – nie ustępowała Magda – mogą ci w przyszłości przeszkodzić.
– W czym?
– No, w nowych związkach – wyjaśniła i wytarła nos.
– Przeciwnie – odparł Ignaś stanowczym tonem. – Właśnie dlatego będę umiał zawierać te nowe związki, że jestem związany tymi starymi. Te nowe też będą mocne. Rozumiesz, Magdusiu? Bo już się tego nauczyłem. Mam doświadczenie tego wspólnego krwiobiegu, że się tak wyrażę. Tych podobnych żył, jak mówi dziadzio – dodał z uśmiechem.
No to kolejny zarzut niebezkrytycznych fanów Jeżycjady odfajkowany. Mówicie, że rodzinne więzy Borejków są zbyt silne i odbijają się na rodzinach nowo zakładanych? No więc nie, wcale nie są złe, są dobre, dziękuję, dobranoc.
Teoretycznie Ignaś ma rację - mocne i serdeczne związki rodzinne dają niezły start we własne życie. Tyle, że trzeba umieć w pewnym momencie odejść z domu i się uniezależnić, a z tym w rodzinie Borejków są spore problemy. Gaba nie zrobiła tego nigdy, Ida w minimalnym stopniu (jej kłótnie z wczesnego okresu małżeństwa dotyczyły właśnie niechęci do wyprowadzki, kompromisowym wyjściem okazało się zakupienie sutereny bezpośrednio pod mieszkaniem rodziców). Laura histeryzuje nad “rozstaniem na zawsze i na wieki”, choć wyprowadza się raptem 20 km pod miasto itd.
Przekaz sam w sobie słuszny, tyle że podany w takiej formie, recytowany na tle obserwowanych w książce silnych związków rodzinnych doprowadzonych do karykatury, ma podobną siłę rażenia co cytowane wcześniej definicje inwersji.


A propos silnych więzi rodzinnych, czy ja dobrze widzę, że oto kolejne osoby urywają się z wesela Laury i idą spędzać Sylwestra gdzie indziej?
A pamiętacie, jak Ignaś odczuwał te silne więzi w pierwszym rozdziale?
Ignacy niezbyt się interesował nawet własną siostrą Laurą ani też najstarszą z nich trojga – zamężną już Różą

– Ale spójrzmy szerzej – ciągnął Ignaś w zamyśleniu, przeciskając się przez hałaśliwą gromadę jakichś ludzi i niechcący depcząc po czyichś nogach. – O, pardon. Kiedy człowiek jest mocno związany z własną rodziną, czuje też więź z coraz dalszymi kręgami ludzkości... i jest w tym takie humanistyczne poczucie jedności z bliźnimi, które wspaniale... W tym momencie Ignaś gwałtownie stracił równowagę i przewrócił się jak długi, ponieważ ktoś z bliźnich podłożył mu nogę.
Walnął czołem o kamienną posadzkę.
Serio, uderzył twarzą o ziemię przez podstawioną nogę? Toż on się zabije, jak jego dzieci będą zostawiać zabawki na podłodze!
Ojtam. Mnie się zdarzyło wywalić na prostej drodze nawet nie potknąwszy się o nic. Po prostu nagle zobaczyłam, że chodnik jest na wysokości mojej twarzy. Trzeźwa byłam.
No, może go zaokrąglona Magdusia tak zaobsorbowała...


Zabolało. A kiedy oprzytomniał po chwilowym wstrząsie, ujrzał, że stoi przed nim brudny, zmięty typ w czarnej kurtce, typ o nieprzytomnym wzroku i wymalowanych na twarzy złych zamiarach.





A za nim – inni.
– Co mu robicie? No, co mu robicie? – protestował w pobliżu piskliwy dziewczęcy glos.
– Przestańcie! Zostawcie go!
Magdusia! – błysnęło Ignasiowi w huczącej głowie. Krew z rozbitego na nowo łuku brwiowego zalała mu jedno oko. Przetarł je, zerwał się i rozejrzał naokoło, nareszcie widząc z całą ostrością, w jakim to kotle się znalazł. Otaczali go bliźni będący w dziwnym stanie: podekscytowani, nieprzyjaźni, a wręcz wrodzy. Nie mógł chwilowo zrozumieć, czym na tę wrogość zasłużył.
Niczym, po prostu jego również dosięgnął imperatyw narracyjny.


Mam znajomego recydywistę, który upiera się, że nawet dresiarze szukający zaczepki mają swój honor i nigdy nie zaczepiają kobiet ani mężczyzn w kobiecym towarzystwie. Ale widocznie ci tutaj to jakaś totalna zgnilizna moralna i nie mają żadnych zasad.


Poza tym jakoś nie bardzo wyobrażam sobie taką scenkę w centrum miasta akurat w sylwestra, kiedy przez miasto przelewają się tłumy, wszyscy są wstawieni, ale raczej na wesoło, poza tym na wszelki wypadek okolicę patroluje policja. O wiele bardziej prawdopodobna byłaby ta sytuacja na przykład we Wrocławiu 16 czerwca 2012 (późnym wieczorem, przed meczem wręcz przeciwnie).

Nagle Magdusia znalazła mu się w bliskim polu widzenia: właśnie stanęła przed nim, broniąc go przed natarciem tego brudnego człowieka w czerni. Zaraz też została przez niego popchnięta na bok, więc Ignaś, oburzony do żywego, skoczył za Magdą i złapał dzielną dziewczynę za rękę. Rozejrzał się.
No, przecież nie da im wszystkim rady.
Ruszyli na niego!
Osłonił Magdusię własnym ciałem i zaczął się z nią wycofywać.
– Na schody! – wydał komendę. - Osłaniam cię!
Ale ona nie posłuchała. Nie chciała uciekać bez niego! Złapał ją więc za rękę i pociągnął za sobą. Tak dotarli prawie do samych schodów. Krew zalewała mu oko coraz mocniej - przystanął, sięgnął do kieszeni kurtki po chusteczkę.
I jego palce natrafiły na zimną, ciężką bryłę.
Kłódka!
Facet w czerni właśnie doskoczył i kopnął go w pośladki, a w Ignasiu znienacka obudziła się ta sama czerwona furia, która raz już kazała mu walnąć własnego kuzyna.
Niewiele myśląc, jednym ruchem ściągnął szalik, przetknął go przez ramię kłódki, ścisnął szal za oba końce i zaczął wywijać tą bronią strasznego młyńca. Siła odśrodkowa! -ależ to działa! Hu-huuu!
Zwizualizowałam sobie Ignasia wymachującego kłódką na szaliczku i pohukującego jak sowa - ależ mrok, ależ groza!
A ja sobie zwizualizowałam, jak pracowicie przetyka przez ramię kłódki gruby, zimowy szalik, wołając do dresów: poczekajcie chwilę, poczekajcie, zaraz skończę i ale wam pokażę!

Cofał się, wywijał, a odstraszał też krzykiem, który go samego przerażał, a który wyrywał mu się prosto z brzucha. Był to okrzyk trwogi, która zmieniła się w straceńczą odwagę. Okropny, pierwotny głos samca-jaskiniowca. Sam się nim zdumiał.
– Mamo, ty to rozumiesz. On jest niewiarygodnie zwierzęcy.
– Jako kobieta wiem, że Holden też może być zwierzęcy.
– Jasne, z rodziny chomikowatych.
(cytat niedosłowny z filmu Wszyscy mówią: kocham cię)

Wrogowie odruchowo odstąpili.
Przysiedli na betonie i pękali ze śmiechu.

– Aaa! – wrzeszczał pierwotnie, samczo i okropnie Ignacy Grzegorz Stryba...
Ja też zaraz pęknę.

...zataczając koła świszczącą kłódką...
Tak, na pewno, kłódka kręcona na szaliczku z pewnością świszczała *puka się w czoło*. Ignaś musiałby się kręcić z prędkością silnika odrzutowego.
Skoro sięgając po kartkę z wierszem wywraca z hukiem krzesło, wali czołem w kant biurka i mdleje, chwieje się, gdy wiatr mocniej powieje, a potykając się o podstawioną nogę ląduje z twarzą na ziemi, to spodziewałabym się, że takie wywijanie skończy się dla Ignasia wybiciem sobie zębów.


...i tyłem wchodząc wraz z Magdą na schody. Kiedy tylko znaleźli się na powierzchni, a poza zasięgiem wzroku tych w dole, złapał dziewczynę za rękę i pociągnął ją za sobą. Pognali co sił w nogach do wabiącego spokojem azylu: po drugiej stronie wąskiego podjazdu świeciły szklane drzwi hotelu Mercure. Omal nie wywracając plastikowej choinki (na pewno była plastikowa, przecież w kapitalistycznym hotelu nie stawia się żywych choinek. Nie.), kapiąc krwią po dywanach i marmurach, przemknęli jak para szaleńców przez iluminowany rzęsiście hall, wprawili w momentalne zdumienie obsługę recepcji, wypadli z hotelu drugim, bocznym wyjściem koło toalet, wprost na ulicę Roosevelta, po czym co sił w nogach uciekli bokami ciemnego parkingu.
Zatrzymali się dopiero na rogu Dąbrowskiego, przy moście Teatralnym.
Jak w innym świecie.
(...) Doskonale widoczny z tego punktu skrzyżowania, świecił tam niezłomnie, wszystkimi oknami, ten najbardziej stały i pewny punkt we wszechświecie: jego dom. Ignacy przelotnie pomyślał o mamie (oczywiście!), i w tej samej chwili poczuł na twarzy delikatne dotknięcie.
Magdusia wycierała mu krew z policzka.
– Przyłożę ci to – powiedziała następnie, podając mu złożoną w kostkę chusteczkę ligninową. – Wciąż trochę krwawisz.
Przytrzymała opatrunek, ostrożnie przyciskając go do rany. Musiała się przy tym wspiąć na palce – taka była przy nim malutka.
Widziane z bliska jej oczy były jeszcze piękniejsze, współczujące i pełne ciepła – jak nigdy dotąd!
Serce mu załomotało na nowo.
– Nie wiedziałam – szepnęła Magdusia – że jesteś taki dzielny... obroniłeś mnie!
Mój bohaterze!


