czwartek, 17 stycznia 2019

366. Matrioszka po rycersku, czyli wzorek orła (1/?)

Drodzy Czytelnicy!
Nie było nas długo, gdyż udaliśmy się w daleką podróż, podczas której spotkaliśmy dziwne, zakapturzone postacie i tajemnicze artefakty o potężnej mocy. Wracamy, wioząc łupy bogate, w zamkach i cerkwiach zdobyte! Poznajcie potężne i mroczne siły, które od wieków ścierają się w naszym świecie…
Przed nami opko z uniwersum Assassin’s Creed, a zatem – będzie się działo!
I do tego z akcją w XIV-wiecznej Rzeczpospolitej!
Zapewne Obojga Narodów.


Analizują: Kura, Vaherem i Jasza.



Rozdział 1: Podróż do celu
Jedzie Ulrich von Jungingen z Alfredem. Jadą przez puszczę, gdyż boją się wjechać na trakt.
Jaszu, co tak od razu zdradzasz tajemnice...


Rok 1384


- Dlaczego, mamy się przedzierać przez tą [tĘ!]  puszczę?
- Żeby nie zwracać na siebie uwagi. Dobrze wiesz, że nasi wrogowie mają wszędzie oczy i uszy. Już Ci o tłumaczyłem.
Natomiast dwóch jeźdźców w głębi boru nie zwróci niczyjej uwagi.


- Wiem to. Przecież gdybyśmy trzymali się szlaku i tak nikt by nas nie rozpoznał.


- Nie masz co do tego pewności. Przypominam Ci Ulrichu, że jedziemy z tajną misją.
- Nie musisz mi tego ciągle wypominać.
Już wiem, dlaczego nie jadą traktem - gdyby co chwilę oznajmiali “jedziemy z tajną misją”, wreszcie ktoś zwróciłby na nich uwagę. A tak - wokół tylko puszcze, chaszcze i trzęsawiska.


- Uspokój się. Nie widzę powodu abyś się unosił. Znów robi Ci się twarz czerwona ze złości.
I taki nieładny się wtedy robisz!


Ulrich nie usłyszał jednak ostatnich słów. Pognał konia i odjechał posyłając w kierunku Alfreda dużą gałąź.
Ojej, taki dorosły jestem.


(...)
Ulrich von Jungingen był przyjacielem Alfreda odkąd za młodu wstąpił do Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Ze względu na duży czarny krzyż na płaszczach mówiono o nich Krzyżacy.
Alfred miał szczęście. Mimo braku szlacheckiego pochodzenia dostąpił zaszczytu zostania rycerzem.
Tja, oczywiście…
Konrad vel Alf musiał się srogo natrudzić, aby przyjęto go do Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie.
A ten chłystek tylko:
Jako młody chłopak zrobił wrażenie na jednym Krzyżaku gdy wstawił się za starą kobietą, która żebrała na rynku i jeden z kupców postanowił ją przepędzić. Kobieta nie chciała odejść więc kupiec zaczął ją bić. Wtedy Alfred, sierota i dziecko ulicy chciał wziąć na siebie ciosy wymierzone w kobietę aby ta mogła odejść w spokoju.
Owy [ja ci dam “owy”!] Krzyżak wstrzymał kupca, który zgodził się na taki układ, zapłacił za jedzenie [ten kupiec???] dla kobiety i wziął chłopca pod swoją opiekę.
Panie, tak to pan możesz zostać rycerzem zakonu jedi, ale nie rycerzem zakonu krzyżackiego.
Czekajcie, ale kto wziął chłopaka pod opiekę – kupiec?
Tak jakof wyfło.


Już w klasztorze Alfred poznał Ulricha von Jungingena ćwiczącego swoje umiejętności rycerskie. Od razu się zaprzyjaźnili i byli nierozłączni.
Uhm, chłopak z ludu w zakonie mógł co najwyżej zostać sługą, ewentualnie prostym knechtem, no ale tu mamy opkową sprawiedliwość dziejową ;)


To wreszcie od Ulricha dowiedział się o istnieniu Zakonu Templariuszy. Templariusze byli tak potężni, że mogli zmienić świat.
Istnieją szaleńcy bez templariuszy, ale ci z templariuszami są najbardziej zdradzieccy. Z początku nie można ich rozpoznać, wydaje się, że mówią normalnie, aż nagle…
[Umberto Eco: Wahadło Foucaulta, Warszawa, PIW, 1993, s. 71]

Dzięki temu, że brat Ulricha, Konrad do nich należał udało im się przystąpić do Zakonu.
I byli jednocześnie Krzyżakami i templariuszami…? A co na to Wielcy Mistrzowie?
(ok, nie traktujmy tego historycznie, to uniwersum Assassin’s Creed, gdzie templariusze są po prostu tajną organizacją mającą swe macki wszędzie, więc pewnie i taki układ byłby możliwy)
Nie ma innego wytłumaczenia, bo akcja dzieje się w siedemdziesiąt siedem lat po rozbiciu templariuszy…
Generalnie w tym świecie mamy asasynów i templariuszy, dwie super tajne organizacje, które tłuką się od baaaardzo dawna i końca nie widać. Templariusze przez pewien czas działali oficjalnie jako zakon rycerski, ale po jego rozbiciu zeszli do podziemia, a nazwa przyjęła się po prostu jako określenie ich organizacji.


W sumie to się zrobiły z nich takie matrioszki – z wierzchu Krzyżak, pod spodem templariusz, a w środku jeszcze bórwico.


Na przestrzeni lat wykonywali różne zadania dla nowego Zakonu. Najczęściej było to studiowanie ksiąg.
Znaczy, templariusze po prostu posłali ich do szkoły, tak?
Tak, naobiecywali im walki z asasynami na dachach, pościgi, bogactwo, wpływy, łatwy awans w oficjalnej robocie, poszukiwania starożytnych artefaktów, a skończyli w książkach.


Choć misje polegające na odnalezieniu konkretnej osoby nie były im przydzielane. Bywało i tak, że musieli zabić kogoś choć Alfred starał się unikać takich sytuacji w przeciwieństwie do Ulricha. Wiedział, że jako Templariusze powinni uważać na swoje czyny. Zakon miał swoich wrogów, gotowych na wszystko, aby uniemożliwić im osiągnięcie celu, Asasynów.
Potem nadszedł rok 1410 i pod Grunwaldem starli się Krzyżacy z Asasynami.
I taki był koniec.


