czwartek, 9 sierpnia 2012

186. Z poradnika młodego szermierza, czyli Wolność to ty, kotku! (Achaja, cz. 2)




Andrzej Ziemiański: Achaja, t. 1, Lublin 2003, wyd. II poprawione.
Analizują: Kura i Sineira.

Na początek parę słów wstępu, bo wypadałoby się odnieść do dyskusji w komentarzach pod poprzednią częścią. Uwaga, będzie spojler.
Planeta, na której rozgrywa się akcja powieści, jest pułapką na Ziemców, czyli Ziemian. Ziemcy mają na nią przylecieć w bliżej nieokreślonej przyszłości i zostać zniszczeni. Można więc przyjąć, że znajduje się ona w odległości na tyle małej (w skali Kosmosu), że na niebie widoczne są te same gwiazdozbiory. I nikt by się nie czepiał, gdyby była mowa o Psie, Wozie czy innej Niedźwiedzicy, bo skoro zakładamy, że na planecie Achai rozwinęło się życie podobne do ziemskiego, to możemy również założyć, że jej mieszkańcy odnajdą na niebie te same wzory, co mieszkańcy Ziemi. (Na marginesie dodam, że rozumiemy sens używania “naszych” nazw w odniesieniu do elementów świata przedstawionego, nie urodziłyśmy się wczoraj.) Kura wytknęła jednak autorowi użycie IMION (chyba nie muszę tłumaczyć różnicy między imieniem a nazwą zwierzęcia?), które  wywodzą się z ziemskiej mitologii (Syriusz był psem Oriona)  - a to już jest ewidentnym kiksem.
O małej planetoidzie, do której wypatrzenia potrzebny jest specjalistyczny sprzęt, nie ma nawet co wspominać.
Natomiast w odniesieniu do dyskusji na Forum Fahrenheita: analiza, jaką tu uprawiamy, nie jest (jak widać zresztą) tym samym, co szkolny “systematyczny rozbiór utworu wedle elementów formalnych”. Jeśli miałabym to do czegoś porównać, to raczej do redakcji dzieła... w wykonaniu wyjątkowo złośliwego redaktora.
Panie kochany, my tu uprawiamy błazenadę, nam nikt za to nie płaci!;)

Rozdział czternasty

Ulewa dopadła ich na samym środku gościńca. Nie, to jeszcze nie była wiosna, Sirius i Zaan po prostu zmierzali na południe.
Przypomnijmy, że konno, nie samochodem. Czyli, licząc bardzo optymistycznie, pokonywali jakieś 60 km dziennie.

Deszcz zmoczył ich szaty, ale nie czuli zimna. W porównaniu z mrozem poprzedniej nocy, przenikające wszędzie duże krople były prawie ciepłe.
Prawie robi wielką różnicę. W chłodny, przedwiosenny dzień zostać zmoczonym na wylot przez deszcz, to też średnia przyjemność.
Nie czują zimna, czyli nastąpił dość duży skok temperatury. Widocznie strefy klimatyczne oddzielone są półprzepuszczalnymi błonami, które... No co, przecież to fantastyka, nie?

Zaan tłumaczy Siriusowi, że oto dotarli do cywilizowanych krajów, bo tam, skąd jadą, to jeno dzicz a barbaria. Za chwilę zobaczymy, jaki szok kulturowy czeka naszych bohaterów ;)

Zgodnie z przewidywaniami, za najbliższym, łagodnym zakrętem ukazał się zalewany strugami deszczu, ogromny budynek karczmy. Zaan nie widział jeszcze czegoś takiego. Niski, przysadzisty, ale rozległy tak, że mógł pomieścić pięć karczem, które widywał dotąd. Przed szerokim okapem, przy którym można było przywiązać konie, znajdował się podjazd, wybrukowany kamieniem tak równo, że pozazdrościć mu mogła podłoga w niejednym pałacu na Północy. (...)
Jakoś mi się to kojarzy z zajazdem przy autostradzie, brakuje tylko dinozaura.

W środku było jasno, choć nie paliło się żadne łuczywo. Oszklone, jak u Księcia Pana ogromne (sic!) okna wpuszczały dość światła nawet w dżdżystą pogodę.
Znaczit’ cywilizacja jak się patrzy.
I bogactwo. Te oszklone okna musiały kosztować fortunę.
I to wszystko w karczmie na rubieżach, tuż przy granicy z barbarią. Tylko z obsługą gorzej:

- No, czego? - rosły mężczyzna ze szmatą w dłoni zbliżył się do ich stołu.
- Karczmarzu... - zaczął Zaan, ale tamten nie dał mu dokończyć.
- Ja nie karczmarz, a to nie karczma.
Foch! Spadaj pan, byle kogo nie obsługujemy.
Nie karczma? A co? Zamtuz może?

Ja dzierżawca.
No ale przecież dzierżawisz karczmę, ciołku, a nie młyn czy staw rybny!

Zaan czytał o tym zwyczaju. Bogaty właściciel miał często kilka karczem, czy gospód, zajazdów, aaaa... wszystko jedno jak im tam. Każdą z nich dzierżawił innemu gospodarzowi, mając jeno zysk liczony od sta obrotu, albo cały minus pensja dzierżawcy.
No i? Co się tak dziwisz, Zaan? Toż w twojej rodzinnej wsi karczma też była oddana w arendę (czyli właśnie dzierżawę!!!), powinieneś znać ten zwyczaj nie tylko z lektury.
Wykształciuch jeden, tfu. Zaan przypomina mi jednego znajomego który, wysłany po krajzegę, wrócił z niczym, bo w sklepie mieli tylko pilarki.

Tak i tu musiało być - gospodarz na pensji, bo mężczyźnie ze szmatą najwyraźniej nie zależało na obrocie.
Fajnie, tylko że dzierżawa polega na czymś dokładnie odwrotnym - to dzierżawca czerpie zyski, płacąc wydzierżawiającemu jakiś ustalony z góry czynsz (albo, owszem, procent od zysków), a co ponad to - to jego.
A zakładając nawet, że karczmarz istotnie jest na pensji - czy nie obawia się, że właściciel, widząc kiepskie obroty, wywali go i zatrudni kogo innego?
Widocznie autor sugeruje, że nasi bohaterowie trafili na popegeerowską wieś lub do jednego z tzw. domów weselnych.

— A to co? — chłopak, ku zgorszeniu obecnych, zaczerpnął kubkiem ciemnej cieczy z mniejszego garńca. — Woda? — posmakował i splunął na podłogę, wywołując nieprzychylne, aczkolwiek ciche komentarze.
— To wino — szepnął Zaan.
— No nieeeee... No co ja jestem, koń, żeby wodę chłeptać?
Ciekawe, kiedyż to zbiegły galernik, trudniący się (niezbyt umiejętnie) rozbojem, zdążył do tego stopnia wydelikacić podniebienie.

— To wino. Miesza się je z wodą w proporcjach...
— No niech zdechnę jak to...
— Ciiiii... uczciwie jak dwa do jednego, ale bywa, że i pięć do jednego.
Sirius nie rozumiał i nie był zadowolony.
— Co oni tu? Wszystko w płynie? Chleb też rozwodniony pięć do jednego?
Zaan wzniósł oczy ku powale.
— Ciiii... Chleba w ogóle nie jedzą.
— O żesz psiamać! A ja myślałem, że to tylko na galerach, żeby nas...
...nie jedzą?
Hm, wróćmy zatem na chwilę do rozdziału szóstego, w którym czarnoksieżnik Meredith wędruje przez to właśnie królestwo Troy, do którego trafili Sirius i Zaan:

Od rana, od śniadania w przydrożnym zajeździe, nie miał nic w ustach. Z przewieszonej przez ramię torby wyjął lnianą chustę i rozłożył sobie na kolanach. Sięgnął po chleb i ser...
(...)
Mimo że przepadł mu południowy posiłek, nie był głodny. Jednak chleb, a właściwie suche, chlebowe placki i oliwki bardzo mu smakowały.
No więc? Jadali tam chleb, czy nie jadali?
A przy okazji, skoro już mowa o posiłku Mereditha...
Cienkie wino musiało pochodzić z miejscowej winnicy, jeśli oczywiście w tych lasach mogła istnieć jakakolwiek winnica.
Cienkie wino z pewnością nie pochodziło z miejscowej winnicy, bo winnic nie zakłada się w lasach.
Czepiasz się. Winnica była na dużej polanie.

No dobra, ale wracajmy do Siriusa i Zaana. Nasi bohaterowie dopracowują szczegóły swego planu - jego podstawą i uwiarygodnieniem są listy, znalezione przy zabitym przez Siriusa rycerzu Zakonu; w szczególności jeden, od Mistrza Północy, oznajmiający „Ten, kto przynosi to pismo, mówi, jakobym to ja mówił. Jego słowa są moimi słowami. To, co powie, ja powiedziałem”.
(Dobra, nie musisz trzy razy powtarzać, Mistrzu. Zrozumieliśmy.)

- Odtąd będziemy jechać osobno. Ja z przodu, ty dzień za mną. Spotkamy się w miejscu, które oznaczę. Ja będę mówił z księciem. Jeszcze szmat drogi. Ale pamiętaj. Nie mogą nas widzieć razem. Nie wydaj się z niczym.
Bez sensu z dwóch powodów. Po pierwsze, historia, jaką Zaan zamierza opowiedzieć księciu Orionowi, brzmi w skrócie: Zakon odnalazł twojego syna gdzieś na końcu świata i teraz ci go oddaje. Byłoby logiczne więc, że młody książę wędruje razem z przedstawicielem Zakonu, nikt by się temu nie dziwił. Pod warunkiem, że książę nie miał żadnych innych kontaktów z Zakonem, a tego Zaan wiedzieć nie może. A po drugie, Sirius, jak zdążyliśmy zaobserwować, inteligencją nie grzeszy, za to jest zapalczywy i porywczy. Puszczenie go samopas, bez kontroli, to jak wyraźne proszenie się o kłopoty.

Tymczasem Zaanowi włącza się emo:
- Wiesz? - upił kilka łyków. - Wiesz... ta kraina... ten deszcz... to, że wszystko wokół jest inne...
Chłopak zrozumiał go dobrze.
- Ta samotność.
- To zagubienie.
- Ten strach.
- I te dwa śmiecie, które udają się na podbój świata.
Powinni teraz spojrzeć na siebie rzewnym wzrokiem i paść sobie w objęcia...

Rozdział piętnasty

Achaja zostaje doprowadzona na dwór cesarskiego posła L’atha w Syrinx, stolicy Luan. Przebywa tam właśnie poselstwo z Troy, z jej ojcem na czele. Achaja zostaje poddana torturom, by zmusić księcia Archentara do oddania Luańczykom zdobytego portu. Autor miał całkiem niezły pomysł na to, jak storturować bohatera, żeby potem jeszcze się do czegoś nadawał (kat kłuje Achaję kolcami zamoczonymi w truciźnie, która rozpływając się po ciele sprawia ogromny ból, jednak nie uszkadza tkanek).

Wziął jeden z kolców, sprawdził pod światło, potem umoczył w zawiesistej zawartości drugiej miseczki i wbił jej w lewą pierś. (...)Uczeń wbił jej drugą igiełkę, inny chłopak robił to samo z jej prawą piersią. (...)
Mistrz podszedł bliżej, przyjął z rąk uczniów dwie miseczki, jedną z kolcami, drugą z trucizną i stanął pomiędzy jej rozkraczonymi nogami.
— Masz krzyczeć: „Oddajcie port Yach”. W mocy Archentara jest to uczynić, on odpowiada za dyplomację Troy. Zrozumiałaś mnie?(...)
— Połóż się — wskazał jej drewnianą konstrukcję. — Tym razem na brzuchu.
Achaja rzuciła się na ławę jak pies, bez namysłu i od razu. Bogowie! Człowiek w chwili zagrożenia zawsze woli leżeć na brzuchu. Ma wtedy wrażenie, że jest bardziej bezpieczny, mniej odsłonięty niż w pozycji na wznak.
— Rozkracz się — uczniowie podsunęli dwie nowe miseczki.
Co on jej może zrobić z tyłu? Może będzie mniej bolało. Może... Myliła się.
Między nami mówiąc, można je było wbijać w cokolwiek, choćby w przedramiona, ale autor skwapliwie skorzystał z okazji, by pokazać gołe cycki i zadek.
Dalej mamy również niezły portret Archentara jako ogarniętego pychą dupka, który słysząc wrzaski swej córki myśli tylko o tym, czy historia doceni jego poświęcenie i jak najlepiej będzie przedstawić tę scenę na obrazie.
Uhm. Tak, to jest niezłe.  Szkoda tylko, że w środku rozdziału staje nam przed oczyma Wujek Dobra Rada i jego “motyla noga”:
Kurczę! Brudna noga! Śmierdząca pacha! Przeklinała teraz całym swym wątłym zapasem przekleństw. Smarki! Plwocina!!! Przed bardziej ordynarnymi, które słyszała w wojsku jakoś się wzdragała, zresztą... i tak nie słyszeli.

Rozdział szesnasty

Zaan oczekuje na audiencję u księcia Oriona. Przy okazji załącza mu się emo jak stąd na Antarktydę:

Zbyt wiele widział, zbyt wiele czytał, by łudzić się, że życie ma jakikolwiek sens, że śmierć ma jakikolwiek sens. Kiedyś widział, jak młody chłop poślizgnął się w zimie. Pech chciał, że z tyłu leżał kamień. Chłop uderzył weń głową. Trzask, prask i po krzyku. (...) Był w tym jakiś sens? Kapłani mówili: „Bogowie tak chcieli”. Niby czego chcieli od młodego chłopa? Zawinił coś komuś? Nie pił, dobrze pracował, miał młodą żonę, którą kochał i którą „Bogowie kazali” mu zostawić po to, żeby ich dziecko zdechło z głodu w rok później. Albo inny przypadek. Pamiętał starą matkę. Często przychodziła do świątyni z córką — córką od dziecka pokrzywioną tak, że ledwie mogła chodzić. Inne dzieci nie chciały się z nią bawić, szydziły z niej, mogła tylko w samotności patrzeć na nie z daleka. Dorastała, nikt jej nie chciał. A potem zapadła na jakąś chorobę, kaszlała, pluła krwią, podobno nocami wyła z bólu. Świątynny medyk przyrządzał napary z ziół, które nie pomagały. Dobry był medyk, w miarę uczciwy. Zaan pamiętał go jak przez pół dnia przygotowywał dla niej jakiś dekokt, ruchy miał coraz bardziej wolne, potem długo patrzył w okno, machnął ręką, wylał ciecz do sracza i zaczął pić gorzałkę [powinno być: “chlać”, słowo “pić” doprawdy nie ma w sobie adekwatnego do sytuacji ładunku dramatyzmu!]. Córka żyła mimo choroby, na wiosnę, w roztopy złamała na schodach świątyni obie nogi i odtąd mogła już tylko leżeć w łóżku. Rany nie goiły się. Dostała odleżyn. Podobno wyła, kiedy tylko budziła się z nerwowego snu. Matka mówiła jej: „Bogowie cię wybrali, córko”. Do czego? Do swoich zawiłych boskich planów, które dla ludzi są tajemnicą?
Tak, tak, świat jest zUy i bez sensu, życie do rzyci, a głuchą dziewczynę rozjechała koparka. Nudzisz, Zaan.