Ignaś był bardzo zakłopotany.
Przecież uciekłem – przemknęła mu przez głowę myśl samokrytyczna, lecz zachował tę refleksję dla siebie.
Wreszcie zdjął powoli opatrunek z czoła.
– Już dobrze – powiedział cicho.
A ona znienacka go objęła i złożyła mu na piersi swą pachnącą główkę.
Ignacy Grzegorz Stryba miał obecnie jeszcze większy powód do zakłopotania: objąwszy go, Magdusia zablokowała mu ramiona. W jednej ręce dzierżył niezgrabnie kłębek krwawej chusteczki, a w drugiej – szalik z kłódką. Przez chwilę wahał się, nie wiedział, co począć. Wreszcie upuścił kłębek, poluzował kurczowy uścisk na szaliku, delikatnie wysunął swoje ramiona na zewnątrz, objął obejmującą go Magdusię i nieśmiało ją przytulił. Ufff.
I kij z tym, że Magda cały czas uganiała się za chamskim Józefem, który ją non stop odtrącał, a Ignasia starania doceniała, ale w ogóle jej jego osobowość nie pociąga, a jego największa pasja ją nudzi. Nagle mamy romantyczny happy end, bo Ignaś chciał dresiarzy zaatakować mocarną kłódką.
I tak oto Ignaś odkrył Sposób: jeśli następnym razem Magda nie będzie chciała zachwycać się poezją, lutnie jej ze dwa razy kłódeczką i zachwyt ma jak w banku.


A swoją drogą, to smutne, że w tych miłych, ciepłych książkach miłej, ciepłej pisarki coraz częściej pojawia się przemoc - jako zjawisko pozytywne. Ignaś zyskuje szacunek kuzyna, kiedy rozwala mu nos, podziw Magdy - kiedy atakuje dresów kłódką. Czy naprawdę nie można było znaleźć jakiegoś innego sposobu?
A gdyby tej kłódki nie miał? Gdyby z miejsca powalono go na ziemię, skopano i połamano żebra? Czy wtedy też w Magdzie obudziłaby się takie ciepłe uczucia?
Podobno bohater sponiewierany ma +100 do zajebistości ;)

– Mogli cię zabić – szepnęła Magdusia.
– Ależ skąd! – zaprotestował bez przekonania.
– Okropni byli! – wyrzekła Magdusia prosto w jego sweter. – Pomyśl, i to też są bliźni!
Westchnęła i poczuł jej ciepły oddech. Zaraz potem kichnęła mu w pierś.
– Bliźni – przytaknął po chwili konsternacji. – I w dodatku rodacy.
I nawet nie można zakrzyknąć:”Ratunku, Niemcy mnie biją!”.


– Bydlacy, nie rodacy – powiedziała przez nos i sięgnęła po chusteczkę.
– Nie wolno o człowieku mówić per „bydlak” – zaprotestował gwałtownie Ignacy Grzegorz. – Ani poniżać kogoś, ani kimś gardzić.
O ile ten ktoś nie nazywa się Janusz Pyziak, ma się rozumieć.


– Co, z nimi też czujesz się związany?!
Westchnął i on.
– Hm. W jakimś sensie - tak. Ale to jest, Magdusiu, temat na dłuższe rozważania – rozgadał się, wciąż trzymając ją w objęciach. – Nie może być tak, że ludzie wciąż dzielą się na wrogie plemiona. W jedności siła. Musi istnieć jakiś uniwersalny sygnał dobra, do którego można się odwołać, jakiś kod, wspólny dla wszystkich. Może to kiedyś znajdę – na razie to dla mnie za ciężkie...
– Co za ciężkie? Co mi tam trzymasz na plecach?
– Kłódkę na szaliku.
Uniwersalny Symbol Dobra :)


Przydała się nam dzisiaj. Że też mi wpadło do głowy, by użyć szalika! A już go chciałem dziś nie brać.
– Szalik trzeba nosić koniecznie – powiedziała Magda troskliwie. -– I czapkę. Dlaczego nigdy nie nosisz czapki?
No proszę, Magdzie włączyły się macierzyńskie uczucia. Jakoś średnio widzę siedemnastolatkę, upominającą chłopaka, żeby nosił czapkę...


– A ty dlaczego nie nosisz? Nie nosisz, a potem kichasz.
– Pewnie przeskoczył na mnie ten wirus Józefa. Mam za swoje.
– Zachorujesz? – ucieszył się jak dziecko Ignacy Grzegorz. – Zachoruj! Będziesz leżała w łóżku!!! Będę ci czytał!!! Będziesz miała gorączkę! Ciotka Ida wystawi ci zwolnienie. I nie będziesz musiała wyjeżdżać!
I zostaniesz na zawsze u nas, wchłonięta, ubezwłasnowolniona, unieruchomiona, wessana przez kołchoz! Jak fajnie!


Ignacy tłumaczy się, po co mu właściwie kłódka z Werony - że “w Poznaniu nie ma takiego zwyczaju, ale gdyby tak ktoś go zapoczątkował...”


– Na przykład – my? Ty i ja?
– No, tak... Miałabyś coś przeciwko temu, żeby – no, ja i ty... to znaczy: ty i ja...?
– Nie miałabym – powiedziała Magdusia głosem dziwnie czułym i zarazem zagadkowym.
– Nic a nic? – wybuchnął cichą radością Ignacy Grzegorz.
– Nic a nic.
– Dobrze! Bądźmy więc prekursorami! – otworzył kłódkę jednym z trzech kluczyków i zawiesiwszy ją na poręczy, upewnił się: – W tym miejscu?
– W tym... – odrzekła Magdusia i niespokojnie zatrzepotała rzęsami, po czym wstrzymała dech w tajemnym oczekiwaniu.
A Ignacy zatrzasnął złocistą kłódkę i przyjrzał się jej z autorskim zadowoleniem.
– Wisi! – powiedział. – Na zawsze!
I zaraz oddał Magdusi kluczyki. Wszystkie trzy.
Wspaniale, kłódka zawieszona, trzy kluczyki schowane do kieszeni, jeszcze okręćcie się dookoła, odpukajcie w niemalowane drewno i nasłuchujcie grzmotu, a wasz związek będzie szczęśliwy, mimo że niewiele was łączy.
Ich NIC nie łączy. Kompletnie NIC.
Jak to nic. Kłódka to nic?


Btw, byli prekursorami co najwyżej pod względem wyboru miejsca, bo - jak wytropiło czujne forum - sam zwyczaj w Poznaniu już istniał, tyle że dotyczył Mostu Jordana, nie Teatralnego.

Skoro Ignaś już szczęśliwie wydany za... tfu, zakłódkowany, to możemy wracać do Gabrieli.


Spod ronda znów dobiegały wrzaski. Popychano tam jakieś odurzone dziewczyny, ktoś się słaniał i wymiotował, ktoś ryczał, ktoś inny miotał przekleństwa, policji nie było widać, więc Gabriela, stojąc u szczytu schodów w wejściu od Dworcowej, po raz kolejny uznała, że woli nadłożyć drogi.
Och, po co w ogóle się z tym Pyziakiem spotykała, wokół taki motłoch się panoszy, trzeba było okopać się w bastionie Borejków, zamknąć szczelnie okna przed pijackimi okrzykami i razem z mężem zatopić się w synchronicznej lekturze dwóch egzemplarzy tej samej książki, całując się po każdym rozdziale.

Zawróciła – jak zwykle z poczuciem bezsilności.
Nie lubiła tak się czuć.
To zupełnie jak Józef kilka dni temu. Ile jeszcze razy przeczytamy, że ktoś czuł się źle i nie lubił się tak czuć? A ja lubię!

I, na domiar wszystkiego, ten Janusz! – i to: „Pewnie już się nie zobaczymy”! I cały ten odjazd, tak melodramatyczny, że czuła zażenowanie.
Ja po przeczytaniu tego akapitu czuję zdezorientowanie...

A jednak – ledwie jego pociąg odjechał, ledwie ona sama ruszyła w drogę powrotną, zaczęły ją nachodzić niedobre, niejasne przeczucia.
...Teraz jeszcze większe.
A propos: postanowiłam sprawdzić, o której to Janusz mógł odjechać. Dotarłam do rozkładów jazdy sprzed kilku lat (dzięki, Orszulo!) i okazało się, że ostatni pociąg do Berlina odchodził podobnie jak dziś, około godz. 21.30. Zapamiętajmy, ok?

A przecież była trzeźwą realistką! Tak zwane przeczucia to tylko synteza mimowolnych obserwacji, jakie człowiek poczynił, sygnałów, które nieświadomie zarejestrował, i sposobu, w jaki je sobie przetwarza.
Cóż. Na podstawie zarejestrowanych sygnałów przeczuwam, że Pyziaka już nie zobaczymy - w następnym odcinku otrzymamy tylko informację, że zszedł był samotnie w obcym, zimnym, berlińskim szpitalu, pozostawiając jedynie list, w którym jeszcze raz kaja się i prosi o wybaczenie, że nie umiał kochać. Oraz ewentualnie długi.