Choć już dawno zniknęli ze swojej siedziby w Masjafie to rozeszli się po całym świecie, rozsiewając swoją anarchię pod płaszczem wolności.
Czego się nie robi, gdy celibat za mocno daje się we znaki.


Na szczęście dla Zakonu udało się pojmać Asasyna i pozyskać od niego informacje o ukrytym na terenie Rzeczpospolitej Fragmencie Edenu.
Woo, opko to jakaś alternatywna historia na dodatek, skoro Polska już jest “Rzeczpospolitą”.

Potężnym artefakcie, który mógłby zostać wykorzystany aby na świecie zapanował pokój. Dynastia Andegawenów była w jego posiadaniu. Ukryli go w oddzielnym, sekretnym skarbcu, aby nikt nie mógł go znaleźć. Opiekę nad nim powierzyli jednak Asasynom.
Ok, czyli szykuje nam się misja pełna walk i trudnych zadań, prawda?


Alfred wiedział, że nie będzie mu dane dostąpić zaszczytu awansu do wyższej rangi członka jeśli się nie wykaże.
Wyższe rangą członki nie biorą sobie byle kogo!


Dlatego zgłosił się do tej misji na ochotnika. Gdy dowiedział się o tym Ulrich nie chciał puścić przyjaciela samego. Wyruszyli więc wspólnie na tą misję. Zabrali z sobą to co najpotrzebniejsze, a więc ubrania noszone przez zwykłych ludzi, miecze, jedzenie, wodę, koce, pieniądze oraz swoje konie.
Upchnęli to w zgrabnych walizkach i docisnęli kolanami, bo zwłaszcza końskie kopyta nie bardzo chciały się mieścić.
– Alfred, co tak lecisz, zaczekaj! Za lekko ci?
– O żesz kurde, konia zapomniałem!

Alfred szybko doszedł do wniosku, że lepiej będzie jechać lasami przy trakcie, aby uniknąć ewentualnych szpiegów Asasynów. Dowodził tą misją i mimo oskarżeń o paranoję (pojęcie szeroko znane w XIV wieku) nie zamierzał ryzykować.
To znaczy że oni jechali wzdłuż traktu, tylko że przez chaszcze? Nie no. Mistrzowie kamuflażu.


Podróż dłużyła im się niemiłosiernie, a ich towarzystwo dla siebie na wzajem stawało się coraz bardziej męczące. Podróżowali już drugi tydzień, zatrzymując się tylko czasami w gospodach aby zjeść coś innego od tego co było w lesie, wsiąść [aaaargh] kąpiel, uzupełnić zapasy. Będąc w gospodach udawali kupców oraz starali się mówić po polsku ukrywając swój akcent.
Ale po co…? Przecież mogli udawać niemieckich kupców.
Mam nadzieję, że z polskim radzili sobie lepiej niż Magneto:


Ulrichowi nie wychodziło to najlepiej więc najczęściej to Alfred się odzywał. Dość szybko stał się w tej sztuce całkiem dobry. Starał się jak najlepiej wtopić w tłum, który go otaczał, aby nie rzucać się w oczy.
Ze stanu zamyślenia wyrwał go krzyk Ulricha. Popędził konia, aż zrównał się z Nim.
- Co się stało?
- Wydawało mi się, że coś widziałem. Chyba mi się przywidziało.
- Co to było?
- Wydawało mi się, że w tych zaroślach przed nami widziałem biała szatę. Ale to pewnie jeleń.
Ten jeleń!
https://image.ceneostatic.pl/data/products/30676653/i-pollena-ostrzeszow-mydlo-naturalne-bialy-jelen-w-kostce-150g.jpg

- Nie jestem pewny.
- Nawet jeśli ktoś tam był to zdążyłem Go wystraszyć. Teraz nie ma się tym co przejmować.
Asasyni lubią nosić się na biało, wiesz o tym Ulrichu? I lubią atakować z ukrycia. Ale dobrze, nie ma się czym przejmować. W końcu to był jeleń.
Boski jeleń!


(Dobra, wszyscy są tu najwyraźniej istotami boskimi, autor każdy zaimek uparcie pisze wielką literą – komentowanie każdego takiego przypadku byłoby nudne).


Zobacz co przed nami.
Alfred spojrzał na horyzont. W oddali widać było miasto. Cel ich podróży, Wieliczka. Byli już bardzo blisko.
Ale jak? Skoro są w puszczy, to raczej trudno byłoby im cokolwiek zobaczyć spomiędzy drzew.
Horyzont wtem! wyskoczył im zza najbliższego drzewa.


Nagle znów usłyszeli jakiś szum dobiegający gdzieś zza drzew. Odwrócili się w stronę, z której dobiegał. Wyłoniło się pięciu uzbrojonych w miecze i kiścienie, ubranych w skóry zwierząt bandytów.
Brody ich długie, wąsione kręciska, wzrok dziki, pluga sukniawa.
Uzbrojeni w miecze, ale odziani już w zwierzęce skóry. Stara dobra drewniana pała już jest niemodna?
To były skóry zwierząt bandytów.


- To już chyba wiemy kogo widziałeś w zaroślach. - Alfred szepnął do Ulricha.
Tak. Wcześniej byli ubrani w białe szaty, bo wracali właśnie z zebrania lokalnego Ku Klux Klanu, ale zdążyli się już przebrać w robocze ciuchy.


- Ciekawe czego chcą.
- Zaraz się dowiemy.
Pewnie przywitać chlebem i solą milionowego gościa w ich lesie.


Gdy oprychy podeszły bliżej największy z nich, którego twarz była najbardziej pokiereszowana, pokryta bliznami przemówił swoim gardłowym głosem:
- Proszę, proszę, proszę. Kogo my tu mamy. - reszta bandy zawtórowała mu śmiechem.


Pierwszy z siodła szedł Ulrich, później Alfred.
Szedł i szedł, a końca siodła nie było widać.
Jak Olo po pagórkowatym terenie.


https://media2.pl/g/780/50823.jpg


- Pozwolisz, że ja będę mówił?
- Masz okazję popisać się swoim kwiecistym językiem.
Jak na rabusia to leksykę ma dość bogatą.


- Panowie. Nie chcemy kłopotów. Jesteśmy tylko zwykłymi kupcami w drodze.
- Zwykłymi kupcami powiadasz? Czy zwykli kupcy trzymają się z dala od traktu?
- My zwyczajnie chciałyśmy...
Gender atakował już w XIV wieku!