Może lepiej nie być wybranym? Może lepiej pić, weselić się, robić świństwa wszystkim, ile wlezie i zginąć gdzieś, w jakiejś bitwie, od strzały, co zabija tak szybko, że się nie wie o własnej śmierci?
A to zależy, gdzie trafi - bo jak we flaki, to pomęczysz się ładne parę godzin i będziesz doskonale wiedział, że umierasz.
Za to jak rozwali tętnicę, będziesz mieć parę minut na podziwianie, jak krew fajnie chlusta.

Pewnie się zastanawiacie, po co cytuję ten przydługi fragment? Ano, żeby pokazać zarazę, która opanowała praktycznie wszystkich bohaterów powieści: Niepowstrzymaną Ględę. Postacie ględzą w myślach, mowie i uczynku; rozmawiają - ględzą, piszą listy - ględzą, nawet ryjąc napisy w kamieniu, co, zdawałoby się, wymusza maksymalną zwięzłość - też ględzą!

Komnata nie była właściwym określeniem. Ale sala również nie. Pomieszczenie [nie no, litości, spodziewałam się jakiegoś smakowitego synonimu, a tu...] miało może trzydzieści, może czterdzieści kroków długości — nie można było stwierdzić dokładnie — całe tonęło w półmroku, ledwie rozświetlanym jedną jedyną, oliwną lampką stojącą u wezgłowia jadalnego łoża [znaczy: łoża nadającego się do jedzenia?] Wielkiego Księcia. Pierwszą jednak rzeczą, jaka uderzyła Zaana, był zapach. Słony zapach morza.
Zwizualizowało mi się łoże zrobione z owoców morza i książę, który leniwie podskubuje krewetki z wezgłowia.

Zgadywał, że znajduje się w najstarszej części pałacu — tej, stulecia całe temu, zbudowanej na palach wbitych w dno zatoki. Drewno dawno już zamieniło się w kamień, ale przez to, skurczone i częściowo wymyte, zmniejszyło swą objętość.
Fajnie, tylko że do przemiany drewna w kamień trzeba nie setek, a dziesiątków tysięcy lat oraz odpowiednich warunków, między innymi braku dostępu powietrza.
Może autor ma na myśli tzw. czarny dąb, który faktycznie jest twardy jak kamień, tylko nie wiem, dlaczego miałby być skurczony i wymyty, skoro jest praktycznie niezniszczalny.

Przez szpary w podłodze woda spiętrzana falami moczyła od dołu wzorzyste kobierce, napełniając wszystko wonią zgnilizny, wodorostów i soli, która walczyła o lepsze z przenikliwym aromatem wonnych olejków, którymi nasączono tkaniny pokrywające ściany.
I nikt nie wpadł na to, by zrobić jakąś izolację? Nie wymagam papy czy folii, ale kurczę, takie np. smołowanie łodzi to oczywista oczywistość...
Widać w tej “cywilizacji morza” nie znają takich sposobów.

Wspaniały kiedyś materiał na ścianach, u góry zachował niezrównany połysk świadczący, że czas rodu księcia Oriona nie mierzy się dziesiątkami, lecz... bez mała tysiącami lat, od dołu jednak wyblakłe fałdy przeżerała sól ustępująca tylko pleśni zajmującej miejsce trochę wyżej.
Jak coś jest przesiąknięte solą, to nie ma bata, nie zapleśnieje.  Jeżeli ściana podciąga wilgoć, to pojawiają się na niej wykwity soli. Czarna pleśń natomiast pojawia się wskutek kondensacji.
I po tysiącach lat przeżerania przez morską wodę od dołu oraz nasączania olejkami od góry, z tej tkaniny jeszcze COKOLWIEK zostało?
Oraz czy autor zamierza wyjaśnić czytelnikom, dlaczego książę wciąż korzysta z tych komnat, a nigdy ich nie przebudowano czy wyremontowano? Nie mówię, że to niemożliwe, ale jakieś wytłumaczenie by się przydało (np. odwieczna święta tradycja, której nie wolno złamać, bo grozi to gniewem bogów. Czy coś).
Książę lubi jak go w kościach łupie, ot i tyle.

[Zaan wręcza księciu list od Mistrza Zakonu i opowiada swoją historię. Książę początkowo absolutnie nie wierzy w odnalezienie syna, co okazuje ziewaniem tak częstym, że szczęka powinna mu wylecieć z zawiasów, ale wreszcie daje się przekonać.]

Zaraz, przecież Zakon doniósł coś o tym, że napadnięto rycerza Zakonu na Północy, zabrano jakoweś pisma i żeby wystrzegać się.
Ano właśnie. I wieści te dotarły przed naszą dwójką pajaców.
I przypuszczalnie przyniósł je ktoś bardziej wiarygodny, niż Zaan.

Poczuł, jak coś gorącego rozlewa się w jego głowie. Bogowie! Teraz zrozumiał. Oni rzeczywiście znaleźli jego syna! Panował nad mięśniami twarzy do tej pory, nie raz i nie dwa zgłaszali się ludzie, którzy twierdzili, że odnaleźli zaginionego Siriusa złaknieni nagrody. Ale teraz? Zakon go odnalazł! A ta cała maskarada z tym bredzącym kretynem potrzebna jest... Bogowie! Że nie pomyślał o tym wcześniej!
Po raz drugi: ano właśnie. Wieści dotarły i nie zawierały żadnych dodatkowych wskazówek czy aluzji. Fałszywych Siriusów było wcześniej na pęczki, Zakon donosi o zamordowaniu rycerza i odebraniu mu papierów.  Dlaczego książę nie każe skrócić Zaana o głowę?
Książę, moim zdaniem, to przypadek człowieka, który po prostu bardzo chce uwierzyć. Ma przecież te same wątpliwości, co Ty, ale wymyśla sobie jakąś karkołomną interpretację, że niby Zakon, rozpuszczając wieści o kradzieży listów, chce pozostać w tle, w cieniu, zwrócić mu syna, udając jednocześnie, że to wcale nie oni...
Niemniej, Zaan powinien zostać skrócony o głowę tak czy siak, bo niezależnie od tego, czy książę uzna Siriusa za swego syna, czy nie - on jest tym, który posługuje się skradzionymi listami, a zatem popełnił zbrodnię i świętokradztwo...
Nie, czekaj, książę zakłada, że pogłoska o morderstwie i kradzieży też jest fałszywa. Ale jednocześnie widzi, że posłaniec jest kretynem. Zbędnym świadkiem. Hmm, Zaan, przykro mi, ale powinieneś zginąć tak czy inaczej.

Przecież, jeśli Sirius powróci po tylu latach, oznacza to... zachwianie równowagi sił w Królestwie Troy. Wszystkie role już podzielone. Strefy wpływów w królestwie od dawna rozgraniczone. A teraz jego syn! Dziedzictwo! Męski potomek! Według prawa... Bogowie! Ależ waru to nagotuje. Toż wojna domowa wisi na włosku. Taaaak... Teraz wszyscy będą chcieli go usunąć. Usunąć syna Wielkiego Księcia. Bo nie było go przy rozdaniu kart — już inne role dla wszystkich napisane.
Brzmi to tak, jakby królestwo powstało najdalej miesiąc temu. Jakie podzielone role? A nieszczęśliwe wypadki, choroby, narodziny potomków, małżeństwa i inne diabelstwa?
Właśnie. Przecież księciu Archentarowi też dopiero co urodził się syn, tego syna też “nie było przy rozdawaniu kart”, dlaczego nikt nie miał takich obaw na jego temat?

A teraz takie zachwianie równowagi sił. Unicestwienie kruchego balansu pomiędzy największymi rodami. I Zakon w tym wszystkim. Zakon, który nie chce i nie może się mieszać. Teraz dopiero wszyscy będą nastawać na życie jego syna, on jest spoza gry.
Wszyscy jak wszyscy, rody jak rody, ja bym radziła księciu rozejrzeć się po jego własnym pałacu. Toż ma dwie córki, które niespodziewany powrót Siriusa pozbawia dziedzictwa. Motyw jak złoto.
Ojtam ojtam, córki mają nieustalony status, w końcu nikt (z autorem na czele) nie wie do końca, jakie prawa ma kobieta w Troy.

[Zaan podsuwa księciu pomysł, jak rozpoznać, czy Sirius rzeczywiście jest jego synem:]

— Wiem, że książę Sirius ma dwie siostry. Niech je rozpozna.
— Po tylu latach? — Orion powtórzył słowa „sługi Zakonu”.
— Serce się nie myli, panie. Proponuję, żeby za jedną z sióstr podstawić mu inną dziewkę, panie.
„Nie taki znów głupi ten sługa Zakonu” — pomyślał Książę.
— Jak to umyśliłeś?
— Ano najprościej to zrobić tak, żeby jedna z sióstr była prawdziwa, a druga nie. Niech je wita. Zobaczymy, co mu serce podyktuje.
No faktycznie, po ośmiu czy dziewięciu latach można liczyć tylko na tajemnicze sygnały płynące z serca.  
Ciii, logika baśni nam się tu po prostu włącza.

— Mądrze, mądrze — książę klasnął w dłonie. Dworzanin i dwóch żołnierzy pojawiło się w mgnieniu oka. — Wołaj moje córki, balwierza i cyrulika — Orion zignorował żołnierzy. — Aha, i tę dziewkę z kuchni, tę... jak jej... co jest podobna do mojej córki.
No ciekawe, skądżeż to się wzięła w kuchni dziewka tak podobna do książęcej córeczki? - zastanawia się Kura z uśmiechem nieco złośliwym.
Ze starych rosyjskich bajek, nie wiedziałaś?

— Zamieńcie się szatami — powiedział książę. — A wy... — wskazał na przymykających oczy służących — przefarbujcie im włosy.
Obydwaj mieli przy sobie swoje narzędzia. Wiedzieli, że raczej nie wzywa się ich w środku nocy do samego najwyższego pana do konsultacji politycznych. Obydwaj też rzucili się do swoich zadań. Każdy członek rodziny książęcej w królestwie Troy miał włosy pofarbowane na czerwono — tak nakazywała tradycja. Zmiana tradycji razem z ułożeniem dwóch nowych fryzur nie trwała dłużej niż trzy modlitwy.
Hm, nie wiemy, ile dokładnie trwała “modlitwa”, ale chyba długo, bo nawet chemiczna farba potrzebuje co najmniej z pół godziny, by dobrze złapać, a co dopiero ziołowa (plus umycie włosów, rozczesanie, nałożenie dokładne i staranne!). Fryzura księżniczki to też, przypuszczam, nie koński ogon, a coś znacznie bardziej skomplikowanego... Doprawdy, panie Ziemiański, czy nie można było tych “babskich tematów” skonsultować z matką, żoną, siostrą, przyjaciółką, kimkolwiek???
Chciałabym mieć farbę, którą się tak szybko nakłada i którą tak łatwo zmyć.

— Won — nakazał Wielki Książę. — I przysłać mi tu ze dwadzieścia dziewek ze służby! (...)
Zaan sądził, że postępuje niezwykle sprytnie. Wymyślił plan z podstawioną siostrą po to, żeby książę sam nie wpadł na swój własny sposób i nie zaskoczył ich, przekonując się, czy Sirius jest rzeczywiście jego synem.
Cóż, szczęście idioty, że ród Oriona nie miał na przykład jakiegoś charakterystycznego znamienia, czy wady genetycznej typu sześć palców (jak to przy arystokratycznym chowie wsobnym).
I że książę nie miał na podorędziu starej piastunki, która mogłaby zapytać Siriusa o jakąś charakterystyczną bajkę, kołysankę czy zabawkę.

Zaan oczywiście ma zamiar dać Siriusowi umówiony znak, która z “księżniczek” jest prawdziwa, ale książę nie jest durniem i wyprasza go z sali. Mimo to Sirius i tak przechodzi próbę - rozpoznał służącą po zachowaniu (dziewczyna schyla się po płaszcz, który rzucił na ziemię; księżniczce nie przyszłoby to do głowy). Następuje wzruszające powitanie, nawet siostry się cieszą. Sirius opowiada absolutnie zmyśloną (choć dostosowaną do gustów słuchaczy) historię o swym uwolnieniu i wszyscy są zachwyceni, tylko książę Orion ma jedno zastrzeżenie:

Przez tę dziurę, którą wybił w burcie wrogi okręt, ryby zaczęły wpływać, a wśród nich ryba piła. No to schwyciłem za ogon i przepiłowałem nią łańcuchy!
(...)
Jedynym zastrzeżeniem księcia Oriona było to, że syn zamiast “schwyciłem” powinien użyć poprawnego słowa “chwyciłem”.
Że co???
W czym poprawniejsze jest “chwycić” - “łapać kogoś, coś szybko rękami, pazurami, dziobem; ujmować” od “schwycić” - “wziąć coś gwałtownie, szybko złapać coś lub kogoś”?
Jak już musiał się czegoś czepić, to mógłby raczej zauważyć, że powinno być “Schwyciłem JĄ za ogon”.
Na litość... Nawet wywód autora o słuchaczach nawykłych do czytania eposów nie usprawiedliwia tego, że łyknęli piłowanie łańcuchów przy pomocy ryby. Chyba że, niczym Rycerze, którzy mówią “Ni”,  najpotężniejsze drzewa w lesie ścinali przy pomocy śledzia.
Bo ja wiem... W sumie, jesteśmy w świecie, gdzie funkcjonuje magia, może takie rzeczy się jednak zdarzały...?
Kuro, zetrzyj proszę ten nadmiar ironii z podłogi, bo mi się klapki rozpuszczą.
Z drugiej strony, magią zajmowali się wykwalifikowani czarownicy i nie ma, póki co, ani pół wzmianki, by zwykły człowiek mógł znać i stosować jakieś zaklęcia.

Rozdział siedemnasty

Achaja zostaje napiętnowana na pośladku znakiem niewolnictwa, zakuta w dyby i popędzona razem z innymi niewolnikami gdzieś przed siebie.

Potem musieli stanąć i ustąpić drogi, którą przemierzał właśnie wspaniały orszak. Nadzorca kazał im kucnąć naraz na poboczu i wypróżnić się, by wykorzystać przymusową przerwę w marszu. Achaja myślała, że umrze ze wstydu, ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Orszak, który ich wyprzedzał, należał do odpowiedzialnego za dyplomację Królestwa Troy, Wielkiego Księcia Archentara. Konni i piesi początkowo nie zwracali uwagi na grupę niewolników. Kilku jednak, ciekawych obcego kraju, rozglądało się wokół i... i ktoś rozpoznał Achaję. W orszaku zaczęły się gorączkowe szepty, ukradkowe gesty, ktoś zasłaniał oczy, ktoś inny, wprost przeciwnie, patrzył bezczelnie na jej upokorzenie. Sam Książę niczego nie widział, podróżował w zasłoniętej lektyce.
I nikt, nikt z całego orszaku, ani jedna osoba nie zdecydowała się zwrócić mu na to uwagi? Nikt nie wrzasnął w przerażeniu: “Panie, tam jest twoja córka”? Wszyscy byli zakamuflowanymi agentami Asiji?
Autor chyba przemilczał pewne szczegóły z życia książęcego dworu. Nie wspomniał ani słóweczkiem, że książę i jego córka byli tego stopnia znienawidzeni przez otoczenie.