A cóż ona mogła takiego zarejestrować – przecież wszystko układało się tak dobrze!
Podsumujmy:


Goszcząca w ich domu nastolatka jest obrażana, karcona za chęć wzięcia dokładki i wpędzana w zaburzenia odżywiania.
Siostra obraża ich gości, nie poświęca swoim dzieciom czasu, ewentualnie rzuca w twarz syna szklanym przedmiotem i robi mu zimny prysznic, wywołując u niego chorobę.
Matka jak zwykle mówi wszystko karcącym tonem, decyduje za wnuczkę, w jakim stroju ma wziąć ślub i jakie trzymać kwiatki, mimo że wnuczka ma na ten temat własne, odmienne zdanie.
Siostrzenica jest irytującą mądralą, wytykającą gościom błędy językowe.
Siostrzeniec jest mrukiem, nie potrafi zachować się w towarzystwie, ma skłonności do agresji, uczy młodszego brata, że bicie innych jest chwalebnym przejawem męskości.
Córka zalicza wpadkę, a rodzina utwierdza ją w przekonaniu, że jako młoda mama nie musi nic robić, kształcić się ani pracować, bo wszyscy będą się na realizację potrzeb jej i dziecka składać.
Druga córka bierze ślub z traktującym ją protekcjonalnie facetem i uważa go za dar od niebios, poza tym wciąż nie uporała się z wielkim obciążeniem psychicznym, jakim jest dla niej brak ojca.
Sama Gaba po dwudziestu kilku latach wciąż zachowuje się, jakby była kobietą świeżo porzuconą z dwójką dzieci, a nie od kilkunastu lat szczęśliwą w ponownym związku.


Wszystko układa się tak dobrze!


Hmmmm...
“synteza mimowolnych obserwacji, jakie człowiek poczynił, sygnałów, które nieświadomie zarejestrował, i sposobu, w jaki je sobie przetwarza”
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że pani MM jest jak kamera - obserwuje, rejestruje i wiernie odtwarza zapisany obraz - ale go NIE ROZUMIE. Nie ma bladego pojęcia, co NAPRAWDĘ zobaczyła. Komentarzem odautorskim próbuje tłumaczyć czytelnikowi, że WSZYSTKO JEST DOBRZE, użalająca się nad sobą Gaba jest dzielna, rzucająca słoikiem w syna Ida - spontaniczna, poszukiwanie ojca przez córkę jest grzechem ciężkim, a kompletna utrata własnej woli i osobowości to właśnie wielka miłość. A jeśli czytelnik uparcie nie chce zrozumieć i trwa przy swoim - to powtórzymy mu to jeszcze raz! Dziesięć razy! Dużymi literami! Umoralniającymi przykładami! Wepchniemy bohaterom w usta słowa, których z własnej woli nigdy by nie wypowiedzieli, ale teraz mają złożyć samokrytykę, bo Ja, Autorka, tak każę!!!
Bez komentarza odautorskiego saga rodu Borejków byłaby całkiem niezłą realistyczną opowieścią o rodzinie, w której relacje są mocno nieidealne, a momentami wręcz patologiczne. Może czymś w stylu cyklu “Niedoskonałe” Nepomuckiej? Z komentarzem - przeradza się w miłą i dzielną groteskę.


Wchodziła w uporządkowany nowy rok. Zapowiadał się wspaniale: Laura w końcu spokojna i taka szczęśliwa, nowe dziecko Róży w drodze, u Elki – podobnie, w domu wszyscy cali i zdrowi, a od dziś nawet o Januszu wreszcie będzie mogła myśleć nie z bólem i urazą, lecz życzliwie.
Przebaczyła już dawno, ale do dziś myślała o nim z urazą? A ja się dziwiłam, że jej córka zupełnie nie rozumie, na czym polega wybaczanie...
“Przebaczenie” Gabrieli, podobnie jak jej energiczność i dzielność, istnieje wyłącznie w strefie deklaracji. Już w “Sprężynie” snuje rozważania o tym, jak to “wszystko się dawno, dawno wybaczyło i zapomniało” - a jak się zachowuje, gdy Janusz ponownie pojawia się na horyzoncie?

Hola, hola! – jak, jak? – pomyślała, nagle rozeźlona na siebie. Życzliwie? – jeszcze czego!...
Ja tylko nieśmiało przypomnę... „Przebaczyłam, Janusz. Przecież wiesz. Już dawno.”
Parafrazując Ewę Jedwabińską: “Przebaczyłam, tylko... nie umiem tego okazać!”.

...Ponieważ przyznał, że nie kochał jej nigdy?
A jednak... tak! Dlatego. Właśnie dlatego. Po pierwsze: to wszystko wyjaśniało. I nawet było jej z tym lżej.
„Wyższy poziom... eee... wszystkiego.” (Nagualini) Remedium na cały ból było powiedzenie jej, że ojciec jej dzieci nigdy jej nie kochał??? Jej ukochany wieszcz miał trochę inne wyobrażenie o kobiecej psychice:
Tylko dla mej pociechy niech wiem przed rozstaniem,
Że twoja skłonność była prawdziwem kochaniem,
Że to nie był żart tylko, nie rozpusta płocha,
Lecz miłość; niech wiem, że mnie mój Tadeusz kocha!
Niech słowo jeszcze raz z ust twych usłyszę,
Niech je w sercu wyryję i w myśli zapiszę;
Przebaczę łacniej, chociaż przestaniesz mnie kochać,
Pomnąc, jakeś mnie kochał
No, mamy przecież wyjaśnienie Anutka: jest jej lżej, bo zyskała potwierdzenie, że w najmniejszym stopniu nie jest odpowiedzialna za rozpad ich małżeństwa, to wszystko wina Człowieka, Który Nie Umiał Kochać.


Po drugie: jakaś wielka przegrana Janusza kryła się za tym całym wyznaniem.
Raczej wielka ściema, kiepsko obmyślona, której nikt poza Gabą nie kupuje.

Właściwie – okazał się bezradny wobec życia; i został z pustymi rękami.
Tylko że to nie była jego wina. A czyja? – Niczyja.
Właśnie dlatego trzeba się zdobyć na wielkoduszność.
Eno, wielkoduszność to byłaby, gdyby wybaczyła mu (naprawdę, nie deklaratywnie) rzeczywiste winy. To, co teraz przeżywa, przypomina raczej litość nad upośledzonym dzieckiem, które przecież nie ma wpływu na to, że jest, jakie jest.


Zdobycie się na wielkoduszność to przecież nie porażka.
Nie, poważnie???

To jest zawsze – w jakimś najgłębszym, podstawowym sensie – zwycięstwo.
To moralne zwycięstwo, które teraz Gabriela ubiera w napuszone słowa, odniosła wyłącznie dlatego, że nie potrafiła znaleźć konkretnej osoby, którą można by obarczyć winą za doznane krzywdy.

Wicher uderzył mocniej. Gabriela zadrżała, opatuliła się ciaśniej szalem; i zaraz poczuła, że spieszno jej do domu. Do domu!
Spiesz się, spiesz. Do domu z dworca masz około 20 minut na piechotę, dużo ci to nie zajmie. *chichocze w rękaw*


Podejdzie, jak zwykle, pod oświetlone okna i zatrzyma się na długą, miłą chwilę; Grześ wyczuje jej bliskość i spojrzy wyczekująco.
A Grześ, jak rozumiem, kiedy żona wychodzi z domu, spędza całe godziny przymurowany do okna w kuchni, nie oddalając się nawet do łazienki? Bo a nuż kontrola się zjawi akurat wtedy, gdy zniknie na pięć minut?
Grześ - żywy monitoring na Roosevelta:


Na choince będą błyszczały świeczki i chwiać się będzie na jej czubku naiwny, papierowy anioł.
Najbliżsi czekają, aż ona wróci. Jest im potrzebna. Popatrzy więc sobie z zewnątrz, tylko przez moment, na tę malutką, ciepłą kropkę światła w posępnej, mrocznej bryle planety – i może powróci jej poczucie bezpieczeństwa. Póki ludzie dobrej woli wciąż tu są, nie poddają się, pracują, myślą i czytają, spieszą z pomocą, spoglądają na bliźnich z sympatią i szacunkiem, ze współczuciem i zrozumieniem [oprócz tych, którzy są ŹLI i nie należy im się] – póty istnieje dobra przyszłość.
Ach, tak. Przyjrzyjmy się zatem, z jakąż to sympatią i szacunkiem Gabriela oraz osoby z jej otoczenia spoglądają na swoich bliźnich:
I od razu wpadła w grupę półprzytomnych, agresywnych wyrostków; bili się! (...) Byli wściekli, szczelnie zamknięci w swoim świecie, i tak obcy, jak stworzenia z innej planety. (...) Ale teraz, już dorosła i doświadczona, wiedziała dobrze, że tuż obok żyją ludzie, z którymi raczej trudno się porozumieć i że są nawet tacy, których można się już tylko obawiać.
To na początku powieści. A pod koniec?
Spod ronda znów dobiegały wrzaski. Popychano tam jakieś odurzone dziewczyny, ktoś się słaniał i wymiotował, ktoś ryczał, ktoś inny miotał przekleństwa, policji nie było widać, więc Gabriela, stojąc u szczytu schodów w wejściu od Dworcowej, po raz kolejny uznała, że woli nadłożyć drogi.
I tak w kółko. Pasażerowie na dworcu też tylko przepychają się, klną i wrzeszczą. “Elita finansowa miasta” to w oczach Bernarda “nuworysze i hochsztaplerzy” (i nie będziemy pokazywać palcem, kto tu z autorskim błogosławieństwem oszukuje Urząd Skarbowy). Dla Łusi bliźni są tylko skarbnicą zabawnych błędów językowych. Borejkowie seniorzy wyrażają się pogardliwie o tych, co oglądają telewizję. Niestety, w “McDusi” ludzie dobrej woli już nie wysyłają Eksperymentalnych Sygnałów Dobra, nie próbują zmieniać świata, tylko odcinają się w swych bezpiecznych domowych azylach od jego zła i brutalności.
Opis sylwestrowej nocy spędzanej na dworze poraża. Cud, że uszłam z życiem z tegorocznego sylwestra na Kamiennej Górze i nikt z tych obcych ludzi, z którymi się wyściskałam, nie zasadził mi kosy w plecy!


Na pewno. Mroczna, posępna planeta?! Przecież ona naprawdę, naprawdę jarzy się i błyszczy! Przecież w tym domu i na tej ulicy, i w tym mieście, i w całym kraju, i dalej - jest jeszcze wiele takich właśnie jasnych okien - jest ich „tyle mnogo”.
Wiem, że to cytat. Ale i tak mnie irytuje.