- Alfred nie do końca wiedział co ma powiedzieć. Znajdywali się w misternie [?] sytuacji.  - My chcieliśmy jedynie przy okazji zwiedzić okolicę. Tu są takie piękne widoki.
Turyści. W. Czternastym. Wieku. Zapisać się do PTTK to nie łaska?!


- Za plątanie się po naszym lesie należy się opłata. - warknął herszt bandy
Aaa, to hersztem zostawał ten, który miał najwięcej blizn na pysku?
Sugestia inkasowania opłat klimatycznych budziła agresję wśród kuracjuszy.


- Tak, właśnie. - reszta bandy chórem potwierdziła.
Trzy dwadzieścia od łebka za każdą milę, albo w ryj!


- Nie wiedzieliśmy. Zaraz sobie pojedziemy i zapomnimy o sprawie.
- Mamy lepszy pomysł. Zabijemy was, a potem zabierzemy to co macie przy sobie.
A może przedyskutujmy to?


Reszta zaczeła ich okrążać.
Prawie jak Indianie!


Coraz szybciej się zbliżali. Alfred i Ulrich chwycili za rękojeści mieczy przy siodłach. Na widok mieczy napastnicy natychmiast się na nich rzucili.
Miło z ich strony, że pozwolili krzyżakom dobyć broń. A przecież mogli wyskoczyć na nich z krzaków i nie tracić czasu na zbędne gadki. W tej Rzeczpospolitej to nawet bandyci są honorowi. Tak trochę.
Mogli ich też ustrzelić z łuków czy kusz, bezpiecznie i z daleka.


Przyjaciele stanęli do siebie plecami.
W tym czasie spłoszone konie odbiegły w las z całym ich dobytkiem.


Powietrze wypełnił szczęk stali ścierającego się ze sobą metalu.
Po prostu – obróbka skrawaniem.


Choć Krzyżacy walczyli lepiej technicznie, napastnicy nadrabiali braki siłą i liczebnością. Mimo wszystko udało im się zabić dwóch napastników.
To spowodowało wściekłość u pozostałych. Ruszyli z większą zaciekłością. Udało im się rozdzielić przyjaciół. Alfred walczył z przywódcą bandy oraz jednym z oprychów, pozostała dwójka przypadła w udziale Ulrichowi.
Bandyci w międzyczasie się rozmnożyli – na początku z krzaków wyskoczyło pięciu.


Alfred ledwo radził sobie z podwójnym natarciem. Po tym jak prawie trafił go miecz herszta, zmuszony był zmienić taktykę walki.
Panie sędzio, trener Krzyżaków prosi o przerwę techniczną!


Postąpił nie po rycersku i oślepił przywódcę piachem.
Szczerze mówiąc to wątpię, by rycerze w bójce ze zwykłymi kmiotami zachowywali jakieś honorowe zasady.


To odwrócenie uwagi wykorzystał by rozpruć swym mieczem brzuch drugiego, zdezorientowanego napastnika.
Oślepia jednego, atakuje drugiego? Chyba nie lubi mieć zbyt łatwo.
No ale ten drugi też był zdezorientowany! Pewnie dlatego, że zszokowało go to nierycerskie zachowanie.


Ten padł martwy na ziemię plamiąc ją krwią i wnętrznościami. Chciał ruszyć na przywódcę (ten martwy?), jednak ten zdążył uciec nie oglądając się za siebie. Bo i tak nic nie widział. Alfred obejrzał się na przyjaciela. Jeden z napastników leżał już na ziemi krwawiąc obficie z rozciętego gardła. Alfred podbiegł do przyjaciela. Ulrich stał już nad bezbronnym drugim łotrem przyciskając go nogą do ziemi i powoli zatapiając miecz w jego sercu i patrząc jak oczy stają się coraz bardziej puste, bez wyrazu. Alfred nigdy nie widział u Ulricha takiego wyrazu przyjemności przy zabijaniu kogokolwiek. Nie było jednak czasu na zastanawianie się nad tym.
Lepiej nie roztrząsać cudzych kinków.


- Musimy jechać. Jeden z nich uciekł.
- Masz rację. Może być ich tu więcej.
Co krzaczek to zbójaczek.


Wytarli klingi z krwi, schowali miecze by wreszcie dosiąść koni. Wyjechali na trakt i popędzili w stronę miasta.


Rozdział 2: Pewnego razu w Karczmie…


Wjeżdżają do miasta. Alfred chce natychmiast szukać ich kontaktu, ale Ulrich proponuje najpierw znaleźć gospodę na nocleg.


- Powinniśmy odszukać nasz kontakt.
- I zrobimy to, ale jutro. Już i tak długo czekał na nas. Jak poczeka jeszcze jedną noc to nic mu się nie stanie.
Wyślij mu sms-a, że się spóźnimy.


- Skąd wiesz. Może skończyć z ostrzem w gardle.
E tam, poczeka grzecznie na was, rzuci kilka tajemniczych słów, i dopiero potem zginie.


- Słuchaj jak chcesz to się błąkaj po tej kupie kamieni. Ja nie zamierzam. Chcesz Go szukać? Proszę bardzo. Ja będę w gospodzie, gdybyś zmienił jednak swoje zdanie.
Ulrich odwrócił się i odjechal w stronę karczmy. Alfred miał ochotę pojechać przed siebie jednak wiedział, że Jego przyjaciel ma rację. Nie mając lepszego pomysłu ruszył wślad [a nawet poślad], za swoim towarzyszem.
Wchodząc do karczmy ujrzał siedzącego po prawej stronie od wejścia, pod oknem człowieka z tak dobrze znaną mu twarzą.
Nie, to nie jest oczekiwany kontakt. To po prostu Ulrich już się rozgościł.


Ruszył w jego stronę, omijając poustawiane jeden przy drugim stoły. Ściany zdobiły liczne poroża jeleni, łosi, skóry wilków i rysi.
Karczmarz trudnił się polowaniem na królewską zwierzynę? I nikt go do turmy nie wtrącił?


Pomieszczenie było duże, choć niskie. Przez brudne okna wpadało bardzo mało światła zachodzącego Słońca, pokrywając pomieszczenie w półmroku.
Pokrywając pomieszczenie w półmroku… Hmm.
Pokrywać: czasownik przechodni niedokonany (dk. pokryć)
Wybieram bramkę nr 2.