Achaja dociera na miejsce przeznaczenia - do obozu niewolników budujących cesarską drogę, gdzieś na pustyni. Chwilę po rozkuciu z dybów, nowy transport zostaje zaatakowany przez grupę starych niewolników, którzy rabują co się da i gwałcą wszystko, co się rusza. Achaja nie zostaje na szczęście pobita ani zgwałcona (jeszcze nie), gdyż biorą ją pod opiekę Hekke i Krótki - dwaj starzy wyjadacze. Oczywiście, w wiadomych celach - ale, jak tłumaczy Krótki, “nas jest tylko dwóch”.

- Nic ci nie zrobimy, póki co... Popatrz tam - znowu wskazał je gwałty, bicie, rabunek i najohydniejsze rzeczy, jakie ciągle rozgrywały się wokół. - To tylko przedsmak. Będzie jeszcze gorzej - powiedział smutno. - Tu silny mężczyzna żyje średnio sto dni.
Silny mężczyzna, zauważcie. Dla porównania - średnia długość życia więźnia budującego kompleks Riese w Górach Sowich wynosiła około miesiąca.

Nie miała podstaw, żeby mu nie wierzyć.
- Kobieta zdycha mniej więcej po sześćdziesięciu dniach, jeśli ma pecha. Jak ma szczęście, to już po trzech, czterech dniach... w towarzystwie, hm, jakby to powiedzieć, wielu kochanków... Ale - cmoknął nagle, kręcąc głową - to się nie odnosi do wszystkich. Hekke jest tu sześć lat.
- A Krótki trzy - wtrącił barczysty mężczyzna, mrugając porozumiewawczo. - Kwestia poznania reguł, mała.
Pytanie: ile wojen i na jaką skalę musi STALE prowadzić cesarstwo Luan, by zapewnić dopływ świeżej siły roboczej na swe budowy, do kopalni i gdziekolwiek indziej, przy tak szybkim tejże siły wymieraniu?
Niewolnik w cesarstwie najwyraźniej jest własnością państwową, czyli niczyją (gdy oddział Achai trafia do niewoli, nie zostają wystawieni na żadnym targu, a jedynie urzędnik przeprowadza selekcję, kogo do jakiej roboty). Mimo wszystko, nawet przy takim podejściu, świeże dostawy niewolników kosztują - wojna to pieniądz, a i paru “naszych” zwykle traci życie, nie każde wojsko poddaje się tak bez oporu, jak to ostatnio oglądaliśmy...
Autor prawdopodobnie wyobraża sobie obóz niewolników jako coś na kształt obozu koncentracyjnego, gdzie owszem, celem było jak najszybsze wymordowanie więźniów, również poprzez pracę ponad siły. Ale to co tu mamy, jest raczej obozem pracy, celem jest wykonanie konkretnej roboty, zbudowanie drogi, i nie opłaca się, by siła robocza zdychała AŻ TAK szybko!
Dlatego właśnie wspomniałam o Arbeitslager Riese, gdzie warunki były nieporównanie gorsze, praca bardziej niebezpieczna, a więźniowie, przywożeni z KL Gross-Rosen, już w chwili przybycia byli wygłodzeni i wycieńczeni. Wychodzi na to, że Luańczycy skutecznością dorównują nazistom.

Poprowadzili ją za wzgórze, między koślawe baraki, gdzie mieszkali strażnicy, nadzorcy i obsługa budowy.
Np. geodeta.

Stanęli dopiero przed prowizoryczną kuźnią.
Aaa, zwracam honor. Fraza “obsługa budowy” kojarzy mi się jakoś współcześnie.
Ha, mnie też ;) Wyobraziłam sobie inżynierów, zesłanych do obozu np. za wadliwe zaprojektowanie cesarskiego wychodka.
(...)
- Ano, panie kowal - Krótki wetknął mu malutkie zawiniątko do wielkiej, sękatej łapy. - My tu wedle tego, żeby tę tu zakuć przed innymi i tak, żeby z niej skóra nie zlazła.
(...)
- Tylko, żeby z niej skóra nie zlazła - powtórzył.
- Słyszę, słyszę - kowal posadził Achaję na pieńku i położył obie nogi na kowadle. Obwiązał jej kostki kawałkami brudnych szmat. Z wielkiego kosza wyjął grube kajdany na krótkim łańcuchu, bez trudu wcisnął je na szczupłe kostki dziewczyny, a potem przygiął obie obręcze sprawnymi uderzeniami młota - ani razu nie trafił w nogę, nie sprawił żadnego bólu, poza koniecznym.
Może mi ktoś wyjaśnić, jaki sens miałoby okulawianie kogoś, kto ma pracować przy budowie drogi?

- A cycki ma fajne? - spytał.
- Eeeee tam... - Krótki usiłował zohydzić dziewczynę w oczach ewentualnego konkurenta. - Do niczego.
- Gadanie - kowal wyjął z paleniska dwa rozpalone do białości trzpienie i precyzyjnie wbił w otwory obu obręczy wokół kostek. (...)
- No! Bydzie - wielka sękata łapa przetarła usmolone czoło. - A cycki ma, że ho, ho. To i w ubraniu widać.
Musi śtucne, panocku, skoro po wielu dniach głodówki nadal są “że ho, ho”. Każda odchudzająca się kiedykolwiek kobieta wie, co leci najpierw...
No to ma teraz jamnicze uszy, że ho, ho. Nie wiesz, jaki ma gust kowal. Może lubi puste skórzane woreczki.

Pożegnali się z kowalem i ruszyli w stronę budowanej drogi. Dziewczyna o mało nie przewróciła się od razu. Bogowie! Jak można chodzić robiąc tak małe kroki?! Obręcze obcierały jej skórę, potknęła się raz i drugi.
- No i widzisz, mała - mruknął Hekke. - Gdyby nie my, to już po kilku krokach nie miałabyś skóry na nogach.
*Trąca autora w ramię i wskazuje palcem słowo “OBCIERAŁY” w poprzedniej linijce*
Za chwilę i tak nie będzie miała!
Ciicho, autor to facet, nigdy nie miał sandałków z paseczkiem wokół kostki...


Hekke i Krótki wyjaśniają Achai zasady i hierarchię panującą w obozie - na szczycie są “sługusy” albo “fagasy”, czyli ci, co mają różne funkcje, jak np. kowal. Następnie “ludzie”, “psy” i “gnój”. Z tymi ostatnimi “człowiekowi” rozmawiać nie wolno, żeby sam nie stał się “gnojem”. Następnie obcinają jej włosy tuż przy skórze i nacierają całe ciało glinką, która ma chronić od słońca. Potem wszyscy wracają do roboty przy łupaniu kamieni. Ostatni akt przystosowywania Achai do życia w obozie niewolników następuje wieczorem:

- Jeszcze jedna operacja, złotko - wyjaśnił. - Wiesz, tego, co dają do jedzenia, nie starczy na zachowanie sił.
- Mhm - Hekke potarł brodę. - Musimy się dokarmiać sami.
- A wiesz, każdy człowiek wzdraga się przed jedzeniem świństw, zresztą, Bogowie jedni wiedzą dlaczego. Wydaje mi się, że to z powodu zapachu. Wiesz jak taki robak śmierdzi w ustach?
Kiszony śledź też cuchnie, a mimo to ludzie się tym zajadają.

Achaja niezbyt przytomnie popatrzyła na trzymaną przez niego wijącą się larwę. Po co on to mówi?
Bo lubi sobie pogadać. Niesamowite, jak gadatliwy potrafi być taki niewolnik zapieprzający na pustyni od rana do nocy.
O, pogadać to oni naprawdę lubią, jeszcze się przekonamy.

- Ale wiesz... Wymyśliłem takie coś, co pozbawia człowieka zdolności rozróżniania zapachów. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
- Nic nie rozumie - mruknął Hekke. - Maślane oczy.
Maślane oczy to się robi do chłopaka, jak się go chce poderwać.

- Rozumie. Zmęczona, zahukana i tyle - Krótki przechylił jej głowę do tyłu. - Trochę zaboli - wsunął do każdej dziurki jej nosa palec namaszczony jakąś śmierdzącą maścią.
Już nawet nie pytam, skąd wziął składniki, bo ktoś powie, że się czepiam.
(...)
- Już - karzeł pierwszy wsunął się do ziemianki i dotknął ramienia Achai. - Czujesz coś?
Podniosła głowę. Rzeczywiście nie czuła już bólu. Prawdę powiedziawszy, nie czuła również własnego nosa. Dotknęła go ręką, był na swoim miejscu, ale nie czuła nawet dotyku. W każdym razie maść i ból, jaki spowodowała sprawiły, że przynajmniej na chwilę otrzeźwiała.
- No i widzisz - mruknął Hekke. -Nie było to takie straszne.
Krótki pomógł jej się podnieść. Wyciągnął rękę, w której ciągle wił się ohydny robal.
- No, zjedz to!
Odchyliła się ze wstrętem.
- Coście mi zrobili?
- Pozbawiliśmy cię węchu. Bo to od zapachów te wszystkie obrzydzenia. No, jedz, jedz.
No i tak w sumie nie wiem, co z tą sceną zrobić. Bo z jednej strony to fakt, że za sporą część wrażeń smakowych odpowiada węch, co wie każdy, kto jadł obiad, mając przy tym silny katar, ale z drugiej... Czy naprawdę konieczne było takie okaleczanie dziewczyny?
No weŚ. Stawiam złote dolary przeciw pustym orzechom, że za parę dni zeżarłaby wszystko, co się rusza, bez żadnego grymaszenia.
Raz - węch jest potrzebny, bo ostrzega, że jedzenie jest zepsute. Dwa - różne śmierdzidełka ludzie zjadają nie tylko bez obrzydzenia, a wręcz ze smakiem - patrz wspomniany kiszony śledź, jajka po chińsku, czy francuskie sery. Trzy - istnieje mnóstwo plemion, dla których robaki, larwy i pędraki stanowią całkiem poważne źródło białka i jakoś nigdy nie słyszałam, by członkowie tych plemion pozbawiali się węchu. Cztery - co właściwie jadła Achaja pędzona do obozu niewolników?
Czasem, może raz na dwa dni, pozwalano w marszu sięgnąć garścią po jakąś śmierdzącą paciaję. Za pierwszym razem Achaja o mało nie zwymiotowała, później szybko zrozumiała, że głód może być prawie tak dokuczliwy jak tortury.
Znaczy, robaków może jeszcze nie próbowała, ale smród już jej nie przeszkadzał.
Pięć - komórki węchowe znajdują się na sklepieniu jamy nosowej. Krótki musiał więc mieć wyjątkowo długie i szczupłe palce, by właśnie te komórki potraktować mazidłem. W dodatku z opisu wynika, że maść zadziałała jak znieczulenie miejscowe. Co to ma wspólnego z pozbawieniem kogoś węchu?
Sześć - to cholerstwo prawdopodobnie wypaliło śluzówkę. Kto miał problemy z suchym nosem, ten wie...

No i ostatnia z rzeczy, które Achaja musi wykonać przed snem...

- A skoro już mowa o dawaniu... - oblizał wargi. - Czy nie czas na chwilę zabawy?
Achaja zrozumiała dopiero po dłuższej chwili. Chciała wstać i wyjść, ale nie była zdolna do zrobienia żadnego ruchu. Mężczyźni przekomarzali się, ożywieni nagle, czy ten drugi ma wyjść, czy zostać i patrzeć, a potem... A potem... To był pierwszy raz w jej życiu. Pierwszy i od razu drugi. Ale były i dobre strony. Po torturach Mistrza Anai te części ciała, które mężczyźni najbardziej sobie upodobali, u niej były właściwie pozbawione czucia.
Tak kuFFa, aspekt fizyczny zaiste ma największe znaczenie w przypadku gwałtu.

To, że miała skute nogi właściwie uniemożliwiało „pozycję klasyczną” musiała klęknąć i za przeproszeniem (dlaczego “za przeproszeniem”?) wypiąć się, co może było i zwierzęce, ale za to pozwalało jej przynajmniej nie patrzeć im w twarze.
Europocentryzm w seksie. Pozycja “na pieska” jest bardziej naturalna, dlaczego więc w świecie Achai mieliby za klasyczną uważać pozycję “misjonarską”? Po drugie - skute nogi wcale nie uniemożliwiają odbycia stosunku, podczas którego kobieta leży na plecach. Przeciwnie, może to bardzo uatrakcyjnić zabawę. Po trzecie - między kajdanami jest kawał łańcucha, więc partner mógłby się spokojnie wślizgnąć między nogi partnerki.
Słyszałam, że autor z zasady nie robi riserczu, bo mu się nie chce. W tym przypadku jest to dla mnie wyjątkowo niezrozumiałe;>

A po trzecie obydwaj byli kiedyś na dworze, znali pewne zasady i ich zachowanie pozwoliło jej zachować resztki szacunku do samej siebie.
- Madam, pozwoli pani, że wejdę.
- Ależ proszę uprzejmie.
- Za pozwoleniem, szanowna pani, ośmielę się jednakowoż opuścić panią.
- Niechże się pan nie krępuje!
- Pozwoli pani, że teraz wejdę ponownie.
- Zapraszam serdecznie!
- A teraz wybaczy pani, że znów panią opuszczam.
I tak dalej, wszystko z zachowaniem zasad etykiety.

Z całą pewnością była to rzecz znacznie mniej nieprzyjemna niż zjedzenie robaka.
Tak, oczywiście. A w ogóle to ona sama chciała i prowokowała, pokazując cycki. No i przecież wszyscy wiedzą, że nie można zgwałcić niewolnicy.

Rozdział osiemnasty

Sirius zostaje doprowadzony do wyglądu godnego prawdziwego księcia. Nieszczególnie mu się to podoba:

- No, widziałeś jak oni chodzą. To... eee... chitony i chlamidy... to ze starożytności się wzięło, te stroje. Oni tu spodni nie noszą.
I znowu autor zdaje się sugerować, że jednak jesteśmy na Ziemi (daleka, postapokaliptyczna przyszłość?), ewentualnie w świecie alternatywnym. Mam jednak wrażenie, że sprawa jest o wiele prostsza:  na tym etapie sam jeszcze nie wiedział, gdzie i kiedy toczy się akcja.
A jeżeli ktoś twierdzi, że niekonsekwencja może być środkiem wyrazu, to ma rację, oczywiście. Pod warunkiem jednak, że ta niekonsekwencja będzie zastosowana umiejętnie.

- Co ty mi nie powiesz? Spodni nie noszą? Aaaaaaach! - ryknął nagle Sirius. - Ale mnie w spódnicę przebrali! A to? - wskazał na wystające spod bogato haftowanej spódniczki, lśniącobiałe koronki. - Normalnie baba! A to? — szarpnął na sobie wzorzysty, krótki kaftan z podbitymi ramionami.
Ej, ale miały być chitony i chlamidy, a nie spódniczki (z koronkowymi halkami?) i kaftany!