Przypomniała sobie twarzyczkę Łusi – i uśmiechnęła się. Są dzieci! – Wciąż nowa nadzieja. A ludzi dobrej woli jest więcej!
A ile mnie dobrej woli kosztowało doczytanie do końca twoich wynurzeń, Gabrysiu... I ta wizja grammarnazi Łusi na końcu wcale mnie nie pokrzepiła.


Odświeżyłam sobie niedawno Opium w rosole i teraz już nawet w tej książce irytowała mnie Gabrysia, bo wiedziałam, jaka czeka ją transformacja. I tak na przykład jej zapewnienia o tym, jak to dla Pyzy chce zmieniać świat na lepsze, można między bajki włożyć. Później pośle Pyzę w podróż pod opieką kobiety, która nie potrafi zająć się sama sobą, a co dopiero dziećmi; niezbyt przejmie się wiadomością, że obie gdzieś zaginęły, bo będzie już zajęta snuciem kolejnych wzniosłych przemyśleń o przyszłości nowo narodzonego syna. Kiedy z kolei w lesie zaginie ten syn, zaatakowany przez szerszenie, Gaba w ogóle nie zwróci na to uwagi...
To jest właśnie przekleństwo Neojeżycjady: że psuje nam odbiór nawet tych starszych, najfajniejszych części...
Ja już w ogóle nie czytam Jeżycjady, nawet starej. Nie potrafię lubić - przykładowo - siedemnastoletniej dziarskiej Gabrysi wiedząc, jaką będzie 47-letnią Gabrielą.


Zegar na cesarskiej wieży pokazywał, że do północy brakuje już tylko minut.
Eeee... że co?
Przypomnijmy: Janusz odjechał około 21.30. Zaraz po odjeździe pociągu Gabriela ruszyła z powrotem. Co prawda trasą nieco bardziej okrężną, ale nie nadłożyła drogi aż tak dużo. I już jest za pięć dwunasta???
Ach, wiem, Doktor po prostu urwał te dwie godziny z sylwestrowego wieczoru, żeby dosztukować je do dnia ślubu, dzięki temu wszyscy zdążyli do Kostrzyna!


Przeszła po pasach na drugą stronę ulicy. Z otwartych okien olbrzymiego Zamku, gdzie bawili się notable, słychać było znajome tony poloneza Ogińskiego. W lokalu zaś, mieszczącym się w zamkowych podziemiach, trwała dzika zabawa; towarzyszyły jej krzyki, a dochodzący z głębi łomot basów niósł się po całej okolicy, jak gorączkowy puls jakiegoś wielkiego, chorego organizmu.
Jeśli słyszysz łomot basów, to wiedz, że coś się dzieje...
“Krzyki”, “łomot”, “dzika”. Taaaa.
Zdumiewa mnie to, że w księdze gości na oficjalnej stronie MM czytelnicy dziękują za kolejną książkę pełną ciepła i dodającą otuchy. A przecież McDusia ma przekaz dokładnie odwrotny: świat jest zły, wszędzie chamstwo, przemoc i prostactwo, nie warto rozmawiać z nikim spoza rodziny, wyjście z domu w noc sylwestrową to jak zstąpienie w najniższe kręgi piekielne...


Plac lśnił pustką. Odgarnięto tu już śnieg do czysta, białe płatki opadały na czarną nawierzchnię. Wicher łopotał flagami na wysokich masztach obok pomnika Czerwca. Opodal chmurny Mickiewicz stał na połyskującym cokole, a u jego stóp ledwie pełgał chwiejny płomyk. Od wielu lat, przed każdą Wigilią, tajemnicza ręka wiernie i uparcie zapalała mu takie imieninowo-urodzinowe światełko, a potem ponawiała ten znak pamięci co wieczór, aż do sylwestra.
Mimo to granitowy poeta wydawał się bardzo samotny.
Złapała się na tym, że najzupełniej odruchowo posyła mu swój matczyny, krzepiący uśmiech – jeden z tych, które produkowała niegdyś dla pocieszenia własnego synka, gdy twierdził, że nikt go nie rozumie, a i on nie rozumie nikogo.
Po tych wszystkich opisach bezradnej Gabrieli w zdegenerowanym świecie ów krzepiący uśmiech posyłany spod dzielnej grzywki wyobrażam sobie tak.
Och, mam ochotę załadować matczyny, krzepiący kop w dupę DZIELNEJ Gabuni, co bierze się za pocieszanie wieszcza na pomniku, a dla żywego człowieka ma tylko banalne zwroty i oziębłe milczenie.


Przesunęła lampkę za krawędź cokołu, osłaniając ją od wiatru, który wył i świszczał, hulał po placu i szarpał koroną wielkiego drzewa, rosnącego tuż obok, na skraju trawnika. Była to wierzba płacząca, z gęstą, długą czupryną bezlistnych witek, sięgających zazwyczaj aż do samej ziemi; teraz ich pasma falowały, układając się zgodnie z pędem powietrza.
Rosła tu już od tak dawna! Zakochani lubili się chować pod jej osłoną, jak pod wielkim namiotem; a prawdę mówiąc i Gabriela się tam kiedyś ukryła – z Januszem! – chyba niedługo po pierwszej sylwestrowej prywatce! – i całowali się do utraty tchu!
Trzydzieści sylwestrów temu? – A może i więcej! Nie do wiary.
Dziwne – jeszcze wczoraj obeszłaby to drzewo szerokim łukiem, odwracając głowę.
Od prawie dwudziestu lat szczęśliwa ponowna mężatka, już dawno wybaczyła eksmężowi...
Dobry redaktor zauważyłby rozbieżność gabrysinych deklaracji i jej instynktownego zachowania. Jakikolwiek redaktor.
Redaktor zauważyłby przede wszystkim, że Borejki z przyległościami nie powinny się zachowywać, jakby Janusz na ślubie Laury pojawił się znienacka po dwudziestu pięciu latach braku kontaktu! Redaktor wyłowiłby pomyłki w wieku postaci (Łusia), skorygował ich sposób wyrażania się (Józkowe “niech cię dunder świśnie”), sprawdził, ile czasu jedzie się z ulicy Roosevelta do Kostrzyna (gugielmapki nie gryzą, a i samemu przejechać się można) itd. Niestety, obawiam się, że to, co tutaj występuje pod nazwą redakcji, było tylko korektą techniczną.

Teraz, impulsywna jak zawsze, już miała zanurkować pod kotarę wierzbowych witek, gdy nagle, z tak bliska, usłyszała szmer rozmowy, a potem – siarczyste kichnięcie. Ktoś tam był.
Wydmuchiwał głośno nos.
Zastygła w pół ruchu, z wyciągniętym przed siebie ramieniem.
–Tak! Ty Koszałku–Nieśmiałku! Bo już wiem, że mnie kochasz! – zakrzyknął znienacka, w ciemnościach pod wierzbą, jakiś szczęśliwy, dziewczęcy głosik.
Kichnąłeś z takim uczuciem!


Gabriela wycofała się cicho i ruszyła w kierunku Opery, aleją starych platanów. Zupełnie nagle nastrój się jej całkowicie odmienił, ogarnęła ją wielka radość i otucha. I coś w rodzaju rozrzewnienia.
Szła i śmiała się do siebie.
Ależ trafiła! Co za moment! To dobry znak. Wszystkiego najlepszego w nowym roku, młodzi nieznajomi!
Ależ zmienność nastrojów z byle powodu. Czyżby przedmenopauzalny okres klimakterium?

...W ogromnym, świętym natchnieniu Boga
Wszystko powstaje z miłości.
Te słowa! – jakby smuga światła przepłynęła nagle miękko przez jej pamięć.
Ach, co za wiersz. Przeżył straszliwą wojnę i tułaczkę. Uszedł cało. Skazany na nieistnienie, przetrwał – wbrew wszystkiemu – w tak niepewnym i tak bezpiecznym zarazem schowku: w pamięci ludzkiej.
No doprawdy. Myślałby kto, że to rozważania o pieśniach ludowych, zbieranych właśnie przez jakiegoś Kolberga, a nie o wierszu, który wydany został w książce (Wielka Niedźwiedzica, 1923) i przedrukowany współcześnie w co najmniej jednym zbiorze - i stamtąd właśnie zaczerpnęła go autorka, nie z niczyjej pamięci.


Mrucząc pod nosem, jakby jednak naprawdę była gadającą do siebie babcią, Gabriela wchodziła coraz dalej w głąb huczącej alei, a jasne słowa wkraczały w ciemność razem z nią, zgodnym rytmem towarzysząc jej krokom:
W różne rozchodząc się wiecznie strony
I gwiazd szukając na jednym niebie,
Z głębi jej uczym się nieskończonej
Rozumieć wszystkich i siebie.
Kazimierz Wierzyński, Czy nas uwiodła radość uboga
A w tej ciemnej alei mroczna strona Poznania ponownie daje o sobie znać, Gaba zostaje zaatakowana przez wampira i jako zwampirzona już po wieki wieków będzie nawiedzać swój milutki, jaśniutki, cieplutki domek, towarzyszyć kolejnym potomkom w nocach poślubnych i czerwonymi oczami posyłać krzepiące spojrzenia spod dzielnej grzywki, łopocząc żeglarską peleryną.


To byłoby chyba mniej absurdalne niż te wszystkie syrenko-sarenki i CKNUK-i.

Dochodziła już prawie do rozjarzonej Opery, kiedy zewsząd rozległy się huki, eksplozje, krzyki, odgłos wielu klaksonów i kanonada. Ponad dachy i wieże miasta wystrzeliły naraz dziesiątki tysięcy kolorowych smug, miliony syczących gwiazd i fontanny fajerwerków, a z drzew poderwały się stada ptaków i z krzykiem poleciały wyżej, znikając na zadymionym niebie.
We wszystkich kościołach biły dzwony.
Zaczął się nowy rok.
I zakończyła nasza męka.
Amen.
Enter.