Podłoga wyłożona była słomą, która chrzęściła pod stopami Alfreda. Zbliżając się do stołu zauważył, że stoi na nim dodatkowa porcja posiłku. Ulrich przemówił do Niego nawet się nie odwracając:
- Wiedziałem, że zmądrzejesz.
- Niechętnie to mówię, ale miałeś rację. Po zmroku nic nie zdziałamy.
- Ponieważ Cię znam, wiem jak ciężko było Ci to przyznać. Siadaj - Ulrich wskazał miejsce naprzeciw niego - Zamówiłem porcję i dla Ciebie. Mamy też sąsiednie pokoje.
Hoho, zwykłych kupców udają, a śpią w oddzielnych pokojach. Do wspólnej izby, wy tajniacy za trzy grosze… W sumie jakich kupców oni udają, skoro nie mają ze sobą żadnego towaru?


Reszta wieczoru zeszła im na jedzeniu, piciu miodu i wspominaniu. Gdy księżyc wysiadł już wysoki [eeee?] na niebie w pełnym blasku rozeszli się do swoich pokoi.
Blask od nich bił taki, że karczmarz, widząc to, postanowił zatrudnić ich jako latarnie przed bramą.


Alfred, zasypiając, rozmyśla o tym, jak to zdobędą Fragment Edenu i będą świętować, ale… niestety są pewne trudności.


Nie wiedzieli czego, a co gorsza kogo szukać. Odjeżdżając powiedziano im tylko, że na miejscu mają odszukać swój kontakt. Nikt jednak nie przekazał ani imienia kontaktu, ani sposobu w jaki mieli się z nim skontaktować, ani miejsca w którym mogli by go szukać.
I co? I teraz pójdą przepytywać każdego mieszkańca Wieliczki na okoliczność, czy aby nie jest ich kontaktem?
—  Panie, bo my szukamy takiego kogoś, ktoś nas zaprowadzi do takiego czegoś i...eee…
Myślenie o tym wszystkim zmęczyło jednak upojony miodem umysł Alfreda tak, że ten zasnął w swoim małym pokoiku, w którym stało łóżko, stolik, dzban z wodą i gliniana misa aby mógł się rano trochę umyć.
Luksusy!


Rano przy śniadaniu z kolei wątpliwości ma Ulrich.


- Co Cię trapi Ulrichu?
- Wierzysz, że ta misja się powiedzie? - głos Ulricha przepełniał niepokój.
- Nie wiem. Wierzę w to, że się nam uda.
- Jak? Nie mamy nic więcej niż przed wyjazdem. Nie wiemy gdzie jest Skarbiec. Nie mamy pojęcia kim jest i gdzie jest nasz kontakt. Słowem nie mamy praktycznie nic.
Ależ spokojnie, za chwilę podejdzie jakiś NPC i zleci wam questa!

Alfred dostrzegł ruch obok nich. Nie widział wcześniej aby siedział w izbie ktoś jeszcze. Poruszył się na dźwięk słowa Skarbiec. Choć Ulrich coś jeszcze mówił, Alfred go nie słyszał. Skupił swoją uwagę na dziwnym nieznajomym okrytym brązowym płaszczem. Nie mógł dostrzec jego twarzy, gdyż zasłaniał ją kaptur. Instynktownie czuł, że ma on istotne informacje.
Po długości kaptura było widać, że jest cały wypchany informacjami.


Nie mógł jednak podejść do Niego zapytaniem o nie. Na pewno nie udzielił by ich dobrowolnie. A skoro to tylko przeczucie zawsze mogłoby się okazać, że jest mylne.
- Słuchasz mnie?
- Co? Tak. Nie. - Alfred nie odrywał wzroku od nieznajomego.
To się nazywa coup de foudre!


Nagle nieznajomy wstał i ruszył w kierunku drzwi. Nie zastanawiając się Alfred wstał i ruszył za Nim. Widział tylko swój cel. Ruszył za Nim. Tym razem nie mijał stołów. Wskoczył na jeden ze stołów i przeskakując z jednego na drugi skoczył na nieznajomego. Przetoczyli się po podłodze. Kaptur spadł mu z głowy ukazując ciemne włosy, brązowe włosy, oraz jeszcze trochę włosów o innych kolorach, garbaty nos, wystające kości policzkowe, wydatny podbródek, skórę spaloną słońcem. Przez czoło od skroni do skroni przebiegła blizna.
- Zwariowałeś? - nieznajomy odezwał się zdziwionym, głębokim głosem.
- Kim jesteś? - Alfred zarządzał odpowiedzi.
Skończył Wyższą Szkołę Zarządzania Odpowiedzią.


Jedna ręka już spoczywała na sztylecie zaczepionym przy pasie
- To raczej ja powinien zapytać o to Ciebie.
- Wstawaj! - Alfred warknął na obcego.
Gdy tylko razem wstali Alfred przyparł przybysza do ściany i instynktownie przycisną[ł] sztylet do jego gardła.
Instynkt nożownika nieraz wpędzał go w tarapaty.


- Chcesz mi poderżnąć gardło? Czy nie miał nas prowadzić Ojciec ZROZUMIENIA?
Alfred poczuł się jakby ktoś uderzył kijem w głowę. Puścił swoją niedoszłą ofiarę i schował sztylet do pochwy.
- Jesteś Templariuszem?
- A kogo innego się spodziewałeś w karczmie założonej przez Templariusza dla Templariuszy?
Acha. Czy gość, który wysłał bohaterów do Wieliczki, nie mógł im powiedzieć że muszą się zatrzymać w tej konkretnej karczmie, a kontakt sam ich znajdzie? Teraz to tak wygląda jakby trafili tu tylko przez łut szczęścia.
Czy w ogóle templariusz wyruszając w misję nie powinien dostawać jakiejś listy przyjaznych miejsc, gdzie mógłby się zatrzymać…?
Raczej powinien to wykuć na pamięć. Asasyni bardzo by się ucieszyli, gdyby zwędzili mu listę lub zabrali trupkowi. Plus templariusze w swoim “normalnym” życiu to zwykle wpływowe osoby które sami tworzą sobie takie przyjazne miejsca pieniędzmi i koneksjami.