- Na północy mógłbym wyjść na róg ulicy, pod latarnię, pieniądze zarabiać.
No paczciepaństwo, na Północy niby taka dzicz a barbaria, a mają ulice oświetlane latarniami?
Muszą mieć. Jakby nie mieli, to dziewki sprzedajne nie miałyby gdzie pracować. To elementarne, drogi Watsonie.

Sirius nadal wścieka się na strój, potem w bardzo szczeniacki sposób cieszy się z tego, że może wydawać rozkazy służbie, a oni go słuchają (“Zawołać dwadzieścia dziewczyn? Każę im zadrzeć kiecki, wszystkim naraz, co?”) - i nie, wcale się nie czepiam, prosty chłopak taki jak on miał absolutne prawo tak właśnie reagować. Wreszcie Zaan zaczyna wyjaśniać Siriusowi, na czym polega polityka wewnętrzna Troy:

- Wyjaśnię ci wszystko. Królestwo Troy ma siedmiu Wielkich Książąt - siedem rodów, z których każdy jest odpowiedzialny za jakąś część polityki państwa. Teoretycznie, tych części do władania jest też siedem: Armia Wschodu, Armia Domowa, Armia Zachodu, Stażnicy i załogi twierdz, Flota, dyplomacja oraz podatki i cła. Skarbem zajmuje się sam król.
No dobrze, ale jak to działa w praktyce? Czy jeśli odpowiedzialny za dyplomację książę Archentar powie “Odbijamy utracony port Yach!”, to odpowiedzialny za armię książę Jakiśtam Inny ma obowiązek mu ją dać, czy może powiedzieć “a wała”?

Z grubsza biorąc taki podział uniemożliwia każdemu z rodów zdobycie nadmiernej władzy i wpływów, ale to tylko teoria, rody koligacą się albo spiskują jedne przeciwko drugim, to właściwie wojna, tyle że prowadzona bez użycia mieczy... - Zaan westchnął ciężko, przypominając sobie o czymś. - Źle powiedziałem: to wojna, którą rzadko prowadzi się przy użyciu mieczy, ale bywa i tak. Gdyby coś zawiodło i ktoś zaczął za bardzo wygrywać, jest jeszcze Rada Królewska, wbrew nazwie stojąca w opozycji do króla i ważąca losy wszystkich rodów. Rada to kapłani, a kapłani to...
- Zakon - dokończył Sirius.
…Kapłani?!
...Zakon?!
Ja przepraszam bardzo, ale czy w pierwszym rozdziale nie stało jak byk, że w Radzie Królewskiej mają prawo zasiadać książęta wraz z synami...?! Czy to nie z tego powodu Archentar odczuwał taki wstyd i upokorzenie? Przypomnijmy sobie!
Ale jako kobieta nie mogła zasiadać w Radzie Królewskiej, co spędzało Archentarowi sen z oczu i napawało wstydem, ilekroć musiał uczestniczyć w zebraniach sam, podczas kiedy inni książęta byli tam z synami.
Koncepcja się zmieniła w trakcie pisania. Zdarza się, tylko wypadałoby potem wszystko ujednolicić, a nie jechać wpieriod jak aŁtoreczka tknięta tFUrczym szałem.

Okazuje się, że Sirius został szefem Biura Handlowego, “urzędu pozbawionego jakiegokolwiek znaczenia” - książę Orion ma nadzieję, że w ten sposób ochroni “syna” przed zawiścią innych. Zaan od razu zaczyna kombinować, jak dzięki temu zyskać większe wpływy. Potem jeszcze Sirius przeżywa chwilę grozy, gdy okazuje się, że w łożu “zalęgła się jakaś zaraza” - i nie ma tu na myśli skorpiona, lecz młodą, śliczną nałożnicę. ;)

- Dobra, zawsze musi być ten pierwszy raz - Zaan klepnął go w ramię.  - Idź, i daj się jej złapać za co zechce.


Rozdział dziewiętnasty

Meredith budzi się w celi, gdzie robotnicy właśnie kończą zamurowywać go żywcem.
Przesunął się na rękach i oparł o ścianę. Odpoczywał dłuższy czas, a potem podniósł dłonie do ust. Nie był w stanie użyć głosu. Wyszeptał słowo i tylko z największym trudem utrzymał je w palcach — wibrujące słabo — aż wykonał znak. Leciutkie światełko oderwało się od jego rąk i poszybowało w górę. (...) Tuż obok niego w posadzce widniał niewielki otwór, z którego unosiła się lekka woń wapna. Trochę dalej, na wyciągnięcie ręki po ścianie spływała strużka wody i obok czegoś jeszcze. (...)Potem zanurzył palec w gęstej mazi ściekającej tuż obok wątłego strumyczka wody. Powąchał go, a potem wziął do ust. Jakaś gęsta kasza? I zioła? Zakon nie chciał, żeby umarł. Mógł żyć. Mógł tu żyć.

Chwilę potem znów pojawia się Wirus:

- Czy... Czy można stąd jakoś wyjść?
Wirus pokręcił głową.
- Eeeee... Zaraz wyjść. Albo to źle wam tu? Wodę macie. Kaszka z ziołami tu płynie. Te zioła to po to, żebyście szkorbutu nie dostali.
I tu, ku uciesze Czytelników, scenka z życia analizatorek.
Zaczęłam się zastanawiać, ile musiałoby być tych ziółek. Wzięłam na tapetę pietruszkę, bo jej natka zawiera bardzo dużo witaminy C. Ustaliłam, że aby zaspokoić dzienne zapotrzebowanie na witaminkę, Meredith musiałby zjadać około 50 g natki. Kura podjęła się misji i dokonała niezbędnego zakupu.
-  Btw, zważyłam pęczek pietruszki - około 5 deko :)
- Hmm, to teraz kombinuj, czy w kaszce spływającej po ścianie mieści się pęczek dziennie;)
- Musiałoby być ich znacznie więcej, bo ile dziennie spływa, to spływa, ale ile Meredith z tego zje?
Kurtyna.
Pietruszkowe pole rośnie wokół mnie... ;)

Niżej dół z wapnem, to wam śmierdzieć nie będzie - roześmiał się nagle. - Żyć, nie umierać.
Niewiele mu przyjdzie z tego dołu, bo to, co do niego trafi, powinno zostać przysypane wapnem, a nie leżeć na wierzchu.

(...)
- Przecież musi być jakieś wyjście... Musi...
Chłopak skrzywił się boleśnie.
- Nie radzę próbować. Tam, skąd płynie woda i ta... to maziste świństwo, jest labirynt.
Labirynt, z którego nieustannie napływa kasza z ziołami. Tak, wiemy, MAGIA.
Taki nieustanny kaszospływ to straszne marnotrawstwo żarcia, nie sądzicie? No ale Zakon bogaty, stać go. Może zresztą kasza krąży w obiegu zamkniętym?

Zamienieni w mysz nie przejdziecie. Rychlej się udusicie.
A w rybę? Węgorza na przykład?
Btw, po cholerę im te zaklęcia przemiany w zwierzę, skoro nie da się ich wykorzystać? Bo jak rozumiem, wciąż wszystko rozbija się o pojemność płuc (albo skrzeli).

A tam - wskazał podłogę - dół z wapnem. Nie ma zwierzęcia, które go przejdzie.
Tak, wapno jest żrące. Tak, używane bywa do pozbywania się zwłok. Nie, nie “rozpuszcza” ciała natychmiast. Ba, podłogi w stajniach nim posypują, żeby się pozbyć zapachów!.
Co zresztą nie ma znaczenia, bo ten dół chyba ma jakieś dno, więc uwaga o przechodzeniu jest bez sensu.

A woda uchodzi znowu przez labirynt. To pułapka na czarowników.
Fajnie. A którędy do celi dostaje się powietrze? Bo MUSI się dostawać, inaczej złapany mag by się udusił, prędzej czy później.
Powietrze, widać, po prostu JEST.
I się nie zużywa.
Medżik.

(...)
- Dlaczego?
- Ano sprawa jest prosta - chłopak oparł głowę na złożonych rękach. - Czarownik wyspy jest najpotężniejszym czarownikiem na świecie. Ale lata lecą, świat się zmienia. Kto wie, czy gdzieś nie żyje już sobie czarownik jeszcze potężniejszy. No to jak ma być? Przecie ten na wyspie musi być największy. No to Bogowie posyłają co lepszych, żeby się z nim zmierzyli. Wygra, który... to jego miejsce zajmie. A przegra... To Bóg z nim... O, przepraszam - to bez Boga ostanie.
No i czy to nie jest bez sensu? Zostawiają schwytanego czarownika żywego, karmią, ba! Dbają, by nie zachorował! A przecież ryzykują w ten sposób, że ten okaże się naprawdę potężny (albo, siedząc bezproduktywnie w lochu, z nudów wymyśli jakieś wypasione zaklęcie) i przejdzie wszystkie ich pułapki i labirynty, i jednak wypełni swoją misję...
Może to taki fatalizm; co ma być, to będzie.
Tak czy siak, Wirus każe Meredithowi ZROZUMIEĆ i zapowiada, że wróci za rok.

Rozdział dwudziesty

Zaan poszukuje “największego oszusta” - w tym celu udaje się do więzienia, gdzie każe torturować więźniów, by wyznali, czy w mieście żyje jakiś oszust większy od nich, który jeszcze nie został złapany. Na rezultaty przesłuchania czeka w winiarni.

Dopiero teraz rozejrzał się wokół. Ściany nie były bielone, miękki, wypolerowany piaskowiec pokrywały napisy, które pozostawili tu goście.
Oooo, autorowi wreszcie podpowiedzieli, że od czasu do czasu przydałby się jakiś opis.

Jedne ostrzegały przed oszustwami właściciela lokalu, wyjaśniały, co i w jakich ilościach dolewa do czego, inne były wyrazem obżarstwa i opilstwa — wieczną pamiątką, kogo i kiedy wyniesiono po tym, co zjadł lub wypił i, szczegółowo, co się później działo zarówno z osobą, jak i rzeczami, które zostały spożyte.
Mam wrażenie, że czytam artykuł o grafitti na murach Pompejów.
Mówiłam, że ględzą, nawet ryjąc w kamieniu? Btw, piaskowiec wcale nie jest taki miękki, lepszy byłby wapień.

Jeśli choć połowa inskrypcji była prawdziwa, rynsztok przy wejściu musiał być świadkiem nieprawdopodobnych scen. Jeszcze inne, wyskrobane w pośpiechu lub niewyraźnie, były ledwie czytelne: „Tu piłem i tu ugodzony sztyletem umieram. (Zamiast wzywać medyka, ryję ten napis ku przestrodze potomnym.) Nie siadaj do gry z nieznajomym...” albo: „Już widać strażników. Doniósł pewnie Ardon. Bracia wypijcie za moją pamięć, bo położę głowę pod topór”.
Taaaa. Wyobraź sobie, czytelniku, że masz coś na sumieniu, siedzisz w tawernie i wtem!!! widzisz idących po ciebie strażników. Co robisz? Pryskasz natychmiast tylnym wyjściem, czy może tracisz cenny czas na wyrycie w kamieniu (!!!) napisu składającego się z trzech zdań, szesnastu słów, osiemdziesięciu sześciu znaków?!
(zresztą, ile znaków by to nie było w tym języku i alfabecie, to jest o tyle właśnie za dużo!)
Strażnicy specjalnie nadchodzili powoli. Lubili być opiewani w naściennych inskrypcjach, w dodatku ryjący dawali im nieraz pożyteczne wskazówki. W tym przypadku następnym aresztowanym był Ardon.

Więzienie i Biuro Handlowe niedaleko siebie. Jedno obok drugiego. Bogowie! Dlaczego nikt nie domyślił się, jakie naprawdę były zamysły twórcy Biura?
Też bym chciała wiedzieć. Zwłaszcza chciałabym wiedzieć, dlaczego Rada nic o tych zamysłach nie wie.

Zaan angażuje do prowadzenia Biura Handlowego - czyli, w istocie, agencji wywiadu - oszusta imieniem Mika. Żeby mieć pieniądze na rozwój siatki, zaczyna mniejsze i większe biznesy. Trwa to jakiś czas, trudno określić jaki, ale nie są to rzeczy, które się załatwia w kilka dni.

Zaan siedział w sypialni Siriusa, drapiąc się w plecy. Odkąd pamiętał, zawsze plecy swędziały go jak tylko zdarzyło mu się myśleć o pieniądzach. Wychowany na świątynnych księgach wiedział dużo o wszelkiego rodzaju sprawach finansowych. Ale... O ile jego wiedza na temat stosunków w królestwie Troy, polityki, zwyczajów ludzkich wystarczała (przynajmniej na razie) do skutecznych działań w tych wszystkich dziedzinach, o tyle wiedza o obrocie gotówką okazała się zupełnie niepraktyczna.
Aż dziwne, że wiedza z innych dziedzin okazała się praktyczna. Szczerze wątpię, by w tej świątyni na zadupiu cywilizacji, w jakiej się wychował, mieli dostęp do najświeższych informacji... A wyobraźcie sobie kogoś, kto usiłuje poruszać się po współczesnym świecie (oraz obracać w kręgach władzy i snuć tam intrygi) mając wiedzę sprzed lat, powiedzmy, pięćdziesięciu. Nawet jeśli to średniowiecze i zmiany nie następują tak szybko, jak współcześnie, to jednak i tam świat się zmienia.

- Aaaaaaaa... powiedz jak było na Radzie.
- Przecież przed chwilą mówiłem — zdziwił się chłopak.
- Powiedz jeszcze raz.
- O żesz ty. No to, ten no, niby mój ojciec...
- Nie mów nigdy „niby”! Nawet jak jesteśmy sami!!!
Ściany zastrzygły uszami i wytężyły słuch, aż im się tynk złuszczył.

Sirius pociągnął kolejny łyk wina i długo gulgotał nim w gardle. Widząc jednak, że nie rozbawi towarzysza, powrócił do opowieści.
- No, przedstawił mnie Radzie Króleskiej...
-  „KRÓLEWSKIEJ”! „KRÓLEWSKIEJ”! W środku tego słowa jest litera „W”!!! I musi być ją słychać!
-  Oj, no nie poprawiaj mnie cały czas.
Zaan zakrył twarz dłońmi.
Nie dziwię mu się. Nie wytrzymałabym z tym półgłówkiem.

- No i - kontynuował chłopak. - Wszystko było fajnie, bardzo się wszyscy cieszyli.
Zaan zgiął się tak, że głowa dotknęła kolan i zakrył się już całym ramieniem.
Widzicie? Przecież Zaan wielokrotnie mu tłumaczył, co jest grane. To nie jest “prosty chłopak”, to jest bezmózg. Jeden z głównych bohaterów jest fatalnie zbudowaną postacią, która rozłazi się w szwach na każdym kroku.
Rozłazi tym bardziej, że przecież od czasu do czasu zdarza mu się błysnąć inteligencją - jak wtedy, gdy rozpoznał podstawioną służącą, bo chciała podnieść z ziemi rzucony przez niego płaszcz.