Spod pomnika Mickiewicza, wymieniając się matczynymi i krzepiącymi uśmiechami, pozdrawiają: Melomanka z duszą z pogrzebacza, Dzidka zajadająca poezję Whitmana, a wypluwająca Herberta i Kura z grubą księgą rozkładów jazdy PKP,


a dzielny Maskotek z ulgą wiesza na cokole transparent z napisem (MIŁY) KONIEC.

63 komentarze:

Borówka pisze...

Obrzydliwe to jest. Serio, to ciągłe wspominanie, jacy to okropni, straszni, bogaci (tfu!) ludzie żyją poza miłym mieszkankiem Borejków (nie licząc kilku "chwalebnych" wyjątków), a dwie linijki dalej pierniczenie o kochaniu bliźnich i sygnałach dobra.

Podkreślanie na każdym kroku tego, jak bardzo Janusz jest głupi, jak bardzo nie ma gustu i jak bardzo nie umie sklecić zdania, a chwilę później dorzucanie tekstu, jacy to Borejkowie są mili, ciepli, kochający i wyrozumiali.

Rozważania dzielnej Gaby pod wierzbą pominę wymownym milczeniem.

Nie chciałabym mieszkać z takimi ludźmi, gdybym poznała samą autorkę, uciekłabym pewnie z krzykiem.

Teraz weselsze aspekty. Porównanie Janusza do klopsa zmiotło mnie z krzesła. To jeden z takich momentów, gdzie się człowiekowi wydaje, że nikt tego nie mógł napisać na poważnie. Starcie Ignasia z dresami i jego pierwotne okrzyki - tego nawet nie śmiem komentować szerzej...

Analiza "McDusi" w całości bardzo dobra. Mało zabawna, za to bardzo przerażająca i budząca autentyczny niesmak (mowa o fragmentach książki). Nie wiem, czy jeszcze kiedyś odważę się sięgnąć po którąś ze starszych części Jeżycjady. Jeszcze niedawno wspominałam je z sentymentem, teraz myślę o nich z niechęcią, delikatnie mówiąc.

Pozostaje mi tylko pogratulować Wam cierpliwości i stalowych nerwów.

Jantarka pisze...

W następne książce Ignaś zrobi wrażenie na Magdusi, wychodząc na słoneczną polanę i skrząc się niczym miliony diamentów. A Józinek zakocha się w Dziubie.

Toż to nawet nie zasługuje na metkę 'Still a better love story than Twilight'!

A zwracania się do niej per Magdusiu nie czepiałabym się tak bardzo, ja mam lat 21 i znajomi rodziców też zwracają się do mnie superzdrobnieniem.

Anonimowy pisze...

Co do zdrobnienia - jak kto woli. Ja tam bardzo lubię, jak moi bliscy znajomi mówią na mnie "Kasieńka", no ale różne są przecież gusta.

Co do analizy - przepiękna! Ja tam się ukwikałam po pachy i spłakałam ze śmiechu. Co innego można robić po zetknięciu z taką dawką absurdu? Im dalej w książce, tym gorzej. Kiedy Ida rzucała słoikiem w swojego podpitego syna to miałam jeszcze siłę na złapanie się za głowę... Ale teraz tylko rechoczę nad tą MIŁĄ powieścią.
Powiedzcie mi, gdzie to ciepło, którego powinniśmy doświadczyć po lekturze tego... e... (u)tworu? Ja tam czułam tylko zniesmaczenie.

Wielkie, WIELKIE brawa i ukłony dla dzielnej ekipy Analizatorów (przez duże A!) za przebrnięcie przez ten bełkot. Podziwiam Was, serio.

K.

Anonimowy pisze...

Nie samo zdrabnianie mi zgrzyta, ale jego forma. "Magdusia" brzmi tak słodziusio, że nie wydaje mi się naturalne stosowanie takiego zdrobnienia przez wszystkie postaci w książce, bardziej lub mniej (głównie mniej) Magdzie bliskie, w wieku od lat dwunastu (rzekomych) do siedemdziesięciu, a już u nieznoszącej Magdy Idy brzmi to po prostu fałszywie.

Melomanka

Nefariel pisze...

A tak nawiasem mówiąc...
"(Dobra, napiszę to. Naprawdę jest normalnym, że szesnastolatek podpisuje się jako Ignacy Grzegorz?)"
Tak. Jako szesnastolatka namiętnie podpisywałam się jako "Sylwia Karolina", przeszło mi dopiero po dwudziestce. Czyli niedawno.

emkawu pisze...

oooch, jestem cytowana : )

Annorelka pisze...

Analiza świetna. Jeszcze bardziej mnie utwierdziła w tym, że Pyziak to ten normalny.
Rozmowę w taksówce odebrałam trochę inaczej - Janusz poprosił o ściszenie muzyki, bo chciał porozmawiać z Gabą, a nie dlatego, że nie zna czy nie lubi Niemena. Myślę, że jak się zapytał taksówkarza "Kogo?" to po prostu nie dosłyszał nazwiska (pamiętamy, muzyka była bardzo głośna). I dodał "Nie, nie o to chodzi.", bo mu było wszystko jedno jaka to muzyka (czy ją lubi czy nie), byle kierowca ją ściszył. Tak ja przy czytaniu to zrozumiałam... Ale po tej rozmowie był od razu przeskok do kolejnej sceny, a całej McDusi nie czytałam, więc nie wiem co było w tym wyciętym momencie. Może coś co przeczy mojej interpretacji. :P

Anonimowy pisze...

Aż smutno, jak się pomyśli, z jakim zapałem czytałam starą Jeżycjadę... Razem z mamą się zaczytywałyśmy. A teraz to jakaś kiepska parodia, a nie fajne, zabawne książki.
Najbardziej mnie drażni zepsucie Laury. Dziewczyna z charakterem, pomysłowa, inteligentna, nie mogłam się doczekać, aż dorośnie i zacznie organizować sobie życie po swojemu. A tu Laura okazała się być znienacka diwą operową, choć wcześniej nic nie wskazywało, żeby miała jakiś wielki talent muzyczny. No i oczywiście życia sobie nie wyobraża bez rodzinki Borejków. I oczywiście wychodzi za mąż za jakiegoś słodkiego do porzygu gościa.
O Róży nie chce mi się nawet pisać, bo to komiczna postać.
I rzeczywiście, zachowanie bohaterów jest zupełnie inne niż to, jak ich opisuje MM. Nie sądziłam zresztą, że jest aż tak niesympatyczną osobą, zlewającą czytelników. A w swoich felietonach tak pięknie pisze o listach od Kochanych Czytelniczek xd

Lina

tuptaczek pisze...

"A nie zamierzał poprzestać na byle czym, zwłaszcza że Janicka przecież lubi pudełeczka.
A to skąd nagle wie? Pewnie dedukuje z tego, że Janicka jest babą."

A nie z tego, że jego prezent zapakowała w milion pudełek i pudełeczek? ;)

Anonimowy pisze...

Melomanko, przyznaję Ci jednak rację. Ta książka promuje złe wzorce, niezależnie od której strony na nią patrzeć.
Dziwi mnie ta rzekoma "trudność" sonetu. Gdyby Ignaś próbował pisać jambem albo strofą soficką, to rozumiem, a przecież sonet to tylko odpowiedni układ wersów i rymów...
Pozdrawiam i kłaniam się nisko, Wypłosz

Anonimowy pisze...

Tuptaczek - aaa, chyba że tak. No, niech ma chłopina drugi plusik ;-)

Melomanka

Anonimowy pisze...

Czuję się jakby mi ktoś napluł na ukochane zabawki z dzieciństwa..
bo dziewczyna już, dzięki Bogu, jest szczęśliwie wydana za mąż... -
to są"Chłopi" czy powieść napisana przez wykształconą kobietę w XXI wieku?I ktoś to kupuje,akceptuje, uważa za ciepłe?
już się wyrywam, wiersz o puzonie i Waligórski-świetne
Wierzył głęboko, że strumień poezji uderzy kiedyś z całą swą ożywczą mocą w mur obojętności, otaczający duchową wrażliwość Magdusi -też mi się robi niedobrze
przykład kożuch z mleka -o,bratnia dusza!
Ten tort był przewidywalny jak cholera.Ja bym roztargnionemu kretynowi poważnej -dla mnie - roboty nie powierzała,ale to ja.
Nie spotkałam taksówkarz,a który by snuł refleksje muzyczne.
Tych scen z Pyziakiem to już mi się nawet komentować nie chce,zabrakło pręgierza..
Rozdzielają się, matka i córka, już na zawsze. To już koniec. -może trzeba było przed ślubem pomyśleć?
Niewiele myśląc, jednym ruchem ściągnął szalik, przetknął go przez ramię kłódki, ścisnął szal za oba końce i zaczął wywijać tą bronią - to jest serio?!
Przypomni mi ktoś, od kiedy zaczęło się (i trwa) to przysrywanie MM wszystkim nauczycielom, oczywiście z pominięciem Wybrańców? -Jedwabińska już była niesympatyczna i robiła ankiety,które się kojarzyły z donosami.
Choroba lokomocyjna jakoś mi po zawarciu związku nie przeszła - może to na bezbożników nie działa
Odwaliliście masę dobrej roboty podziwiam.

Chomik

Arkadiusz pisze...

Analiza ogólnie fajna, ale przywołanie kretyńskiego memu o honorze przestępczym w środku rozrywkowego tekstu było bardzo nieprzyjemne i przywołało u mnie kilka wciąż bolesnych wspomnień.

Kasiolkowa pisze...