- Nie wiedziałem. Wydawałeś mi się dziwny. Wyraźnie Cię zaciekawiła sprawa Skarbca...
- Ciszej! To, że jest to karczma dla Tamplariuszy nie oznacza, że o wszystkim masz na głos gadać. Różni ludzie się tu kręcą.
- Teraz sala jest pusta.
- A dopóki mnie nie zauważyłeś, myślałeś że jesteś tylko ty i Twój znajomy.
- Myślisz, że mogą tu być Asasyni?
- W tym mieście Asasynów nie ma od dawna.
- A... To miejsce?
- Nie będziemy chyba rozmawiać o tym przy drzwiach, nie uważasz? Twój kolega jeszcze zacznie za Tobą tęsknić.
Ulrich. Alfred na chwilę o Nim zapomniał.
Mózg Alfreda w ogóle działa jakoś dziwnie.

Szybko obejrzał się za siebie. Ulrich siedział jednak przy stole przyglądając się jedynie całej sytuacji.
Gdyby mój kumpel zaczął skakać po stołach i od razu przystawiał nóż do gardła nieznajomemu, tylko dlatego że wydał mu się podejrzany, to też bym się nie ruszył z miejsca. Ba, gapiłbym się w talerz i udawał, że nie znam gościa.


Alfred zaprosił do stołu nowo poznanego człowieka. Ulrich nie odzywał się przez całą rozmowę.
Zawstydził się czy rozmawiali po polsku?


- Nie słyszałem jak masz na imię.
- Nazywam się Bogdasz.
- Ja jestem Alfred, a to - wskazał na Ulricha - Ulrich.
- Ach. Słyszałem o Twoim bracie.
Ciekawe, co. Wielkim Mistrzem Konrad zostanie dopiero za dziewięć lat, na razie jest zwykłym rycerzem. Poza tym Alfred nie wymienił nazwiska, a Ulrichów mogło być jak mrówków.


Składam pokłony - Bogusz [To w końcu Bogusz czy Bogdasz?] zwrócił się bezpośrednio do von Jungingena, ten jednak w żaden sposób nie zareagował. W dalszym ciągu wpatrywał się z pewną obojętnością w siedzącego przed nim Bogusza.
- Dlaczego miałeś zamiar wyjść zaraz po tym jak usłyszałeś naszą rozmowę?
- Bo zamierzałem się odlać. Dopóki mnie ktoś nie zaatakował.
Dobry powód, w sumie…


- Przepraszam za tamto. W każdym razie. To co z tym... miejscem?
- Istnieje. To pewne. A teraz mogę już iść? Zaczynam widzieć na żółto…
- Wiesz gdzie jest?
- W końcu skrywa coś cennego. W tym mieście jest coś co pozwala się mocno wzbogacić. To czego szukacie będzie tam.
- Czyli gdzie?
- W kopalni soli oczywiście. Naprawdę myślałem, że przyślą kogoś inteligentnego. - Alfred postanowił puścić mimo uszu ten przytyk.


Bla, bla, Bogusz/Bogdasz przekazuje informacje o tajemniczym korytarzu w kopalni soli, który rzekomo prowadzi do przedsionka Piekła. Każdy, kto zbliża się do tego korytarza, odczuwa ogromny lęk. Alfred i Ulrich postanawiają się tam wybrać; ustalają, że wszyscy trzej spotkają się poza miastem o zmroku.


Gdy Bogusz odszedł Alfred zwrócił się bezpośrednio do Ulricha:
- Wiedziałeś?
- Wiedziałem co?
- Że to karczma Templariuszy.
- Nie miałem pojęcia. Byłem zmęczony, wybrałem pierwszą karczmę, którą ujrzałem.
Czyli jednak przypadek i łut szczęścia…


- Ulrich wstał od stołu i ruszył w stronę schodów prowadzących na górę.
- Gdzie idziesz?
- Pomodlić się
Ulrich odszedł zostawiając Alfreda samego ze swoimi myślami. Nie wiedział dlaczego, ale czuł jakąś zmianę. Gdzieś z tyłu głowy tliła się myśl, że jednak Jego przyjaciel go okłamuje.
Mimo swoich wątpliwości wobec Ulricha, Alfred staną [Alfredowie staną] z nim ramię w ramię za murami miasta czekając na Bogusza. Nie odzywali się nawet słowem. W ciemności usłyszeli kroki. Chwilę później obok nich pojawił się Bogusz.
- Witajcie Panowie. Mam nadzieję, że gotowi na małe zwiedzanie.
- Powiedzmy. - Ulrich odpowiedział wymijająco, wyraźnie zniechęcony. - Możemy iść?
- Tak. Na razie idziemy przed siebie.
Ulrich okręcił się na pięcie i ruszył przed siebie nie czekając na resztę.
A wiedział, w którą stronę?
Jak z wyborem karczmy, liczył na łut szczęścia.


Alfred i Bogusz odprowadzili go przez chwilę wzrokiem i ruszyli za nim. Bogusz odezwał się do Alfreda:
- A Jego co ugryzło?
- Nie wiem. Nigdy Go takim nie widziałem. Może jak uda Nam się wypełnić misję humor mu się poprawi.
Na piechotę przeszli w okolice Bochni i tam przed wejściem do kopalni Bogusz kazał im poczekać przez chwilę poza polem widzenia i sam poszedł rozmawiać ze strażnikami.
To jakieś 20 kilometrów. I to do przejścia w nocy. Mam nadzieję, że zaopatrzyli się w pochodnie czołówkowe.


Rozmowa była długa. Alfred kilka razy chciał porozmawiać z Ulrichem jednak za każdym razem gdy otwierał usta dochodził do wniosku, że nie warto zaczynać z nim rozmowy aby jeszcze bardziej go nie rozzłościć.
I choć warto rozmawiać, to sobie nie porozmawiali.


W końcu Bogusz przyszedł do nich i kazał iść za sobą. Weszli do kopalni i zaczęli schodzić w dół korytarzem. Było to dziwne uczucie. Powietrze było znacznie chłodniejsze niż na zewnątrz, tym bardziej im głębiej schodzili. Jednak czuć było, że jest czystsze i oddycha się im lepiej. Ściany pokrywała sól. W pustych korytarzach dało się słyszeć jak gdzieś w oddali kapie woda. Schodzili w milczeniu, a drogę oświetlała im pochodnia, którą w ręku niósł Bogusz. Zeszli tylko kilka metrów w dół i ruszyli w prawo.
- To właśnie ten korytarz. Ciągnie się przez kilka metrów [kilka czego? – zapytał zdumiony Alfred] zanim dojdziemy do interesującego Nam miejsca.
Kto by pomyślał, że piekło leży tak płytko i jest tak łatwo dostępne!