-  No co? Nawet powiedzieli, że niezadługo mam być przedstawiony na dworze. No co?! Mój niby... tfu! Mój ojciec powiedział tam przecież, że póki co, przeprasza, za mój język i manewry...
-  Maniery.
- A co za różnica czy manierki, czy inne bukłaki?
Bez jaj, facet. Słowo “maniery” musiałeś już sobie przyswoić, nie jesteś tu od wczoraj, założę się, że Zaan odmieniał je przez wszystkie przypadki.
Element Komiczny robiony na siłę, tak wymęczony, że się rzygać chce.

Bo niby przebywałem wśród barbarzyńców i warunków.
- Pewnie: „w barbarzyńskich warunkach”.
Sirius mówi jak prosty, niewykształcony chłopak, co niby jest całkiem zrozumiałe (nie jest!!!), ale... czyżby autor zapomniał, że kiedy nam go przedstawiał, dowiedzieliśmy się między innymi, że:
— A to, że raz mówisz jak rycerz, raz jak jaśnie wielmożny pan, a raz jak... chłop — zaryzykował. — Jak kupiec, jak karczmarz.
— Ano mówię. Potrafię mówić jak każdy — jak pan i jak sługa.
(...)
Tam się wszystkiego nauczyłem, bo żeby rozum nie odszedł, to starsi uczyli młodszych, a tam byli i kupcy, i żołnierze, i chłopi, i uczeni, i żeglarze... wszyscy tam byli.
Wszyscy, łącznie z PRAWDZIWYM księciem, karwasz mać!!!

Tylko ja nic nie mogłem opowiedzieć, to ich naśladowałem dla śmiechu. I umiem mówić jak chłop i jak pan, i jak...
I jak widać, skleroza opkowa to straszna choroba, trapiąca nie tylko aŁtoreczki.

Zaan postanawia wykorzystać zdobyte informacje. W tym celu potrzebuje lichwiarza.
Stolica Troy słynęła z kupców i lichwiarzy.
— Ktoś, żeby miał dużo... no wiecie czego... i nie pytał i... był na uboczu.
Chłopcy spojrzeli po sobie.
— Będzie Zyrion dobry? Nie?
— Haale? Margento? Albo ten, spod Wysokiego Sadu, jak mu?...
— Zyrion! — uciął ten sam smagły chłopak. — Tylko on w dzielnicy od... — zawahał się nagle patrząc na Zaana. — No od...
— To zła dzielnica — dodał inny. — no... od...
— Od kurew — dodał ktoś odważniejszy.
Mujeju, mujeju, jakiej odwagi wymaga wypowiedzenie słowa “kurwa”! A jeszcze większej, słowa “pieniądze”, biednemu Zaanowi nie przeszło to przez gardło! A przecież rozmawiają ze sobą nie jacyś przerafinowani dżentelmeni, tylko syn chłopa i eskorta książęca - proste chłopaki, szkoleni w robieniu mieczem, nie w pałacowej etykiecie.

Trafiają do domu Zyriona, który bardzo dba o swoje bezpieczeństwo:
Sługa, z pewnym trudem, odsunął ciężką zasłonę z kutego na ogniu żeliwa i wpuścił ich do niewielkiego pomieszczenia, gdzie siedział Zyrion.
Żeliwo jest stopem odlewniczym, do cholery!
W opku o Alic też mieliśmy kutą, żeliwną furtkę, pamiętacie? ;)
Tak, ale tamto opko pisała smarkata autoreczka, a nie facet po polibudzie, architekt, który w dodatku interesuje się militariami (a jak militaria, to nie da się nie otrzeć o metalurgię).

Rozdział dwudziesty pierwszy

Achaja zwinnie zeskoczyła z wysokiego piargu.
- Noż, psiamać - zrugał ją Hekke - mówiłem, że jak skaczesz, nogi razem!
- To se pokrwawię kajdanami - odkrzyknęła, uderzając oskardem w obrabianą skałę.
- Lepiej pokrwawić niż złamać, idiotko!
Dziewczyna zignorowała go. Uderzyła ponownie, wyszczerbiając kamień i jeszcze raz, w to samo miejsce... Potężny fragment oderwany od macierzystej skały potoczył się wprost pod jej nogi. Odskoczyła, żeby jej nie uderzył, potem kucnęła i zagarnęła go do olbrzymiego kosza, gdzie miała już poprzedni urobek. Schyliła się, zarzucając sznur na ramię i bez większego trudu wstała (mocą Mary Sue ignorując chrupnięcie w krzyżach) z ciężarem na plecach, który przecież, jeszcze nie tak dawno, nie dawał się w ogóle unieść z ziemi. (...) Achaja była teraz silna, zwinna, gibka i sprawna.
Jasne. Harując ciężko całymi dniami, na głodowych racjach, wzbogacanych tylko okazjonalnie robakami, jaszczurkami, czy co tam jej się udało złapać, wyrobiła w sobie taką siłę i sprawność, że ho, ho.
Taaa, a kręgosłup i stawy ma w stanie wprost idealnym.
Gdyby to istotnie tak działało, to z kołymskich łagrów (że TYLKO o nich wspomnę) powinny wychodzić całe zastępy supermanów...

Zahartowała się dzięki pomocy swoich opiekunów, którzy umożliwili jej przetrwanie najcięższego, wysysającego wolę i siły okresu. Teraz bez przeszkód mogła pracować cały dzień. Było jej wszystko jedno, czy uderzeniami oskarda rozbija skałę, czy leży w zaciszu ziemianki, obserwując gwiazdy mrugające w wejściowym otworze.
Znaczy, jakby jej tak kazać łupać skałę dzień i noc, bez chwili na odpoczynek, to też by jej było wszystko jedno? Maszyna, nie baba.

Już nie mdlała po zwaleniu się na swoje legowisko, nie zapadała w nicość, teraz normalnie zasypiała. Potrafiła skakać, biegać w kajdanach (no... nazwijmy to umownie „biegiem”), potrafiła sama o siebie zadbać, walcząc, przy pomocy oskarda, zwykłego kija czy choćby pięści.
Albo i nie potrafiła, bo parę zdań dalej... sami zobaczycie.

Zrzuciła ładunek i przykucnęła przy omszałym kamieniu przyniesionym przez kogoś innego. Obróciła go z zaciekawieniem. Miała rację! Jakiś pacan nie zajrzał pod spód, a tam przecież... pełzały białe, grube i tłuste robaki.
Omszałym? Hm, pustynia musiała być mocno wilgotna, albo ktoś przyniósł ten kamień naprawdę z daleka...
Ze skąpych opisów wynika, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju hamady, ale dziwnej bardzo, bo i mech, i robactwo w ilościach wystarczających, by nie tylko utrzymać się przy życiu, ale nawet... za chwilę zobaczycie.

Achaja i Krótki idą do “fagasów”, zagrać w trzy kubki, by zdobyć trochę mąki.

Krótki grał dobrze i umiejętnie oszukiwał. Już po chwili wracali do ziemianki, niosąc pełne garście mąki.
- No i widzisz, mała - gderał po drodze. - Umiesz już żyć. A rok temu byłaś jak niemowlę odstawione od piersi...
- To już rok minął?
- Aaaaa... będzie z rok. Kto by tam liczył dokładnie.
Karzeł wskoczył do ziemianki, wysypując łup na malutką szmatkę. Systematycznie strącał z dłoni nawet pojedyncze ziarenka.
Uhm, drogi autorze, niech pan kiedyś wsadzi rękę w mąkę i spróbuje postrącać z dłoni “pojedyncze ziarenka”...

- Posłuchaj mnie uważnie. Mówiłem ci kiedyś, że Hekke to szermierz natchniony. Jeden z kilku na świecie! On mógłby cię nauczyć, jak naprawdę walczyć. Ja mógłbym ci pokazać różne sposoby. Żebyś przynajmniej mogła sama chodzić po obozie.
Minął już rok, a im to dopiero teraz do głowy przyszło.
A podobno umiała sama o siebie zadbać, walcząc...?!

Póki co, twój tyłek jest zbyt cenny, żeby puszczać cię samą. A to zawsze kłopot.
-Poradzę sobie!
-Gówno sobie poradzisz. Jak się rzuci pięciu, samym kijem nie poradzisz. A jak cię zjedzą w jakim kącie, boś w końcu jedyna już, która została delikatna, dobrze wykarmiona i nie łykowata, to nawet potem nie będziesz mogła usiąść i zapłakać nad swoim losem.
...delikatna?!
.. nie łykowata?!
...dobrze wykarmiona?!
O.O
Może jeszcze powiesz, że mięciutka jak kaczuszka?
Widzicie? Na tej pustyni robactwo występowało w ilościach hurtowych, w dodatku było wyjątkowo pożywne.
Przy okazji nasuwa się pytanie, jakim cudem nowy transport niewolników nie zostaje pożarty już na wstępie, skoro konsumpcja ludziny wchodzi w grę.
Nieno, chyba strażnicy by nie dopuścili...?

— Nie przerywaj! Siedź i słuchaj. Od dzisiaj nasłuchasz się wykładów, oj nasłuchasz... — Krótki splunął zamaszyście.
Paul Atryda mruknął coś pod nosem na temat wody i pustyni, ale kto by go tam słuchał.
O, tak. Nasłuchasz się, oj nasłuchasz. A my, biedni czytelnicy, wraz z tobą.

Krótki najpierw daje kolejny pokaz oszustwa w trzy kubki, a potem wygłasza wykład “co to jest szermierz natchniony i jak go rozpoznać”. Na pięć stron drukiem. Generalnie, szermierz natchniony to taka cholera, co zabije każdego, nie liczy przeciwników i nigdy nie przegrywa. Chyba że stanie przeciwko innemu szermierzowi natchnionemu. Zapamiętajmy.

Hekke uczy Achaję szermierki według zupełnie innych zasad niż dotychczas.

Ty jesteś księżniczką, uczyli cię mistrzowie, przy których instruktorzy fechtunku w wojsku mogliby, co najwyżej, podawać kalafonię do czyszczenia ostrzy.
Kalafonię to mogliby podawać skrzypkowi z armijnej orkiestry. Ta substancja służy do zwiększania przyczepności (np. smyczka do strun), nie do czyszczenia czegokolwiek. Natomiast przy lutowaniu służy jako topnik, nie jako środek czyszczący grot.
Ostrza czyści się terpentyną, a kalafonia ma z tym tyle wspólnego, że jest pozostałością po oddestylowaniu terpentyny z żywicy.
Może nie chodzi o kalafonię, tylko kakofonię... pojęć ;)

Wiesz, kto to jest szermierz natchniony? To człowiek, który nie liczy przeciwników.
Aha. Dobrze, że Miyamoto Musashi nie był szermierzem natchnionym, tylko trzeźwo myślącym facetem, który starannie planował swoje starcia.

Wiesz, co to jest rzucić się we czterech naraz? Tego nawet rycerze Zakonu nie potrafią.
No i słusznie, bo jak jest więcej niż trzech na jednego, to przeciwnicy przeszkadzają sobie nawzajem.
Ba, kiedy jemu nie o to chodzi... Z wyjaśnień Hekkego wynika, o ile jestem w stanie to zrozumieć, że nie rzucą się, bo... eeee... nie mają do siebie nawzajem zaufania i boją się, że któryś się wycofa, zostawiając pozostałych na śmierć. Jakoś tak.
To niech się nie rzucają, tylko poczekają na kumpla z kuszą;P
No. Wiedźminów tu nie ma, w locie nie odbiją.

Potem Hekke opowiada o bitwie pod Wizną... tfu, przepraszam, o szermierzu Virionie i jego ludziach, którzy przez jedną noc pokonali po czterdziestu przeciwników każdy. I gada, gada, gada...  Przy czym całe to gadanie sprowadza się do prostej prawdy: szermierka to nie zabijanie, zabijanie to nie balet.

Wiem, czytałaś kroniki rycerskie, a tam się aż roi od opisów: „wykonał piruet i pół zwrotu, unosząc świetlistą klingę oszukał przeciwnika, który również podniósł rękę... Ostrze w dół, półobrót, przerzut miecza do drugiej ręki i... krew zdrajcy chlusnęła na podłogę!”
Fajne tam mieli kroniki rycerskie, w naszych o ileż mniej jest finezji!
Oliwier słyszy to, płonie gniewem. Spina konia złotymi ostrogami i jak szczery baron gotuje się uderzyć. Kruszy mu tarczę, rozdziera zbroję, wbija mu w ciało płótno swego proporca, drzewcem podnosi go ze strzemion i wali go trupem. Patrzy na ziemię, widzi leżącego zdrajcę. (...) Usłyszał
to arcybiskup Turpin. Nie ma pod słońcem człowieka, którego by bardziej nienawidził. Spina
konia złotymi ostrogami i mężnie zrywa się, aby go ugodzić. Skruszył mu tarczę, rozpruł
pancerz, wbił mu w ciało swoją wielką kopię; przyciska mocno, potrząsa nim, zdziera z konia
i wali go trupem na ziemię. Patrzy na ziemię, widzi leżącego zdrajcę.
(Pieśń o Rolandzie)
Ojtam ojtam, toż Autor kpi po prostu z kolegów po piórze, taka drobna złośliwostka, rzecz zwykła w “środowisku”.

Ostatecznie wszystko sprowadza się do...
Zabij! Zabij, a potem będziesz się zastanawiać, czy prawidłowo wykonałaś przejście Brasa z właściwymi przydechami. (...) Powiem inaczej, jeśli przeżyjesz, będziesz miała możliwość zastanawiania się, czy zrobiłaś dobrze. Jeśli zginiesz, bądź pewna, że ten, co cię załatwił, nie będzie płakał... (...) Zapamiętasz wreszcie, że nie chcę, żebyś szła z kimkolwiek walczyć? Masz pójść i go zabić. Od razu. Bez wywijania mieczem, jak nie przymierzając cepem! Zabijaj od razu, rękami, zębami, nogami, napluj mu w oczy, zabijaj czymkolwiek. Jak już dotkniesz miecza, to nie po to, żeby machać na wiwat. Zabij! Zabij od razu, na przykład tym samym ruchem, którym wyciągasz miecz z pochwy.
Hm, czyli jednak zakłada, że Achaja będzie jeszcze kiedyś trzymać miecz w ręku. A chwilę wcześniej tłumaczył jej, że nigdy, w żaden sposób nie wyrwie się z obozu niewolników...
Nie sądzę, by należało to brać dosłownie. Hekke odruchowo używa słowa “miecz”, mając na myśli broń. W ogóle z jego opowieściami jest problem, bo dla czytelnika, który w życiu nie interesował się szermierką (a już zwłaszcza jej duchowym aspektem) ich przesłanie jest po prostu niezrozumiałe.