Przeczytałam analizę kiedy była na forum, teraz zrobiłam to jeszcze raz. Sama analiza jest bardzo dobra, ale pozostaje niesmak po książce. Zwłaszcza dwa punkty są okropne – to, że tylko Borejkowie i przyległości są cacy (bo znają się na poezji, gardzą telewizją i mieszkają w kamienicy), a cała reszta świata to zło. I tak traktują tych innych ludzi, jakby od razu byli wrogami.
I po drugie to, że ci wspaniali Borejkowie ze sobą nie rozmawiają. O niczym. Recytują poezję, przerzucają się cytatami i złotymi myślami, ale nie porozmawiają ze sobą o niczym. Nawet o rzeczach banalnych, o filmach, zepsutych tramwajach itp. Nie mówiąc już o rozmowach o rzeczach dotyczących ich bezpośrednio. A dzieciaki z problemami zostają same, bo za pożalenie się jest zaraz krytyka, a nie normalna rozmowa o problemie i próbie jego rozwiązania.

Kiedyś byłam dumna, że o moim mieście pisze się książki. Teraz mam trochę mieszane uczucia. Bo niby to nadal Poznań, ale już nie mój Poznań.

Co jeszcze mi się rzuciło w oczy – przez dwa lata mieszkałam w pobliżu Ronda Kaponiera, więc musiałam przechodzić pod nim przynajmniej dwa razy dziennie, o różnych godzinach. I nigdy nie natknęłam się tam na bójkę, nigdy nie poczułam się zagrożona, ot przejście jak każde inne. A tu w książce w ciągu kilku dni bójki pod Rondem zdarzają się dwa razy (jak Gabrysia odbiera Magdusię z pociągu i w czasie Sylwestra). Czy to autorka ma takiego pecha, czy przejście pod Rondem aż tak się zmieniło?

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Anonimowy pisze...

@Kasiolkowa: zmieniło o tyle, że od zeszłego roku jest w przebudowie;) Nigdy nie widziałam tam żadnej bójki, za to pozytywnie zakręconych ludzi - całe mnóstwo. Może punki grające na gitarach albo panie sprzedające konwalie budzą w MM przerażenie?
Analiza znakomita. Z każdym przeczytanym zdaniem Gabriela wzbudzała we mnie coraz większą odrazę. Wstrętny wampir emocjonalny, ohydna manipulatorka, persona toksyczna do bólu, pozbawiona cienia empatii i wiecznie zapatrzona w siebie, napawająca się swoim rzekomym cierpieniem. I taką mendę parszywą MM kreuje na świętą, cudowną, ciepłą i dzielną!? Biedne jej dzieci, biedny mąż. Powinni od niej uciekać jak najdalej, bo inaczej już wkrótce wszyscy będą rozpaczliwie potrzebować pomocy psychologa. Ba, już potrzebują, bo smutna scena, w której Laura wypłakuje bratu, że KRZYWDZIŁA matkę, świadczy o tym, że jej psychika została przeorana totalnie.

Anonimowy pisze...

Dopiero przy tym torcie zrobiło mi się naprawdę przykro.
Kiecka - ok, ślubne fatum. Kwiatki - no dobra, kaprys babci, irytujące ale możliwe. Tymczasem przy torcie całe rzekome przesłanie o miłości, co to liczy się bardziej niż oprawa, przeszło w proste "Buahaha, Laura, naprawdę myślałaś, że cokolwiek pójdzie zgodnie z twoim życzeniem?!"
Wychodzi na to, że autorka się uwzięła, bo sensu w tej przygodzie za grosz.

Hasz

Unknown pisze...

Co do pytanie czy szesnastolatek podpisuje się dwoma imionami, to chyba rzecz trudna do określenia. Zależy jak mówią w domu, to raz. Dwa, że jak on takim poetą jest, to mu to może ładniej brzmieć, a ze brzmienie i poezja... no i tak dalej. Móc niby może, ot się koledzy mogą temu dziwować. :P Sama od lat posługuję się często gęsto dwoma imionami, bo pierwsze i nazwisko mam krótkie i statystycznie jak się przedstawiam tylko nimi, to ludzi słyszą ostatnią sylabę nazwiska xD

Do tulania Magdy za jej uwagę o porach roku się przyłączam. A jakby ktoś zamawiał kontener insuliny po przeczytaniu sceny dramatycznego spotkania i Ignasiowego ratowania damy w opresji, to skłonnam się dołożyć. To było straszne >.>

Analiza całej książki jest miła... Nie no, bardzo mi się podobała; cała seria. Śmieszna - bardzo, pouczająca - a jakże. Przy materiale źródłowym, który nie leży na poziomie interpunkcji i literówek poza dobrą zabawą z czytania analiz wyciągam coś jeszcze - tu w bonusie nabawiłam się zwyczaju stalkowania ESD :P Zatem dzięki wam analizatorzy za wkład, wnikliwość, poczucie humoru i wyrazy podziwu za takie wgryzienie się w tę książkę; ja po drugiej części analizy probostwom ją przeczytać, ale nie podołałam.

Anonimowy pisze...

Co do "honoru dresów" z moich obserwacji (szczęście nie doświadczenia) wynika raczej sytuacja odwrotna, większa jest szansa że zaczepiony zostanie facet w towarzystwie kobiety niż sam. Nie wiem z czego to wynika, może chcą mieć widownie?

Insomnia pisze...

Ojej, chyba coś źle wyszło, bo autentycznie ŻAL MI PYZIAKA. Przy tym fragmencie normalnie mi go żal. Za to Gaba jest albo egocentryczna i pozbawiona empatii, albo głupia. Że co? Że to nie tak, pani Autorko?

Forumowe wyjaśnienie pyziakowego wyznania bardzo mi się podoba. Niestety, w zamyśle pani MM na pewno tak być nie mogło. To po prostu CKNUK.

Mam pytanie do którejś z analizaotrek lub do kogokolwiek, kto czytał całą serię. W której części Pyziak porzuca Gabrielę? Bo pamiętam jedynie jakieś fragmenty z Januszem-jeszcze-potrafiącym-kochać, a potem takie z Gabrielą samotnie wychowującą Pyzę. Brakuje mi środka.

Anonimowy pisze...

Jak pierwsze cztery części analizy loffciam, tak drugą połowę tej części czytało mi się naprawdę ciężko. Bynajmniej nie z powodu analizatorów!
Pod sam koniec (powrót Gabrysi ze stacji) czytałam już tylko Wasze komentarze, bo zwyczajnie nie mogłam zdzierżyć tego musierowiczowskiego bełkotu. Dopiero wtedy wyobraziłam sobie, jak bolesne musiało być przeczytanie całej McDusi .
Pozdrawiam, jednocześnie podziwiając.
Dora

Ten Zenon pisze...

Tak na początek: soczysta inwersja!

A po kolei: co mogłoby się zepsuć na weselu? Moja pierwsza myśl: Łusi skleją się pierwsze strony "Pana Tadeusza" i biedaczyna nie będzie mogła odczytać z powagą inwokacji na dobre rozpoczęcie imprezy!

Co do pocałunku, ja rozumiem Łusię: JAK ONI MOGLI? Nie tylko seks, nawet pocałunki dopiero po ślubie. Nawet pocałunki w czoło.

Ale przede wszystkim: W JAKI URNA SPOSÓB LAURA SKRZYWDZIŁA MATKĘ? W sensie, ze była czasem wredna, nie rozumiała jej problemów? Gdyby to było takie przytłaczające, to wszyscy ludzie przechodzący z wieku nastoletniego w dorosły nic by nie robili, tylko płakali, jak to oni nie krzywdzili rodziców.

PS Nie chcę cię martwić, Ignasiu, ale ze swoim talentem we współczesnych czasach (stawiających na zimną, białą, arytmiczną poezję często pełną neologizmów) to ty możesz najwyżej "poezję patriotyczną" pisać.

Merkav pisze...

Tez nie lubię Niemena. Janusz, piona!

kura z biura pisze...

W "Brulionie Bebe B" (akcja dzieje się w roku 1988) dowiadujemy się, że Janusz porzucił Gabrielę kiedy Laura była w drodze i nawet jej nie chciał zobaczyć. Wyjechał znowu za granicę (do Alzacji na winobranie? jakoś tak) i tyle go widzieli.
"Brulion" jest w ogóle książką, w której pierwszy raz dochodzi do głosu ten jakiś taki pesymizm, depresyjność, przekonanie, że świat jest zły. I zaczyna się psucie wszystkich wcześniejszych pozytywnych zjawisk, np. Lisieccy, których Ida próbowała wyprowadzić na ludzi, okazują się jednak młodocianymi bandytami...

Insomnia pisze...

Aaa, czyli to nie było bezpośrednio opisane, to całe porzucanie?

Anonimowy pisze...

Jestem kulturalna i obyta w towarzystwie jednak czytając najnowsze dzieło MM kwitowałam je pod nosem następującym zdaniem: "Nie zesraj się". MM ma rację, buractwo z każdego w końcu wyłazi.

ja się nie znam pisze...

Dobrze, że to już koniec, chociaż zżyłam się z analizami "McDusi" (nie z samą "Mcdusią" oczywiście!).

Pierwotny głos Ignasia mnie rozwalił. Gdybym ja taką scenkę zobaczyła, to padłabym ze śmiechu! Chłopak obraca jakąś kłódką owiniętą szaliczkiem i ryczy na bandę dresów. Hahaha. Jestem ciekawa jak bardzo chora byłaby ta historia, gdyby ją tak zekranizować. Wtedy widz miałby czysty obraz "miłości" w domu Borejków, bez nietrafionych komentarzy narratora. Może wtedy autorce otworzyłyby się oczy, gdyby zobaczyła swoich bohaterów takich, jacy są naprawdę.

Czekam teraz na drugą część opka o One Direction. ;))

Anonimowy pisze...

Okej, a teraz niech ktoś mi powie dlaczego książka nazywa się "McDusia", a nie "Kochamy Gabę", co?

Dzidka pisze...

Insomnia: nie, o porzuceniu Gaby dowiadujemy się post factum, a potem zaczyna się całościowe dorabianie gęby Pyziakowi.

Anonimowy pisze...