- Bogusz zniżył swój głos. Mimo wszystko i tak każdemu słowu towarzyszyło upiorne echo. Alfred czuł jak włosy na karku zaczynają mu się jerzyć.
O, święty Jerzy, miej nas w swojej opiece!

Nie czuł strachu. Wyczuwał raczej coś niepokojąco podniecającego. Jak gdyby zbliżał się do jakiejś tajemnicy, którą już od dawna powinien odkryć. Obserwował ściany kopalni i mimo słabego światła był w stanie dostrzec każdą krawędź ścian, każdą chropowatość. W końcu dotarło do niego, że wyprzedził już swoich towarzyszy.
- A Wy nie idziecie?
Bogusz z Ulrichem spojrzeli tylko po sobie. Ich twarze były blade i pokryte potem. Widać, że ciężko im jest oddychać. Ręce om się trzęsły [co tu robią ich niemieckie babki?], co było widać szczególnie u Bogusza trzymającego pochodnię, której światło tańczyło po ścianach. Obaj odparli niemalże jednocześnie stłumionymi głosami:
- Nie!
- Jak chcecie. Zaczekajcie tu na mnie.
Bogusz chciał dac mu pochodnię jednak Alfred zapewnił Go, że ta nie jest mu do niczego potrzebna.
Nie no, spoko, w nocy, pod ziemią doskonale da sobie radę bez jakiegokolwiek światła, c’nie?


W miarę jak szedł w głąb korytarza, sceneria zaczeła się zmieniać. Gruba warstwa soli stawała, [słupka na przecinku] się coraz cieńsza i stopniowo przechodziła w metal pokrywający ściany. W tym metalu pełno było otworów i linii łączących te otwory i tworzące przedziwną sieć, oplatającą ściany i sufit. Gdy tylko Alfred stanął na metalu stopą, otwory i linie wypełniły się światłem. Alfred był zafascynowany tym zjawiskiem. Ruszył przed siebie i dotarł do wrót kończących korytarz. Po środku tych wrót znajdował się duży, okrągły, świecący otwór, do którego zbiegały się wszystkie linie. Alfred poczuł, że powinien przyłożyć do Niego swoją rękę i nie zastanawiając się nad tym uczynił to.
It’s a traaaaaaap!!!
https://img.buzzfeed.com/buzzfeed-static/static/2014-11/25/18/enhanced/webdr03/anigif_enhanced-27202-1416958785-5.gif?downsize=700:*&output-format=auto&output-quality=auto


W chwili gdy jego dłoń dotknęła zimnego metalu wrota zaczęły unosić się do góry.
No, trudno żeby miały się unosić w dół.


Oczom Alfreda ukazało się okrągłe pomieszczenie. W ścianie było pełno półkolistych wgłębień, w których mogły spoczywać różne przedmioty. Ściany, sufit, podłogę na środku pokrywała ta sama dziwna sieć otworów i linii. Po środku, stała niewielka kolumna, pokryta również tą dziwną siecią. Na kolumnie leżał niewielki przedmiot. Był to poszukiwany Fragment Edenu.
Eeeeeeej, noooo, to było takie proste??? Tak sobie po prostu poszedł i wziął? No weźcie…
W AC II Ezio potrzebuje dwóch potężnych artefaktów do otwarcia skarbca w Rzymie, ale widać Alfred jest bardziej cool. Można by tego jeszcze bronić, że niby jest człowiekiem z odpowiednim DNA, ale inni asasyni też mieli problemy ze skarbcem w kopalni. Więc odpowiedź jest jedna: imperatyw.


Była to kostka o złotym kolorze.
*Uwaga hermetyczny żart związany z Elder Scrolls*
A ja cię tyle szukałem w ruinach Arkngthandu, ty cholero!
*Koniec hermetycznego żartu*


Wykonana z metalu, pokrywały ją przecinające się pod różnymi kątami linie. Alfred podszedł do niej. Nie wziął jej jednak gołą ręką tylko owinął materiałem i schował do swojej sakwy przy pasie. Gdy wyszedł z tego dziwne miejsca wrota zatrzasnęły się za Nim. Kostka zaświeciła przez chwilę i zgasła. Ściany i sklepienie nie świeciły się już. Alfred ruszył przed siebie korytarzem. W miejscu, w którym jak mu się wydawało zostawił Bogusza i Ulricha nie było nikogo. Ulrich czekał na Alfreda przy drabinie.
Jakiej drabinie? O żadnej dotąd nie wspomniano.
Drabinie znienacka.


- Gdzieś Ty był.
- Zdobywałem To - Alfred wyjął z sakwy owinięty w materiał Sześcian Edenu i nieco odchylił materiał. Na widok Sześcianu Ulrichowi zabłysnęły oczy jednak szybko soę opanował. - Zaraz, a gdzie Bogusz?
- Musiał już iść. Strażnicy zaczynali się niepokoić, że jesteśmy tu tak długo.
Mieli opłacony wstęp tylko na godzinę.


Kazał na siebie nie czekać. Chodźmy już lepiej.
Alfred posłuchał rady przyjaciela i wyszli na zewnątrz. Spędzili w kopalni więcej czasu niż myślał. Na zewnątrz panowała szarówka. Niedługo Słońce miało wyjść. Ruszyli w kierunku przywiązanych nieopodal koni, których Alfred nie pamiętał gdy tu przybyli. Uznał jednak, że to z inicjatywy Bogusza.
Mam rozumieć, że lazł z wami te dwadzieścia kilometrów do Bochni, a kiedy ty siedziałeś w skarbcu (który też jakiś olbrzymi przecież nie był) wrócił się do Wieliczki po wasze konie i wrócił z nimi, po czym ulotnił się bez żadnego “no to siema”?


Wsiedli na konie i pojechali z powrotem do Wieliczki. Ulrich nalegał aby niezwłącznie spakowali się i wyjechali. Alfred chciał zaczekać na Bogusza jednak Ulrich był na tyle poddenerwowany, że Alfred się zgodził. W ciągu godziny spakowali się i wyjechali z Wieliczki.
A co takiego pakowali aż przez godzinę?