Rozdział dwudziesty drugi
Minął rok, do Mereditha w celi znów przychodzi Wirus, ale ponieważ czarnoksiężnik nadal nie rozumie, osocho - odchodzi, zapowiadając, że zjawi się znów za rok.
Wirus znowu wygłasza mętne mądrości, przy okazji ROBI ALUZJE.
Ale to już był pewien stary filozof, który powiedział pięć wieków temu. “Ja i tylko ja". To chyba solipsyzmem zwą, czy jak?
Mówi, jak mniemam, o naszym, stuprocentowo ziemskim, sofiście Gorgiaszu?
Albo też musimy założyć, że dawno, dawno temu w odległej Galaktyce nie tylko nazwy gwiazdozbiorów, ale i kierunki filozoficzne mieli te same, co u nas.
Rozdział dwudziesty trzeci

Jeden z więźniów oszalał i grozi, że pozabija wszystkich swym młotem do kruszenia skał. Strażnik każe Achai go załatwić, co ta, dzięki naukom Hekkego, robi niemal natychmiast i bez wysiłku.
Zrobiła jeszcze krok. Wariat włożył w ten cios wszystkie swoje siły. Młot świsnął, opadając na głowę dziewczyny, ta jednak odsunęła się lekko i uderzyła pięścią z boku ciężkie drzewce, zmieniając jego tor. Poczuła na twarzy podmuch - obuch minął ją w odległości dłoni,może półtorej...
Nie próbujcie tego w domu. Ciężkie cholerstwo na stosunkowo krótkim, sztywnym trzonie, trzymane kurczowo oburącz, TROCHĘ różni się od treningowego kijaszka.

Stojąc ciągle bokiem, walnęła szaleńca łokciem w krtań i wykorzystując to, że się pochylił, usiłując odzyskać oddech, zarzuciła go sobie na plecy. Podniosła też leżący obok młot.
Oczywiście nawet przez moment nie odczuła palącej potrzeby rozmasowania ręki, przecież codziennie rozbijała kamienie pięściami i miała wprawę.
Tylko że nie.

Potem rozmawia z grupą innych “ludzi”.
- Już dwa lata tu jesteś? - Rokhan opróżnił swoją miskę i wylizał dno. - Przejdź do nas, zawsze lepiej z rodakami, niźli wrogami.
- Akurat. Po jednej nocy z wami, nie mogłabym nogami poruszyć!
Hmm, ale dlaczego, skoro i tak nie ma czucia między nogami?

- He, he, he... - Rokhan, zanim został żołnierzem i popadł w niewolę, był robotnikiem budującym królewskie drogi w Troy. Dlatego zdołał się szybko zaadaptować do nowych warunków i stworzył własną grupę. - A ci dwaj to niby kapłani? W ogóle nie dupczą, co?
Bo kapłani nie dupczą, to najoczywistsza z oczywistych oczywistości. Szkoda tylko, że w wielu religiach o tym nic nie wiedziano.

- Ale ich jest dwóch, a was siedmiu! Idź ty mi, zaraza, zbereźniku jeden!
Hm, no właśnie. Zastanawiam się, czy w świecie Achai rzeczywiście nie robi się dzieci jakimś zupełnie innym sposobem niż powszechnie znany, bo zauważcie - dziewczyna jest w obozie już dwa lata, regularnie współżyje z dwoma facetami i nie tylko nie zaszła w ciążę, ale nawet nie pomyślała przez chwilę, co to będzie, jeśli jednak zajdzie. A moim zdaniem, taka obawa powinna towarzyszyć jej stale - w końcu ciąża i poród w takich warunkach, to właściwie wyrok śmierci (o ile w ogóle dotrwałaby do porodu, nie roniąc dużo wcześniej).
Owszem, w końcówce powieści pojawia się informacja, że Achaja była bezpłodna, ale na tym etapie ona jeszcze o tym nie wie, bo i skąd. Możliwe, że ubezpłodniła ją trucizna, którą była torturowana - ale przy opisie tortur też nie ma najmniejszej wzmianki o takim jej ubocznym działaniu (a można było to załatwić jednym zdaniem Mistrza Anai! “Młoda jesteś, przeżyjesz... tylko dzieci mieć nie będziesz” - i po problemie).
Można by też tłumaczyć, że od głodu i nieludzkich warunków zanikła jej miesiączka... ale chwilę wcześniej mieliśmy wzmiankę, że jest “dobrze odżywiona”, a jej ogólny stan zdrowia, jak widzimy, jest wręcz doskonały.

- Ale ich jest dwóch, a was siedmiu! Idź ty mi, zaraza, zbereźniku jeden! - Achaja już dawno przyswoiła sobie język niewolników, ten, którego używali “ludzie".
Sineira już dawno przyswoiła sobie język budowlańców i projektantów, i stwierdza, że “ludzie” są niezwykle powściągliwi w tej materii.

Kolejne nauki Krótkiego:
— Tyle razy ci powtarzałem, nie siadaj nigdy do gry, jeśli z góry nie zapewnisz sobie zwycięstwa. Nie walcz z nikim, jeśli już z góry nie będziesz miała zapewnionego zwycięstwa.
Taaaa, tylko że z takim nastawieniem - “na pewno zwyciężę” - pewien rycerz Zakonu podszedł do Siriusa i skończyło się to dla niego marnie.
Ale oni graja w “łapki”, no. To co innego.
E tam, łapki to tylko przykład, a rada się odnosi do wszystkiego. Chwilę potem Krótki płynnie przechodzi do instrukcji skutecznego zabijania.
Oraz uśmiechania się “jebliwie”. Zapewne dlatego, że miał z góry zapewnione...

- Wiesz, że nawet leżąc możesz się uczyć?
- Taaaa... Wiem nawet czego!
Roześmiał się chrapliwie, kręcąc głową.
- Wiesz, że ja nigdy nie marznę?
- To akurat wiem. Pustynna noc zimna, kiedy ja i Hekke drżymy nad ranem, ty leżysz jak pod pierzyną.
- A wiesz, co daje ciału ciepło?
- Niby co?
- Krew.
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Trudno było wymyślić coś głupszego.
Dwa lata w obozie, trening i nauka, a ona nadal zachowuje się jak współczesna gimbusiara. Dlaczego, autorze? Dlaczego?

- Jeśli leżąc spokojnie, zaczniesz sobie powtarzać, że twoja lewa ręka jest ciężka, to po pewnym czasie stanie się ciężka. Tak, że trudno będzie ją podnieść. Jeśli zaczniesz powtarzać, że lewa ręka jest ciepła, to będzie ciepła bez względu czy wokół zimno, czy upał. (...)Twoim najgorszym wrogiem jest twój własny umysł. On cię wiąże, on cię krępuje. Po pewnym czasie rozgrzejesz tak całe swoje ciało.
W “Koncercie Nieskończoności” Grega Beara technikę czerpania ciepła z wnętrza nazywali “hyloką”. (Tak tylko wspominam.)

Będziesz to mogła robić w każdej chwili. Będziesz mogła wstrzymać bicie serca, pozbyć się lęku, powstrzymać krew cieknącą z rany.
- Pokażesz mi? - dziewczyna zainteresowała się nagle.
- Przecież ci mówię. Zacznij dzisiaj, przed snem.
— I jak się zatnę, to będę mogła powstrzymać krew?
Krótki machnął ręką.
— Może... Po roku ćwiczeń. Ja to potrafię.
To z Krótkiego taki jogin i do tej pory nie pomyślał, jak to wykorzystać? Mógłby przecież wstrzymać bicie serca, udawać martwego, tam zdaje się trupów pozbywali się prosto, porzucając gdzieś w piachu... Ok, tak tylko sobie myślę na głos.

Hekke nadal uczy Achaję walczyć oraz filozofuje ile wlezie. Wygłasza też cenne teorie, na przykład tę, że Achaja wygrać nie może, bo...
Wiesz dlaczego? Bo jesteś dupą! Nie myślisz jak mężczyzna. Nie potrafisz się poświęcić.
Nie skomentuję. Wytrzymam. Nie skomentuję.
W każdym razie Hekke znowu gada. Chyba demonstruje, jak zagadać przeciwnika na śmierć.
Achaja przechodzi też kurs biegania po ścianach i sufitach. Wyczuwam w tym powiew jakichś wschodnich nauk, ale się nie znam, to się nie wypowiem ;)
Och, powiew był już wcześniej:
Daj z siebie wszystko, godząc się na śmierć, na zatracenie.
Paczpani, samuraj jak malowany.

Nikt nie powiedział, że wolność jest łatwa, że tania jak postaw sukna (Sienkiewiczem zapachniało), że można ją mieć jak dziwkę za dwa brązowe w burdelu. Ale można ją mieć. Tylko nie patrz na innych. Zobacz samą siebie we własnych oczach. Nigdy nie patrz na innych. Wolność to ty, kotku. Tylko ty!
Matko, jak ten facet pieprzy... Przy okazji muszę zauważyć (czysto subiektywnie), że powtarzające się odzywki w stylu “dupo” czy “kotku” zgrzytają okrutnie i gryzą po oczach.
ZWŁASZCZA to ni stąd, ni zowąd “kotku”.
Albo “rybcia”.

A na koniec...
- Posłuchaj mnie - powiedział po dłuższym czasie. - Jesteś silna i szybka. Teraz wiem, że także zdecydowana. Ale... Od jutra zaczniesz nosić nie tylko swój kosz z urobkiem, ale także mój i Krótkiego. Naraz. I wszystko biegiem. Taaaaak, to będzie dobre ćwiczenie.
Taaaaaak, doskonałe, spalonych mięśni i zerwanych ścięgien najwyraźniej w tym świecie nie znają.

Tak na marginesie: jakim cudem dwóch takich zajebistych, super-duper-wyczesanych mistrzów dało się złapać, dotransportować na pustynię i udupić na tej budowie???
Imperatyw Narracyjny.

Rozdział dwudziesty czwarty

Mika i Zaan w Biurze Handlowym omawiają, ilu już ludzi kupili za pieniądze Zyriona na dworze cesarza w Luan. Potem obmyślają intrygę z podesłaniem cesarzowi wróżbity, który początkowo będzie dokładnie przewidywał ruchy troyańskich wojsk, a następnie, w kluczowym momencie, da fałszywą radę.
Były kapłan, strasznie, psiamać, mądry. Zna gadkę wróżbitów i potrafi się nią posłużyć. A poza tym... On lubi ogromnie chłopców. A to, kurza twarz - Mika uśmiechnął się perfidnie - zakazane przez prawo i u nas, i w Luan.
Bo nawet gdzieś, kiedyś, na innej planecie ludzie dzielą te same uprzedzenia. Chociaż, głupia sprawa, homoseksualizm był akceptowany np. w starożytnym Egipcie.
Że o Grecji nawet nie wspomnimy.

Rozważają też inne sposoby osłabienia Luan:

- Tam jest takie małe państewko - Mika znowu nachylił się nad mapą. - Arkach. Nie na wiele nam się przydadzą. Tam jest matriarchat, w wojsku walczą same dziewczyny. Górzysty kraj, biedny, za nim już tylko Wielki Las a za nim „Chorzy Ludzie”. (...) Tam jest ciągła wojna. Nie tak jak u nas - wybuch i spokój, wybuch i spokój. Oni... hm... czy one raczej, walczą cały czas.
(przekleję teraz kawałek z dalszego rozdziału, by lepiej objaśnić zwyczaje panujące w Arkach)
Tam w wojsku są same dziewczyny. Wymyślili sobie, że skoro mają tak mało ludności, to mężczyźni będą produkować wszelkie dobra, a baby walczyć, żeby nie umniejszać potencjału.
Genialny pomysł, zaiste, tylko ciekawa jestem, jak sobie radzą z odbudowywaniem populacji, kiedy im większość młodych (!!!) kobiet polegnie na polach bitew? Może w tym świecie kobiety rodzą całe mioty, po kilka - kilkanaście sztuk? Mwehehehehe.
Tym bardziej, że do urodzenia dziecka potrzebna jest kobieta w miarę zdrowa, a do zapładniania wystarczy inwalida wojenny, nawet i bez kończyn, byle miał penisa i jądra.

- Jest tam ktoś z jajami? Tfu! - Zaan uderzył się w czoło. - Chciałem spytać, czy jest tam jakaś baba do rzeczy?
Mika uśmiechnął się mimowolnie.
- Ktoś, kto mógłby wziąć udział w naszych interesach? -zmarszczył brwi. -Jest. Nazywa się Biafra, jedyny facet w morzu bab. Syn księżniczki. Nie mógł brać udziału w życiu publicznym, bo jest chłopcem. Po śmierci matki zabrali mu pałac, bo... Tam się księżniczki wybiera jak u nas, nie przymierzając, rajców. A jednak mamusia przedtem zdołała mu zapewnić jakieś tam stanowisko. Jest bodaj szefem zaopatrzenia ichniej armii.
Księżniczki wybiera się jak rajców...?!
Autor cały czas usilnie stara się ożenić feudalizm z demokracją, ale wychodzi mu taki ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra.
Biafra nie mógł brać udziału w życiu publicznym, ale mógł zostać szefem zaopatrzenia armii w kraju, który cały czas jest w stanie wojny. Tak, to na pewno JEST logiczne, a stanowisko szefa zaopatrzenia armii z całą pewnością jest “jakieś tam”.
No i oczywiście, z całego morza bab, tylko facet ma jaja... tfu! Chciałam powiedzieć, jest babą do rzeczy.

(...) Straszny skurwysyn, inteligentny jak zaraza, z żalem do wszystkiego i wszystkich wokół, chorobliwie ambitny.
- O to, to, to - podjął Zaan. - A z czego żyje?
- No w zaopatrzeniu...
- Pytam, z czego żyje? - przerwał mu Zaan.
- Ma jakiś tam drobny handelek. Ale wiesz, to przy całej swojej inteligencji, tylko wychuchany paniczyk. Idzie mu jak krew z nosa.
Zdecyduj się, człowieku. Albo straszny  skurwysyn, albo  pipa grochowa.

Omawiają jeszcze kwestię pewnego astronoma, który prawdopodobnie jest szpiegiem Zakonu, bo regularnie wysyła tajemnicze listy. Listy są oczywiście przechwytywane i kopiowane przez ludzi Zaana, ale póki co, nikt nie jest w stanie ich rozszyfrować.

Tymczasem w mieście działy się dziwne rzeczy. Książę Sirius wraz z ojcem jechał właśnie do budynku Rady. Kolejne posiedzenie miało odbyć się właśnie dzisiaj.
A zatem w posiedzeniach Rady biorą jednak udział książęta z synami, nie kapłani i Zakon...
Btw, zauważyliście, że do tej pory ani razu nie pojawiła się jeszcze nazwa stolicy Troy (ani bardziej rozbudowany opis) ani też imiona pozostałych książąt, poza Orionem i Archentarem (o małżonkach czy dzieciach nie wspominając)? Prawdę mówiąc, można tylko domyślać się, że jesteśmy w stolicy, bo równie dobrze każdy z wielkoksiążęcych rodów mógł mieć swoją własną siedzibę... Nie no, raz ktoś tam wspomniał, że to stolica. Zwierzchnikiem nad siedmioma Wielkimi Książętami jest król (który nawet chyba pałacu nie ma) - i kurnać!!! - znów, nie znamy nawet jego imienia i nie pokazał się do tej pory ani na moment!!!
Ten świat jest strasznie niedomyślany i niedopracowany, ot co.
Uhm. Zupełnie jak w rasowym pornolu.