Arkadiusz - nie jestem w stanie przewidzieć, co u kogo wywoła jakie wspomnienia.

Melomanka

Insomnia pisze...

Dzidka, dziękuję.
Hm... ciekawa jestem czym sobie Pyziak zasłużył na tak straszną musierowiczowską nienawiść, że go ot tak z normalnego bohatera zmieniła w zło absolutne.

Anonimowy pisze...

Melomanko, to dość oczywiste, że nie jesteś w stanie. Ale "honor przestępczy" jest ideą dość obrzydliwą i opowiadanie o nim lekkim językiem, bez równoczesnego zrównania go z ziemią, jest bardzo mocno nie na miejscu. Dodatkowo teksty ciężkie czytam, gdy mam na to nastrój, a analizy opek, gdy jestem zmęczony i bez barier psychicznych. Myślę, że nie tylko ja.

Pedes pisze...

Hmmm, zastanawia mnie, czy pani MM chadza w okolicach Kaponiery... Pod samym rondem ani ja ani nikt z moich znajomych nigdy nie napatoczyl sie na bojke, nigdy tez nie czulam sie tam zagrozona - a przechodzilam tam bardzo czesto idac na autobus nocny, ktorych gniazdo znajduje sie wlasnie na rondzie.
Gabriela zawracajac od ronda w kierunku zamku musiala za to przejsc przez krotkie acz upiorne przejscie podziemne pod ulica Dworcowa, o ktorym slyszalam nieprzyjemne historie, i ktorego zazwyczaj unikam przebiegajac ulice Dworcowa na szage (ale przeciez nasza praworzadna Gabriela nie przebiegla by ulice nie na przejciu; bo przeciez gdyby bylaby gotowa to zrobic nie nadrabialaby drogi az do przejscia kolo Zamku.)

Co do reszty... opadaja mi rece i biust.

Anonimowy pisze...

Przypisywany sobie przez mojego rozmówcę "honor" przywołałam w celu oceny prawdopodobieństwa zajścia opisanego w książce zdarzenia. Jeśli ktoś jest bardziej obeznany w temacie i uważa, że statystyka jest wręcz odwrotna (obecność kobiet częściej prowokuje do napadów), to może sprostować w komentarzu. Natomiast nie widzę potrzeby wstawiania do tego fragmentu rozbudowanej dygresji z moralną oceną dokonywanych przez dresiarzy aktów przemocy, która to zresztą ocena wydaje mi się dla każdego czytelnika oczywista.

Melomanka

Anonimowy pisze...

Mel, daję ci bezgłośne brawko.
Dzidka Niezalogowana

Anonimowy pisze...

piękna analiza. Brak mi słów. Chyba nigdy już na Jeżycjadę nie spojrzę tak, jak dotychczas... wielkie dzięki za to, co mi uświadomiliście.
pozdrawiam MIŁO - Adria ;)

Anonimowy pisze...

Dziewczyny, tą analizą zniszczyłyście mi dzieciństwo :)
Nie miałam pojęcia o stoczeniu się MM, ostatnia jej książką jaką czytałam była Noelka albo Nutria i Nerwus, sama już nie pamiętam teraz, bo to było lata temu (a z powodu skromnych zasobów biblioteki tylko 4 pierwsze części czytałam chronologicznie, potem kilka losowych)... O ile samej Gaby nigdy specjalnie nie lubiłam - neutralne uczucia w stosunku do niej miałam - tak Ida była jedną z moich ulubionych bohaterek... Szalenie mi przykro z powodu tego, co z nią zrobiła ałtorka :( Ta sama Ida, która nawet będąc zazdrosną o piękną Paulinkę z grzeczności oddała jej połówkę kurczaka, teraz na prawo i lewo obraża i terroryzuje gości, koszmar. W ramach odtrutki musiałam przeczytać Idę Sierpniową i Szóstą Klepkę, czuję się więc trochę pocieszona.
Niemniej odwaliłyście kawał dobrej roboty, należało się ałtorce! A mi przynajmniej już nigdy nie przyjdzie do głowy sięgać po nowsze części cyklu :)

Yumi

Anonimowy pisze...

Ludzie poważnie dziękują za tę niby ciepłą i rodzinną książkę? Mogłybyście podać adres do tego?

Dzidka pisze...

Proszę bardzo!
http://www.musierowicz.com.pl/glowna.html

kura z biura pisze...

Z tego linku, co Dzidka podała, przejdź sobie do Księgi Gości i poczytaj wpisy.

Anonimowy pisze...

Czy ktoś może mnie oświecić o co biega z tym "potrząsaniem jak szczurem"? Jako właścicielka stadka szczurów nie jestem w stanie żadną miarą ogarnąć co poet(k)a miał(a) na myśli...

Anonimowy pisze...

Spytaj w Księdze Gości ;-)

Melomanka

Nika pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Nika pisze...

Te łkania Laury w trakcie wesela "Już cię żegnam luba matko,
chowałaś mnie zawsze gładko,
a juz nie będzies …” to jak z XIX-wiecznego wesela chłopskiego. Panna musiała płakać nawet gdy wyprowadzała się do sąsiedniej chałupy, inaczej ludziska by pomyśleli, że świntuszka nie może się doczekać seksu małżeńskiego.

szarosen pisze...

"Zdumiewa mnie to, że w księdze gości na oficjalnej stronie MM czytelnicy dziękują za kolejną książkę pełną ciepła i dodającą otuchy". Odpowiedź jest prosta i oczywista. MM po prostu wywala z księgi gości większość komentarzy i zostawia tylko te MIŁE. Wiem, bo sama napisałam do MM już dawno, dawno temu i nie doczekałam się odpowiedzi ani nawet mój komentarz nie ukazał się na stronie. Napisałam o tym, jak wiele znaczyła dla mnie postać Laury, jakim była dla mnie wzorem w dzieciństwie, że wzięłam sobie jej imię na bierzmowanie, taki to był dla mnie idol! Tylko w ostatnim zdaniu napisałam, że żałuję, że została pozbawiona osobowości i zapytałam, czy jest jeszcze szansa na zmianę - pewnie dlatego mój komentarz nie pasował do pozostałych i musiał zostać unicestwiony. Był za mało MIŁY, za mało pocieszny, potulny i ciepły.

Co do Waszej analizy. To druga moja ulubiona analiza obok Achai. Mam nadzieję, że zabierzecie się za więcej książek, a może już nawet tylko za książki.

Pozdro, dbajcie o zmysły i psychikę. Niech święta Gabryjela otacza was blaskiem swojej dzielności i innych MIŁYCH cech charakteru.

PS. "ciepłą kropkę światła w posępnej, mrocznej bryle planety" - idealne podsumowanie świata Borejków, pani MM.

PS2. Nie wiem, jak w Poznaniu, ale u nas w Gdańsku ludzie wieszają kłódki miłości po kilku latach związku. A frytkożerna i Pan Inwersja nie są nawet parą (chyba, że przytulenie się to już związek - w takim razie byłam już pewnie w kilkudziesięciu związkach).

szarosen pisze...

...teraz mi przyszło do głowy takie skojarzenie. McDusia przypomina mi tekst napisany przez... kleryka (ew. młodego księdza, który głosi pierwsze kazanie). Młodzika, który nic nie wie o życiu, TOTALNIE NIC, a poucza o tym, jaki to świat jest. Naprawdę. Mogę wam zeskanować opowiadanie młodego księdza z naszej parafii, które czytałam niedawno w gazetce parafialnej i nie wiedziałam już, czy się śmiać, czy płakać i w ogóle o co mu chodzi. Z niczego niewynikające morały niepowiązane z resztą historii wciśnięte na siłę itp.

Anonimowy pisze...

"(Dobra, napiszę to. Naprawdę jest normalnym, że szesnastolatek podpisuje się jako Ignacy Grzegorz?)"

Nooo... tak. Zjawisko dość powszechne, a zwłaszcza teraz, ta aura hipsterstwa...
Ja dość często przedstawiam się dwoma imionami i nie jest to dla mnie nic niezwykłego - ale inna sprawa, że od wczesnej podstawówki swoim imion używam, hm, wymiennie. (No a czasami to podaję dwa, bo to tak śmiesznie brzmi ^^)

die_Kreatur

Anonimowy pisze...

PS Tak mi się przypomniało... Moja poprzednia szkoła urządzała co rok konkursy na zapamiętywanie szczegółów z książek. W jednej edycji lekturą było "Tygrys i Róża". Było to moje pierwsze zetknięcie z Jeżycjadą; lsiążka spodobało mi się niesamowice, praktycznie odnalazłam w niej siebie. Niestety nie znałam jeszcze wtedy o sympatiach ałtorskich... i w efekcie baaaardzo współczułam Laurze wyrodnej mamy i rodziny, która jej nie rozumie oraz ma ją gdzieś. :D
dK

kod: nsioail. Nasiona? Hm, w sumie niezłe ziółko z tego Pyziaka wyrosło, a i od początku źle się zapowiadał. :D

szarosen pisze...

Jeszcze trzy luźne przemyślenia.

1. Najwyraźniej taksówkarze lubili Gabrysię, bo nie jeździła taksówkami i mieli z nią święty spokój.

2. Mój brat (kończy dziś lat 16, czyli mniej więcej jest w wieku książkowych bohaterów) mówi, że w dzisiejszych czasach nie mówi się "niech go dunder świśnie" tylko "niech go w dupę ciśnie".

3. Wczoraj porwałam z biblioteki Tygrysa i Różę i za jednym posiedzeniem przeczytałam prawie całość. Dopiero teraz uświadomiłam sobie coś, czego nie dostrzegałam wcześniej. Że każdy w Poznaniu zna Gabrysię i każdy ją kocha. Za co, ja się pytam, za co?!

kura z biura pisze...

Eeeej, to w takim razie wszystko jasne z tym dunderem (dundrem?)! Pani MM usłyszała, ale nie zrozumiała i uznała, że młodzież mówi "dunder" :D

Anonimowy pisze...