Zjechali z głównego traktu i wkroczyli w las. Gdy odjechali dość pospiesznie od Wieliczki, Alfred musiał zsiąść z konia aby poprawić mocowanie siodła. Zagadnął Ulricha, który również zsiadł z konia:
- Co zamierzasz zrobić... - nie dokończył zdania.
Poczuł jak coś zimnego tkwi w jego boku. Gdy spojrzał w dół widział jak miecz Ulrich wystaje z Jego ciała. Natychmiast zalała go fala bólu.
Nie boli, póki nie zobaczysz. To tak jak z Kojotem: nie spada póki nie zobaczy, że stoi w powietrzu.
Wielka jest moc ignorowania faktów.


Miecz wysunął się z wyraźnym mlasknięciem. Alfred złapał się za bok i poczuł jak jego ciepła krew obmywa mu ręce. Odwrócił się w stronę swojego napastnika. Przednim stał Ulrich z twarzą wykrzywionął w grymasie czystej satysfakcji. Jego ręce sięgnęły po sakwę z Sześcianem i zerwały ją. Alfred zszokowany wypowiedział tylko:
- Dlaczego? - Po czym osunął się na ziemię.
Zadowolenie nie schodziło z twarzy Ulricha. Spokojnym głosem odparł, patrząc w oczy Alfreda:
- Dla zysku. - odwrócił się na pięcie, wsiadł na konia i odjechał. - Business is business, man.


Alfred widział coraz gorzej. Czerń zakrywała pole widzenia. Leżąc twarzą w mchu wyszeptał jeszcze tylko za swoim oprawcą oddalającym się:
- Zabiję... Cię.
Nim stracił przytomność zobaczył jeszcze tylko białe buty, które przed Nim stanęły.

Rozdział 3: Przebudzenie


Alfred budzi się w nieznanym sobie miejscu, wśród ludzi ubranych w biało-czarne szaty.


— Czy ja... umarłem?
— Wyjdzie porszę.
Szewrolet non olet, porsze wyjdzie gorsze.
Wyjdzie porsche, wejdzie cadillac.


Wolałbym zostać z naszym gościem na osobności. — łysi ludzie skineli głowami i wyszli.
— Nie umarłeś. Żyjesz. Choć długo byłeś nieprzytomny.
— W takim razie gdzie jestem?


Alfred podrywa się z łóżka, ale zbyt boli go prawy bok.
— Spokojnie. Jesteś w Brzegu. W zakonie Dominikanów. Ja jestem Henryk Bitterfeld.
— Jak ja się tu znalazłem? Co się stało w ogóle?
— Nie pamiętasz?
— Pamiętam, że byłem w lesie. Ktoś mnie zaatakował. Upadłem. Sam nie wiem.


— Nasz Brat znalazł Cię rannego w lesie. Krawiłeś z rany w boku. Zaopatrzył ją jak mógł i przywiózł Ciebie tutaj. Zajęliśmy się Tobą jak najlepiej potrafiliśmy.
Czekajcie… dominikanie z Brzegu? Tego Brzegu w województwie opolskim, 250 km od Wieliczki? Żadnego bliższego klasztoru nie było, choćby w Krakowie?

— Jak długo byłem nieprzytomny?
— Jakiś miesiąc.
Śpiączka opkowa odhaczona. Plus wątpię, by po tak długim czasie był w stanie “poderwać się z łóżka”. Prędzej by się zesrał niż by mu się to udało.
Nie mówiąc już, że odwodniłby się i umarł z głodu, leżąc nieprzytomny przez miesiąc. No chyba że dominikanie z Brzegu w XIV wieku znali tajną i bluźnierczą technikę kroplówek… Zakładając jednak, że miał szczęście i wyżył, to przez miesiąc rana też powinna mu się zagoić na tyle, by nie odzywać się ostrym bólem przy każdej próbie poruszenia. Za to odleżyny…


Henryk sugeruje, że Bóg pozwolił Alfredowi przeżyć, by ten odkupił swoją winę – “całkiem możliwe, że zabrałeś coś co nie należało do Ciebie”. Aż tu wtem!


I wtedy Alfred zobaczył coś czego się nie spodziewał ujrzeć. Rękaw szaty lewej ręki zsunął się ukazując ukryte ostrze ze znakiem Asasynów. Wspomnienia napłynęły falą do Alfreda. Był w Wieliczce, odwiedził Skarbiec, miał w rękach Sześcian Edenu, Ulrich, miecz w jego boku, ból, białe buty. Przerażenie zagościło w Jego oczach.
— Jesteś Asasynem?! — w głosie Alfreda dało się słyszeć zarówno przerażenie jak i zaszokowanie.
— Jestem — głos Henryka dalej był spokojny. — A Ty jesteś w głównej siedzibie Bractwa. To wielki wyczyn jak na Templariusza. Być tu żywym.
— Skąd wiesz…
— Że jesteś Templariuszem? Czy że zabrałeś ze Skarbca Fragment Edenu? — dało się usłyszeć podziw w słowach Henryka. — Przywiózł Cię tutaj Asasyn. Wiem to od Niego.
Hm, to chyba jakiś samarytanin, nie asasyn, skoro zajął się ratowaniem rannego, zamiast pognać za Ulrichem i spróbować odzyskać ich najcenniejszy artefakt.


(...)
— Odpocznij. To dużo jak na jednego człowieka, który dopiero co wrócił do świata żywych.
Odpoczywał przez miesiąc! Zapiszcie go na rehabilitację czy coś!


Alfred mieszka w klasztorze, ale nie wychodzi ze swej celi, do nikogo się nie odzywa, a jedyne, o czym myśli, to zemsta na Ulrichu.


— Widzę, że nic się nie zmieniło. — Henryk mówił z coraz większym zrezygnowaniem.
Alfred jednak nie odpowiadał. Nie zostało mu nic innego jak grać na zwłokę. Asasyni chcieli od Niego informacji. Wiedział, że tylko dlatego jeszcze żyje. Chciał możliwie jak najdłużej przeciągać, aby zyskać szansę na obmyślenie planu. Miał jednak pustkę w głowie. Nie znał do końca swojego położenia, nie znał miejsca w którym był. Obmyślenie planu graniczyło z cudem.
I nie wpadło mu do głowy, że gdyby zaczął chodzić na msze, spowiadać się, spożywać posiłki razem z braćmi, to poznałby lepiej klasztor i być może wpadł na jakiś pomysł?