Inne, wielkoksiążęce rody miały już jednak dość zachwiania równowagi sił w państwie. Skoro czekanie na reakcję Bogów w tej kwestii nie przyniosło spodziewanych rezultatów, przedstawiciele rodów postanowili wziąć sprawy w swoje ręce.
Naprawdę? Przecież już widzieli Siriusa, słyszeli jego wypowiedzi. Chłopak dostał stanowisko, które wszyscy mają w odwłoku. Na razie nie mogą wiedzieć, jakie działania podjął Zaan, a bez Zaana Sirius jest tylko głupkiem, który może co najwyżej stanowić źródło zabawnych dykteryjek.

Tuż przy Malowanym Portyku [Stoa Poikile?] czekał na orszak mistrz Lirion. (...) Ale Lirion nie miał podstaw do obaw. Był szermierzem natchnionym.
No to wróćmy na moment do wykładu Hekkego o tym, kim jest szermierz natchniony.
Są jeszcze szermierze natchnieni... Ludzie, którzy nie przegrywają, których jest kilku na świecie, którzy nie mierzą się ze sobą, chyba, że absolutnie muszą. Wiesz, kto to jest szermierz natchniony? To człowiek, który nie liczy przeciwników.(...) Podejście do prawdziwego szermierza jest jak podejście do węża... Ktoś zginie. Jeśli za długo będą się napastnicy wahać, zginą wszyscy. A nie chodzi mi o czas mierzony modlitwami, nie o czas mierzony oddechami. O mrugnięcie oka mi chodzi! (...) Nawet, jak stajesz przed trzyletnim dzieckiem uzbrojonym w grzechotkę, musisz dać z siebie wszystko.
— Panie...
Lirion spojrzał w dół. Tuż przed nim klęczało dwóch ludzi, pośród płaszczącej się dziatwy.
— Panie! Zmiłowania prosim! — mężczyzna bił pokłony jak przed królem. — Wyrugowali nas z ziemi. Mam żonę i dziewięcioro dzieci.
— Panie! My od dziesięciu dni nic nie jedli! — zawodziła kobieta. — Dzieci pomrą! Ulituj się panie, prosim pokornie!
Ałtoreczki zwykle używają słowa “obydwoje”, gdy chodzi o dwie osoby jednej płci, tu za to Uznany Autor stwierdził, że “dwóch ludzi” może przecież oznaczać mężczyznę i kobietę ;)
“Środowiska jednopłciowe” atakują podstępnie i znienacka;)

— Won ścierwa — żachnął się mistrz, ale jedna z zasmarkanych dziewczynek przysunęła się na kolanach, ujęła jego dłoń i zaczęła całować. Jej oczy szkliły się łzami od niemej prośby i bezmiaru ufności. Ośmielony czynem siostry, mały chłopczyk, również na kolanach chwycił za drugą dłoń.
— Won.
Reszta dzieci przy wtórze zawodzeń rodziców chwyciła mistrza za ręce i pokrywała je pocałunkami.
— Dobra, psiamać, dam brązowego — Lirion zmełł przekleństwo. — Tylko puśćcie nareszcie.
Rodzice przepełnieni wdzięcznością wstali składając ręce... do ciosu. W dłoniach mieli pałki. Lirion nie mógł się bronić obciążony dziatwą. Może mimo to wyszedłby jakoś z opresji, żona jednak widząc, że się wywija i pamiętając o przyszłości swych dzieci, walnęła tak mocno i celnie, że mistrz zalał się krwią i runął do jej stóp.
No i to by było na tyle w kwestii szermierza natchnionego jako maszyny do zabijania, która nie liczy przeciwników i nie ma w sobie cienia litości nawet dla trzyletniego dziecka, uzbrojonego w grzechotkę.
Zmylił go brak grzechotki. Nie był przygotowany na dzieci uzbrojone w smarki.

Następnie mamy Element Komiczny polegający na tym, że po udaremnieniu kolejnego zamachu na życie Siriusa, oficer miejskiej straży pisze wielce nieortograficzny i niegramatyczny raport o tym, jak to sześciu dahmeryjskich kuszników nagle poczuło nieodpartą chęć, by skończyć ze swym życiem i strzelali do siebie z własnych kusz tak długo, póki im się to nie udało. Celując również w plecy (własne), bo niby dlaczego nie.
Autorowi skończyły się stare kawały o trepach, więc przerzucił się na jeszcze starsze kawały o milicjantach. Podejrzewam, że było to działanie starannie zaplanowane, stuprocentowo zgodne z prawem inżyniera Mamonia, który rzekł był “Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę.”
Toć wiadomo, że szerokim rzeszom czytelników najbardziej podoba się to, co już kiedyś czytali.

Z placu budowy cesarskiej drogi pozdrawiają: Sineira, ćwicząca szermierkę na dwa kije i Kura, biegająca po ścianach,
a Maskotek łapie robaki na pyszny obiadek.

41 komentarzy:

Anonimowy pisze...

No to jadziem :)

"Można więc przyjąć, że znajduje się ona w odległości na tyle małej (w skali Kosmosu), że na niebie widoczne są te same gwiazdozbiory." - Na jakiej podstawie? Nie ma ku temu zadnych przeslanek, bo nie wiadomo jak Ci Ziemcy podrozuja. Jesli korzystaja z czarnych dziur, to przerzuca ich w zupelnie inny kawalek kosmosu. Ich Syriusz i nasz Syriusz to nie jest to samo cialo niebieskie. Ergo nasz Syriusz jest gwiazda, a ich Syriusz moze byc cholerawieczym.

Owszem, mozna sie doczepic czemu nazwy sa podobne, ale wtedy tez trzeba byloby sie czepic czemu Achaja nazywa sie Achaja, a Troy Troy - to tez sa nawiazania do greckiej kultury.


"Hm, nie wiemy, ile dokładnie trwała “modlitwa”, ale chyba długo, bo nawet chemiczna farba potrzebuje co najmniej z pół godziny, by dobrze złapać, a co dopiero ziołowa " - pudrowanie to chyba jedyna co ma tu sens... A trzy modlitwy to chyba kalka z trzech zdrowasiek, nie? To ile to moze byc?

"Krótki musiał więc mieć wyjątkowo długie i szczupłe palce, by właśnie te komórki potraktować mazidłem" - Nie musi, jesli dzialaja opary. Umieszczasz maz tak blisko receptorow jak sie da, opary sie wydzielaja, robisz wdech i pozamiatane.

"Europocentryzm w seksie. " - Europocentryzm wszedzie, i nic dziwnego skoro Troy i okolice narzucaja nam nachalne skojarzenia ze starozytna Grecja i sredniowieczna Europa.

"- Na północy mógłbym wyjść na róg ulicy, pod latarnię, pieniądze zarabiać." - FAIL! :D Autora fail, koszmarny, nie wasz. A zaraz, ja tu bronic mialam.. :D

"Węgorza na przykład?" - Wegorz w strumieniu z kaszy...? O.o

"Hmm, ale dlaczego, skoro i tak nie ma czucia między nogami? " - to, ze nie ma czucia nie oznacza, ze nie dochodzi do mechanicznych uszkodzen tkanki.

" jakim cudem dwóch takich zajebistych, super-duper-wyczesanych mistrzów dało się złapać, dotransportować na pustynię i udupić na tej budowie???" - ten sam motyw byl w najnowszym Batmanie :)))

Pozdrawiam,
Gayaruthiel

Anonimowy pisze...

A z pozdrowieniami od mojego chlopaka:

Zgniot i rekrystalizacja żeliwa sferoidalnego"
"w zakresie temperatury 840-1050 o C mo że być prowad zona obróbka plastyczna żeliwa sferoidalnego, tj. kucie swobodne i matrycowe, wyciskanie, prasowanie lub walco wanie. Próby kucia swobodnego żeliwa sferoidalnego ferrytycznego i perlitycznego wykazały pęknięcia żeliwa dopiero po przekroczeniu stopnia prze kucia równego 4,5. Obróbka plastyczna powoduje wzrost granicy plastyczności wytrzy małości na rozciąganie, wydłużen ia i udarności w kierunku podłużnym. Żeliwo sferoidalne przeznaczone do obróbki plastycznej powinno zawierać jak najmniej fosforu (poniżej 0,1%) [1]."

http://www.afe.polsl.pl/index.php/pl/1847/zgniot-i-rekrystalizacja-zeliwa-sferoidalnego.pdf

Gaya Ru

kura z biura pisze...

GayaRu: Ale mówimy o kuciu ręcznym, przez kowala z młotem, jak to w tym świecie funkcjonuje, czy o współczesnych kuźniach przemysłowych, bo to chyba jednak nieco inna technika i warunki?

Anonimowy pisze...

<<"Hmm, ale dlaczego, skoro i tak nie ma czucia między nogami? " - to, ze nie ma czucia nie oznacza, ze nie dochodzi do mechanicznych uszkodzen tkanki.>>

Może dlatego, że to ironia była.

Ten obóz, w którym Achaja siedzi, przypomniał mi taką anegdotkę, jak to książka o obozach koncentracyjnych została pomyłkowo w klasyfikacji UKD w pewnej bibliotece opisana pod hasłem "obozy sportowe". Teraz już wiem, skąd bibliotekarzowi wziął się ten błąd.

Bzdurna ta scena jak stąd do uniwersum Achai.

Ag

Anonimowy pisze...

Można przyjąć - w sensie "dopuszcza się" - nawiązywałam do dyskusji pod poprzednią analizą.

Opary - owszem, ale z tekstu to nie wynika.

Węgorz w strumieniu wody, woda też tam spływała i odpływała.

Mechaniczne uszkodzenia tkanki - niby tak, ale co z rekordem Lisy Sparxxx?

Co do kucia żeliwa - doczytaj, w jakich warunkach przeprowadzano ten eksperyment i zwróć uwagę, że mowa jest o żeliwie miedziowym - stopie o specjalnym przeznaczeniu. O ile dobrze kojarzę, patent na ten wynalazek przyznano w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Seraf pisze...

@ Gayaruthiel

Ja rozumiem, że inny Syriusz, że pudrowanie to farbowanie - ale dlaczego, na dowolnie wybranych bogów, autor nie przekazuje tego co chce przekazać? To czytelnik ma sobie sam wymyślać co i jak było i ćwiczyć wyobraźnię jak na zadaniu klasowym, kiedy to trzeba sobie wykoncypować różności związane z wybranym przez nauczyciela hasłem?

Anonimowy pisze...

Mechaniczne uszkodzenia tkanki - niby tak, ale co z rekordem Lisy Sparxxx? - spodziewam sie, ze uzywala lubrykatu, niedostepnego w obozie :P

Seraf pisze : "To czytelnik ma sobie sam wymyślać co i jak było i ćwiczyć wyobraźnię" - A czy nie do cwiczenia wyobrazni sluza ksiazki ? :P

"Węgorz w strumieniu wody, woda też tam spływała i odpływała." - a to spoko, widac nie doczytalam.


Ogolnie rzecz biorac tego odcinka bylo o wiele trudniej bronic niz poprzedniego, co zreszta widac po dlugosci mojego komentarza. Dobra robota! :))

Gaya Ru

Seraf pisze...

@Gaya Ru
Książki nie służą do tego coby czytelnik je uzupełniał. Czytelnik nie ma ich pisać, a czytać i wiedzieć co autor chciał przekazać. I nie, nie zaczynajmy tu polemiki w temacie "książki abstrakcyjne" bo chyba "Achajka" taką nie ma być? :P

A w ogóle "Pomnik Cesarzowej Achai" jest jeszcze głupszy. A wydawało mi się, że gorzej nie będzie.

Borówka pisze...

Tamte fragmenty Achai były tylko kiepskie, a te są jeszcze na dodatek nudnawe. Analiza jednak mi się podobała :)

W tym tygodniu wygrywa Achaja z nastawieniem "acomitam" (i robaki) :P

Będzie kolejna część? :>

Anonimowy pisze...

A mnie te polemiki(jakoś i samo dzieUo) nudzą śmiertelnie- dajcież se wreszcie spokój z tym bredzeniem. Ałtor w szczenięcych latach(nie wiem, nie interesuję się...:-)zakładam,ze szczenięce, wykazując dobra wolę) popełnił jakieś grafomańskie przewinienie, o którym pewnie sam by chciał zapomnieć; miał farta,ze ludzie, wygłodzeni przez PRL(chyba? znowu zakładam,ze nie wszyscy czytelnicy fantasy to bezmózgi) się nie poznali na nim i jego potwornym tworze... ale może teraz, jak mamy coś lepszego, to dajmy temu już w spokoju rozłożyć się w nawóz, bo te "zabawy z tekstem", które tu są uprawiane zalatują mi nekrofilsko.

kura z biura pisze...

Wiesz, może i popełnił w szczenięcych, też miałyśmy takie podejrzenia, ale wydał w roku 2002, mając, jak łatwo policzyć, 42 lata - i co, bez powtórnego przeczytania, redakcji, złapania się za głowę "co ja za durnoty nawypisywałem"? I nie chce zapomnieć, bynajmniej - w zeszłym roku wyszło wznowienie, a w tym pierwszy tom kontynuacji, pt. "Pomnik cesarzowej Achai".

Anonimowy pisze...

Mam nadzieję, że sceny typu "śmierć Achajki, zmartwychwstanie u nagich kotków + zyskanie super duper mocy" lub "Achaja w kobiecej armii" jeszcze załapią sie do analizy... Czekam na dalsze części, bo odwalacie kawał świetnej roboty!
Świadczy o tym liczba "komcuiff" pod ostatnią notką - 91, to chyba rekord?

Anonimowy pisze...

Co za badziew z tej powieści. Dzięki za analizę. Dobrze, że zabrałyście się za tę miernotę. Pamiętam, że kilka lat temu usilnie wciskała mi ja bibliotekarka, bo to ponoć taka dobra książka... Nie zmęczyłam nawet pierwszej części.
Obrzydliwe są te fantazje aŁtora o dupach i gwałtach. I pomijając wszystko inne, to jest zwyczajnie nudne.
Czytałam niedawno wywiad z Ziemiańskim, o "Pomniku cesarzowej Achai"... Facet zrobił na mnie mega niemiłe wrażenie.
Czekam oczywiście na ciąg dalszy :)

Izolda

rinoasin pisze...

Piękna analiza! Najbrdziej ubawił mnie fragment o wiadomościach zostawionych w winiarni, boru to na serio jak z jakiegoś opka!:) Zamierzacie może zanalizować całą trylogię?

kura z biura pisze...

@Rinoasin: mam w planach na pewno dwa tomy; trzeciego to nie wiem, bo nudny jak jasna cholera... Mam nadzieję, że Sine to wytrzyma ;)

Ther pisze...

Fantastyczna analiza, solidna, a niekonsekwencja Autora wyłazi wszystkimi dziurami (w logice). A co do wykładu Hekkego o tych całych szermierzach natchnionych (tak swoją drogą, nie wiem skąd, ale kojarzę ten termin - albo jakiś bardzo zbliżony) - toż to bełkot był straszliwy, powtarzanie w kółko o tym wężu... Naprawdę nie dało się tego jakoś krócej i zwięźlej opisać?