A mi to się marzy, żeby u Borejków zmaterializowała się jakaś osoba, płci obojętnej, której to zresztą nie dało by się rozpoznać na pierwszy rzut oka spod makijażu, kolczyków i dziwacznych ubrań w klimatach mocno alternatywnych. Nieznosząca historii i łaciny, mówiąca prostym językiem. Czytająca białe wiersze, lub, czemu by nie, nie tykająca poezji. Buddystka lub ateistka i to w dodatku biseksualna. Amen.

Unknown pisze...

Czy Wy musicie, do krocset i cholery jasnej, pisac takie rzeczy, żebym jeszcze grubo po północku czytała, zapluwała monitor i budziła rodzinę miłym rżeniem???!!! To jest znęcanie się!

Anonimowy pisze...

Kurcze jakby się tak zastanowić to gdyby tą książkę napisal ktos inny mielibyśmy ciekawą powieść o rodzinie snobów ktorym wydaje się że są kochani i mili a rzeczywistość wygląda z goła inaczej tylko nie chcą tego dostrzec. Ogolnie jestem w szoku :)
Maria

Madika pisze...

A ja nadal mam mdłości na myśl o zwracaniu się do mężczyzny per "Koszałku-nieśmiałku"...

Anonimowy pisze...

Przez Was nie oddam na czas tłumaczenia - nie mogłam się oderwać od lektury, proszę o więcej: WdO?

Anonimowy pisze...

Czytałem tę rozkminkę i co chwila wybuchałem śmiechem. Komentarze odautorskie celne i pełni oddające klimat tej niby "miłej, dobrej i pełnej ciepła" książki. A kiedy będzie "Wnuczka do orzechów"? Niedawno skończyłem i czekam na Waszą rozkminkę.

Anonimowy pisze...

[[na uczcie weselnej będzie tylko grono bliskich i przyjaciół ]]

Że co? Rze kotka?
Przecież Laura nie wychodzi za sierotę z dietdomu ani za wagabundę skłóconego z życiem i rodziną, tylko za syna przedsiębiorcy z miasteczka.
To swoją drogą dopiero byłoby ciekawe, te wszystkie ustalenia i uzgodnienia między dwiema tak różnymi rodzinami, a w środku tego państwo młodzi, którzy też coś chcą mieć do powiedzenia. To bywa pasjonujące nawet przy mniejszych różnicach i po dłuższym narzeczeństwie.
Już nie mówię o tym, z jaką ochotą włączyłaby się w te przygotowania Pulpa (co skądinąd wszystkim by zapewne wyszło na zdrowie).

[[Chłopak był mądry, zdolniacha, ten Czesiek...]]
hrrrr. A skąd ta familiarność, panie taksówkarzu, bruderszafta wypiliście?]

U łe. Z „Dziadkiem”, „Ordonką”,”Lechem” i „Królem Stasiem” też większość osób tak o nich mówiących nie piła.

[[Powiedziała mi, że nadużywam zaimka ,ja”. Czy ty też to widzisz? Że ja nadużywam zaimka „ja”? ]]

...na co Gaba, która jest wszak filologiem, a nie psychologiem, z miejsca odpowiedziała:
- Owszem. To zrozumiałe u człowieka posługującego się na co dzień językiem pozycyjnym. Układasz sobie wypowiedź po niemiecku i tłumaczysz na polski.

[jakoś mi się nie chce wierzyć w to pospolite ruszenie ludności - akurat w Sylwestra wieczorem. ]

...na dodatek pociągiem, który w Berlinie będzie jakoś po północy, a wcześniej staje pewnie w Rzepinie. Może jeszcze w Świebodzinie.

[I po to się właśnie przy spowiedzi mówi: “Więcej grzechów NIE PAMIĘTAM”.]
[Oraz, chyba, “ZA WSZYSTKIE serdecznie żałuję”, także i za te, o których się zapomniało?]

...a zapomniane należy wyznać na najbliższej spowiedzi.
Ale są skrupulaci, którzy w takiej sytuacji przeżywają, że spowiedź może nieważna, komunia świętokradcza, aj waj, giewałt. No są tacy, nie poradzisz nic.

[na weselu Józek bez żadnego problemu zajął krzesło najbardziej mu pasujące, czyli takiej organizacji nie było. Laura nie dość, że miała w nosie, czy zdąży na własne wesele, to jeszcze nie zadbała o to, żeby każdy usiadł przy stole w towarzystwie, w którym będzie się czuł swobodnie. ]

...uważając być może, że każdy gość będzie sam wiedział, w czyim towarzystwie będzie się czuł swobodnie.
Zresztą pal sześć bileciki, skoro cała koncepcja jest skrajnie nieprawdopodobna. A jeśliby się kto upierał przy imprezie domowej, to prędzej u Górskich.

Anonimowy pisze...

Łeeee !!!

Jeżuuuu !!!

Kocham Was
I jak wielu innych powiem Wam - odczyniliście Mnie ...
z NeoJeżycjady.
Kocham Jeżycjadę, czytając Opium w Rosole z latarką pod kołdrą nawet nie przypuszczałam, że kiedyś będę mieszkać rzut beretką od Jeżyc.

A teraz mieszkam w zasięgu paralotni od MM - tfu, paskudztwo (znaczy paralotnia) podobne Smartfonom, TV płaskim i wypukłym, lapkom, tabletom oraz czytnikom EBooków ... tfuj, pfuj oraz et caetera (j. łaciński) lub et cetera (j. angielski oraz j. szwedzki).

Przeczytałam właśnie "Feblika", którego zażyczyłam sobie pod choinkę. Stąd powyższe.

O ja niepoprawna !!! Czyżbym czekała na na cud, czyli na książkę, która wymasuje mi brzuch oraz pozwoli zasnąć z błogim uśmiechem ???!!!

To se ne wrati (chyba jęz. czeski, ale nie jestem pewna)

Ale może jest jeszcze światełko w tunelu (silver lining - jęz. angielski)
Może jeszcze wróci dobra i miła MM, kochająca młodzież, a w szczególności ludzi oraz zwierzęta duże i małe (a także tereny zielone), pisząca tak, jak w MCDusi opisywała 31 grudnia czwartek, punkt 3., str. 266-271, wydanie I,2012, wydawnictwo AKAPIT PRESS etc.

Po prostu śmiałam się tak, jak dawno się nie śmiałam.
Czyli tak, jak przy pierwszych tomach Jeżycjady. To była (BYŁA) siła tej Autorki.
Czy jest szansa, że porzuci skądinąd niezrozumiałą chęć pouczania oraz nawracania na rzecz po prostu radowania się ???
Pozostaję z nadzieją
Kobieta lat 49 (którą życie już nauczyło, że nadzieja to ... etc.)

Anonimowy pisze...

Trochę późno komentuję, ale dopiero teraz trafiłam na tę analizę. Czytając Wasze dopiski oraz komentarze doznałam olśnienia!
Większość pisarzy wzoruje swoje fikcyjne postacie na osobach, które znają. Jestem więcej niż pewna, że Gabrysia jest odzwierciedleniem samej MM. I MM opisuje ją w samych superlatywach, idealizuje, gdyż sama siebie tak postrzega! Nie mam bladego pojęcia o biografii autorki, ale gdyby była rozwiedziona - wszystko do siebie pasuje. To mogłoby tłumaczyć nagłe demonizowanie Pyziaka.
Chyba za bardzo odpłynęłam, ale taka teoria wydaje mi się prawdopodobna.
Aurelie

kura z biura pisze...

Pudło, MM nie jest rozwiedziona. Z pewnością pisarze wzorują swoje postaci na różnych osobach znanych im z życia, ale bardzo rzadko jest to skala 1:1. Oraz zdecydowanie nie popieram i wolałabym uniknąć grzebania w biografii MM i zastanawiania się, co z opisanych sytuacji zdarzyło się naprawdę w jej domu.

Anonimowy pisze...

Ja wiem, że to już nekromancja, ale uprzejmie donoszę, że jakikolwiek "honor dresiarza" to guzik prawda. Żródło: złamano mi nos na Rondzie Rataje, byłem w towarzystwie dziewczyny i siostry.

Anonimowy pisze...

A ja od KK nie lubiłam dziada Borejki. Żona w szpitalu, cztery córki do ogarnięcia a on tylko "dobrze, Gabrysiu, rób co chcesz, no to nie idź do szkoły". Oj, zakupy się nie zrobiły, oj, pieniędzy nie ma? Oj, trzeba ogarnąć mieszkanie, napalić, nakarmić dzieci, a ten dziad nie robi w tym kierunku NIC!!! Zapada za to na świnkę i marzy tylko, żeby wszyscy się odczepili, bo na niego czeka apetycznie pożółkła książka. Ćwok i dupa wołowa bez cojones. Przepraszam, ale musiałam.
Agnieszka

krasnnylud pisze...

Ja też dopiero natrafiłam na tę analizę (choć czytam już od dłuższego czasu) i choć nie jest to zabawne to wciągające niemiłosiernie. Mówię o tej konkretnej analizie, która skłoniła mnie też do przekopania się przez kilka wątków na forum i powiem: po tym wszystkim mam okropną ochotę przeczytać fanfik Musierowiczowej, gdzie wszystkie te teorie spiskowe są prawdziwe. Gdzie Józinek powoli przyznaje się przed sobą że jednak jest gejem, że Laura wychodzi za mąż żeby uciec od Borejków, że Pałys ucieka od Idy, która ma problemy z samooceną albo czymś takim i zazdrości Magdzie tego beztroskiego jedzenia. Gdzie Łusi klasa albo nauczyciel nie lubi za to zarozumialstwo, gdzie Pyziak ma redeeming qualities. Przeczytałabym porządną książkę z tymi bohaterami. Niektórzy nadal mogą być tacy jak teraz - bohater negatywny zawsze na propsie. I jak ktoś napisał biseksualny buddysta z dużą ilością kolczyków - o mrau...