Tak czy inaczej, dziękuję ślicznie i proszę o więcej. :)

Anonimowy pisze...

No,dobra,dobra,wiemy już czego nie czytać.Ale może jakąś przerwę teraz zrobicie,bo to po prostu do wyrzygu nudne... Albo obrzydliwe, kiedy są sceny z Achają. Czy Ałtora kręcą takie sceny? współczuję jego małżonce,bo chyba na dziwki chodzi, żeby fantazje zrealizować... hmmm...a może go nie stać na realizację i dlatego takie książki pisze? poszedłby w otwarte porno, zrealizował się literacko,z takim poziomem talentu,przyjęli by go tam jak swego!;-)

Kalevatar pisze...

Przepyszna analiza. Fragmenty w kamieniołomach są moimi ulubionymi ze względu na naprawdę wielkie ilości galopującego idiotyzmu. Zwłaszcza ten przyrost formy Achai, która zaczynając jako "silna i sprawna" dziewczyna przy morderczej pracy i głodowej diecie staje się jeszcze silniejsza i sprawniejsza... musi seks od tyłu tak hartuje, nie ma innego wytłumaczenia.

A motyw z szermierzami natchnionymi jest niczym wisienka na torcie.
"Wiesz, co to jest rzucić się we czterech naraz? Tego nawet rycerze Zakonu nie potrafią."
Wygląda na to, że w Achajolandzie żyją sami tchórze. Come on, kto uderzy ze mną jadowitego węża?
- My - odpowiadają Spartanie.
- I my! - odpowiadają Spartanki.
- Nie, my! - odpowiada polska szlachta. - Lewą ręką! Z zawiązanymi oczami! Gołą dupą na niego usiądziemy! No co, MY nie usiądziemy?!
Wgl z zalinkowanych przez Kurę wyjaśnień Hekkego wynika, że rycerze Zakonu nie rzucą się w czterech naraz, choć w ten sposób przynajmniej jeden mógłby zarąbać natchnionego, ale w dwóch czy trzech już się rzucą, choć (podobno) nie mają szans. Wzrost nieufności w stosunku do współzakonników wzrasta u nich wykładniczo? Gdy mają tylko jednego kolegę, jest spoko, ale przy trzech już sobie nie ufają?

Dalej: mętne filozofie są mętne.
"Zobacz samą siebie we własnych oczach. Nigdy nie patrz na innych. Wolność to ty, kotku. Tylko ty!"
Serio, czekam tylko na Achaję medytującą pod wodospadem.

Więcej analizy pragnę, więcej! Tak trzymać! :)

Pigmejka pisze...

Wspaniała analiza. Czy mi się zdaje, czy ten tekst z rozdziału na rozdział naprawdę staje się coraz durniejszy?
Chyba jestem skrajną masochistką, bo mimo wszystko będę niecierpliwie czekać na kolejne części. :D

Anonimowy pisze...

@Ther: Bracie w cierpieniu!!! Toż ja od tygodnia przetrzepuję swoją domową bibliotekę, bo wiem, że gdzieś już to widziałam, ale nie wiem, gdzie!!! Wprawdzie Musashi bywa nazywany w literaturze "szermierzem natchnionym", ale jestem pewna, że to nie jest to, co ciągle drapie mnie w mózg.

Dzidka pisze...

Ech. Pomijam już niekonsekwencje, idiotyzmy, brak researchu - ale dodatkowo jeszcze ta cała historyja jest nudna jak flaki z olejem i śledzie z terpentyną razem wzięte...

Markwia pisze...

"Toy Wars" wcale, ale to wcale nie jest lepsze. Chyba nawet jest gorsze. Nie wiem, czytałam tylko tamto.

A analiza. Nie możliwym jest napisanie czegoś i wydanie i przy okazji nie zrobienie sobie chociaż, do kury nędzy jakiegoś planu/spisu/rzeczy w stylu "tu jest pustynia głupi ćwieku, nie ma tutaj miejsca na mech!"

Anonimowy pisze...

Mech na pustyni zrobił mi dzień. Potwornie nudne jest to opko... eee, ta wydana i uznana książka. Strach się teraz brać za nowości w księgarni, a nuż się taki gniot w ręce złapie...

Bądźcie dzielne, dziewczyny, analiza jest borska!

Nadira

Winky pisze...

O matko, już wiem, dlaczego skończyłam lekturę na tej porno-torturze Achai. I bardzo dobrze zrobiłam, bo jako żem istotka o słabych nerwach wyczulona na temat gwałtów, po dojściu do rozdziału z Achają w obozie niewolników po prostu rozkurwiłabym tą książkę na strzępy (i musiałabym odkupywać, bo nie moja była). Mam nadzieję, że wytrwacie z analizą wszystkiego włącznie z "Pomnikiem...", skoro ponoć taki analny. :3 BTW: ten "Pomnik" to SERIO jest PIERWSZA część jakiegoś nowego cyklu? O ja pitolę... Już wiem, dlaczego do tej pory nie udało mi się zadebiutować: widocznie moje tfory są za mało gówniane. ;P

PS Dziękuję za podlinkowanie. ^^

Seraf pisze...

@Winky

Yep, "Pomnik" to pierwszy tom kolejnego cyklu. Strach się bać, bo jak się czyta to(uwaga, spoilery :P) Czarownice-Marychny Zuzie, polskie misje kolonizacyjne (taaak, mają tam Polskę, w tym ich świecie!) i takie tam.

Anonimowy pisze...

O rrrany, czy tylko ja słyszałam, fapfapfapanie autora przy scenach tortur/dupczenia? Naprrrawdę?
Baj de łej, to idiotyczne. To dzieUo. Całe. Od wczoraj jest dla mnie "Fapają", nie "Achają" i będę upierać się, że ten tytuł jest bardziej adekwatny.
I - szanowne analizatorki, więcej? Nieee, to już lepiej czyta się opka, naprawdę. Chętnie zobaczę, jak kończy się ten pierwszy tom, ale dwa to już przesada...

Wena i cierpliwości!
Altair B.

Winky pisze...

@Altair B.
"Fapaja" <3

Anonimowy pisze...

W "Pomniku" mają Polskę (alternatywną uhahaha) bo Polacy to Ziemcy - przedostają się przez góry i kolonizują sobie świat Achai, w którym już jej dawno nie ma, ale jest legenda i magia, Polacy, Tatarzy, Chorzy Ludzie - wszystko jest...
Swoją drogą "Achaja" jest czasem potwornie absurdalna - jak widać w tej (bardzo dobrej swoją drogą) analizie, ale w "Pomniku..." aż tylu potknięć nie dostrzegłam, widać autor dokonał jakiegoś rozpoznania - na marynarce wojennej (alternatywnej) słabo się znam, ale mieszanka jako taka jest interesująca. Na szczęście już nikt nie zmartwychwstaje. Prócz Mereditha, który się kręci jak gów... no, nieważne.

Ther pisze...

@Sineira: Siostro, jeśli już. ;) Choć zdaję sobie sprawę, że nick może być mylący. :) Co do tego natchnionego szermierza, mam jakieś niejasne skojarzenia z "Eragonem", którego miałam nieszczęście przeczytać, ale to chyba też nie to.

Anonimowy pisze...

Przyznam się, że obserwuję was już od około dwóch lat, a konkretnie od momentu kiedy moja znajoma została tu zanalizowana. Pamiętacie ślimaka jaskiniowego, super Alice rodem z Lary Croft? No, to właśnie ta. :) I nic, nic nie zmusiło mnie do skomentowania jak ten tFór. Przemilczałam naziopko, nawet Milenkę, ale kuźwać mać - TO zostało wydane drukiem! Co więcej - TO jest uznawane, nagradzane i wychwalane pod niebiosa. Nie mieści mi się to w głowie! Rozumiem, błąd młodości. Rozumiem kiepski debiut. W końcu każdy musi postawić pierwszy krok, niekoniecznie udany. Ale na wszystkich bogów świata - To coś wydał dorosły facet i raczej nie uważa tego za błąd, wręcz przeciwnie. No tyle absurdów, że śmiać się chce. Btw - kaszospływ wywołał szczególny uśmiech na mej twarzy. :) Ale te gwałty w obozie, grrr. Jasne, Achaja przyjęła to jakoś ot tak. Mhm, radzę pogadać z jakąkolwiek kiedykolwiek zmuszaną do seksu kobietą, zobaczymy, czy jej też było wszystko jedno i tak super się po tym czuła. Autorowi radziłabym jedynie pohamować wszelkie zapędy i fantazje seksualne i zastanowić się CO on tak właściwie wypisuje. Facet po czterdziestce, no wierzyć się nie chce!
Analiza borska, a Kurę i Sine podziwiam szczerze za cierpliwość do tego-czegoś.
Pozdrawiam
Sereida

jasza pisze...

Wasza analiza Achai jest porównywalna z tym, co pisał Radkowiecki o filmowej adaptacji Wiedźmina:

http://radkowiecki.is.evil.pl/spis2.html

Czyli Mrok i Przerażenie po konstatacji, jak można spierdzielić wszystko, co tylko się da w materii pisarskiej.

***
Dodajmy, że pan Z. to nie "młody, zdolny" nastolatek, piszący sobie pod ławką w brulionie upstrzonym rysunkami genitali, na kilka tygodni przed maturą, ale mąż czterdziestoletni, dostojny i wiedzący czym jest naukowa kwerenda.

Anonimowy pisze...

Drogie panie,

Miałem nie komentować, ale... Analiza lepsza niż poprzednia, choć do poziomu (do którego Armada mnie przyzwyczaiła) brakuje. Może dlatego, że skupiacie się na redakcji, a nie na analizie?

Tekstu nie bronię. Należy się jak psu micha. Za brak reserachu, za brak logiki i za fapiące odgłosy zza winkli. Ale niestety gdzieś w pisaniu gubicie lekkość i humor, za który tak was cenię. Wiem, że umiecie połączyć merytorykę z zakwikiem (choćby analiza o pannie Alic, czy purpuowy kącik strzelecki - innego autora ale chcę pokazać dobre przykłady). A tu brakuje mi mojego czystego śmiechu nad analizką.

Może dobrze zrobi wam odpoczynek od tekstu, by oprócz funkcji edukacyjnych i narzędzia "sprawiedliwości dziejowej" teksty wasze miały także funkcję inteligentnej rozrywki :-)

Czekający na kolejną analizę

Reinmar van Hagenau

Anonimowy pisze...

Mnie ta książka (już nie pamiętam, który tom) zapadła w pamięć jako ta, w której pojawia się "różczka".

Anonimowy pisze...

Ja dodam tylko, że próbuję przeczytać to kolejne dzieło ze świata Achai i właśnie utknąłem, bo znów autor wykazał się ignorancją. Dlaczego? Ano opisuje, że okręt podwodny "Dragon" utknął głęboko i nie mogą nic zrobić, bo prądu brakuje (akumulatory są na wyczerpaniu), a kapitan jest wkurzony. Czemu to ignorancja? Jeśli na okręcie podwodnym w zanurzeniu akumulatory się wyczerpią to nikt nie jest wkurzony tylko wszyscy przestraszeni i za wszelką cenę próbują się wynurzyć. Dlaczego? Odpowiedź prosta: brak prądu=brak świeżego powietrza. Filtry nie działają i w ciągu kilkudziesięciu minut cała załoga by się podusiła. Nawet uwzględniając, że rzeczony ORP "Dragon" był dużym okrętem zostało im kilka godzin.

Ryokosha

Zapraszam na: http://ryokosha.blog.onet.pl/

Babatunde Wolaka pisze...

Jeżu, woda podmywająca pałac przez szpary w podłodze? Jedyne wytłumaczenie jest takie, że mieszkaniec pałacu po prostu lubi przebywać w syfie. Nic innego mi nie przychodzi do głowy.

Genialny pomysł, jakim jest kaszociąg, powinien zostać zastosowany na dworcu kolejowym w Częstochowie. Była tam już kiedyś ściana wodna, teraz mogłaby być ściana kaszo-ziołowa.

Podobał mi się też wstyd przed wypowiadaniem słowa "pieniądze". Ale i tak najlepszy jest motyw z napisami rytymi na ścianie. Jak kogoś w tej winiarni zabili, to pisał: "Aaaaaaaa!!!"

A nie, przepraszam, jest jeszcze coś lepszego: facet będący babą do rzeczy mnie ómarł.

Wymęczone Elementy Komiczne, skleroza... Powiem krótko: ja bym to lepiej napisał. Przypuszczalnie nawet ględzenie oraz Cycki Ex Machina wyszłyby mi lepiej. Mimo wszystko jednak ciekaw jestem, co jeszcze Pan Ałtor wymyśli.

Steele X pisze...

Slyszalam o tej ksiazce wiele, ale nie wiedzialam ze to AZ taka szmira...czytajac obie analizy az zapominalam ze TO wyszlo drukiem, kiedy sobie o tym przypominalam czulam dosc duzy niesmak...

ent pisze...

Sine i Ther, ja też na miliard procent kojarzę "szermierza natchnionego" i wydaje mi się, że znalazłam - pamiętacie taką książkę "Narzeczona księcia" Goldmana? Nie mam jej pod ręką niestety, żeby naocznie stwierdzić zerżnięcie, ale jestem pewna na 89% :)

Anonimowy pisze...

@ent

Nie mam polskiego tłumaczenia, ale w oryginale występuje tylko "great fencer/great swordsman". Pojawia się w m.in. w wykładzie Dominga Montoi:

""Of course," Domingo interrupted, "the balance of the sword is wrong for you because every balance has been conceived of for five. The grip of every handle cramps you, because it has been built for five. For an ordinary swordsman it would not matter, but a great swordsman, a master, would have eventual discomfort. And the greatest swordsman in the world must always be at ease. The grip of his weapon must be as natural as the blink of his eye, and cause him no more thought."

Nie wiem, jak to przetłumaczono, ale nie podejrzewam "natchnionego", prawdopodobnie był to po prostu "wielki szermierz".

Anonimowy pisze...

można ją mieć jak dziwkę za dwa brązowe w burdelu.

trzy brązowe - za posiłek składający się z jajecznicy na słoninie, pajdy chleba i kubka okowity.

Dziwny jest ten swiat.


a.

Unknown pisze...

Wszystko fajnie. Ale Chrystusie, zmieńcie to tło czy napisy. Bo po 30 minutach czytania, prawie oczy mi odpadły. Pozdrawiam. :))

Anonimowy pisze...

"do zapładniania wystarczy inwalida wojenny"

Ale przecież kwestia nie kończy się na zapłodnieniu. Dziecko trzeba karmić, wychować, łożyć na utrzymanie, zajmować się nim. Jak ma to robić inwalida bez nóg i rąk? Czy ma to robić sama kobieta? To kto w takim razie będzie "wytwarzał dobra"?

Reszta analizy cudna, zwłaszcza punktowanie niewiedzy i głupoty ałtora. Nawet w opkach nie ma takiego nagromadzenia idiotyzmów. ;)

- tey