— Prawie nie wychodzisz z tego pomieszczenia. Siedzisz tu od kilku tygodni. Nie jesteś więźniem...
— Nie jestem więźniem?! — Alfred nie wytrzymał. Henryk przychodził codziennie odkąd się przebudził i próbował z Nim rozmawiać, a gdy Alfred nie odpowiadał wychodził. Stwierdzeniem, że nie jest więźniem tylko go rozjuszył. — Jeśli tylko wyjdę stąd zginę!
Ale dlaczego?
No jak to, nie widziałeś tego zamontowanego nad drzwiami olbrzymiego kamienia?


Henryk wyraźnie się rozpromienił się na dźwięk głosu Alfreda.
— Cieszę się, że nie straciłeś mowy. — Henryk uśmiechnął się przyjacielsko do Alfreda. — Skąd pomysł, że zginiesz gdy tylko stąd wyjdziesz? Przecież wymykałeś się czasami w nocy choćby do latryn i żyjesz dalej.
Alfred usiadł na łóżku ze zdziwioną miną.
— Skąd wiesz? — nie skrywał zaskoczenia.
— Jesteś w kryjówce Bractwa Asasynów. Chyba nie myślałeś, że nie będziemy wiedzieć co się dzieje z naszym gościem. Dowodzi to jednak, że nic Ci tu nie grozi. Przejdźmy się. Masz pewnie sporo pytań, a i ja obiecałem Ci, że porozmawiamy.


Henryk i Alfred idą na spacer gdzieś poza klasztor, a w rozmowie wracają do dnia, kiedy Alfred został ranny.


— Gdy jeden z asasynów dotarł na miejsce zobaczył Ciebie leżącego na ziemi i barwiącego mech na czerwono oraz odjeżdżającego na koniu von Jungingena. Jungingena nie zdołałby dogonić więc postanowił uratować Ciebie.
No nie wiem. Asasyn zjawił się na miejscu dosłownie chwilę później (Alfred zdążył przecież zobaczyć jeszcze białe buty), a koń Alfreda przecież się nie zdematerializował, nie?


Zaopatrzył Twoją ranę w niezbędne produkty i po przeszukaniu Ciebie zrozumiał, że jesteś Templariuszem.
Tyle przebierania za “zwykłych kupców” i wszystko psu na budę.


Mógł odebrać Ci życie jednak miał inny pomysł. Chciał, abyś żył byśmy mogli użalać informacje na temat tego gdzie uciekł tamten jeździec.
Użalać informację? Chcieli mu tak długo zrzędzić nad uchem (Och, jacy my biedni, jak my cierpimy bez TYCH INFORMACJI), że Alfred w końcu by się zlitował i wszystko wyśpiewał? A tak poza tym: skoro wiedzieli, że to von Jungingen, o którym tyle przecież słyszeli, to raczej łatwo się domyślić, gdzie zwiewa.


Dlatego przywiózł Cię tutaj. Jednak coś się zmieniło gdy byłeś u nas. Majaczyłeś w gorączce przez kilka dni. Przyszedłem Cię zobaczyć i gdy podszedłem do Twojego łóżka, złapałeś mnie za rękę szepcząc, że wiesz iż nic Ci nie zrobię.
Zadziwiająco żywotny, jak na nieprzytomnego.


Faktycznie nie miałem zamiaru Cię zabijać. Z tym, że nie miałeś możliwości o tym wiedzieć.
Nie no, fakt, wieźli go 250 kilometrów, opatrując rany i dbając po drodze, po to tylko, by na miejscu zabić, zanim by odzyskał przytomność. To ma sens.


I wtedy zrozumiałem. Masz rzadki dar. Nazywamy go Wzorkiem Orła.
— Wzrokiem Orła?
– Nie słyszałeś? Mówię przecież wyraźnie - Wzorkiem Orła!


— Tak. To specjalny... instynkt jaki posiadają Asasyni. Pozwala Nam wyczuć intencje innych ludzi [no fakt, bardzo rzadki dar], gdy odbierzesz cel wiesz czy masz go śledzić czy zabić, a obrany cel staje się wtedy najważniejszy na tle całego świata.
A nad jego głową pojawia się taka zielona strzałka.
Prawie:


Masz zadatki na Asasyna. Zabroniłem wszystkim aby Cię atakowali...
— Chyba się pomyliłeś. Powinieneś powiedzieć “Zabroniłem cię atakować”. To był zapewne tylko przypadek.
— Przypadek? Korzystałeś ze swojego daru nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Możesz zaprzeczać, ale to niczego nie zmieni. Samo to jak zachowałeś się w tej karczmie w Wieliczce mówi samo za siebie.
— Zaraz. Skąd wiesz co tam zaszło?
— Jak to skąd? Od Bogusza oczywiście.
— Czekaj. Bogusz jest Asasynem?
— A co myślałeś? Że pozostawimy Skarbiec bez opieki zdani na to co pozostawili po sobie Ci Którzy Byli Przed Nami? Wejścia do kopalni strzegą Asasyni, Bogusz też był Asasynem.
Ale panie autorze, to zupełnie bez sensu. Jeśli Bogusz był asasynem, to dlaczego pokazał im korytarz? Szli 20 kilometrów przez ciemny las, asasyni mieli wtedy milion okazji, by zorganizować zasadzkę!
Mnie interesuje raczej, po kij od jakiej mietły Bogusz w ogóle ich tam zaprowadził… Zdrajca, czy ki czort?

— Był? Bogusz nie żyje?! — Alfred nie mógł w uwierzyć. Mimo wszystko polubił Bogusza.
Nic tak nie łączy jak giglanie ostrzem sztyletu po gardle.
Czyli wychodzi na to, że między spotkaniem w karczmie rano, a nocną wycieczką do Bochni Bogusz spotkał się z kimś zaufanym (prawdopodobnie asasynem) i wszystko mu opowiedział, a mimo to templariusze bez kłopotów zdobyli artefakt. Zaiste, imperatyw narracyjny.


— Nie udawaj zdziwienia. Zabiliście go w kopalni...
— Nie miałem pojęcia, że nie żyje. Widziałem go ostatnio gdy szedłem tym dziwnym korytarzem.
Teraz Henryk nie potrafił ukryć zdziwienia:
— Mogłeś przejść korytarzem?! Dotarłeś do Skarbca?
Nie, kuźwa, dostałem Fragment Edenu w prezencie od takiej dziwnej dziewczynki z koszykiem i w czerwonej czapeczce. No chyba, skoro wiedzą, że go zabrał, to oczywiste, że ze Skarbca?


— Tak. Wszedłem do środka — Alfred zawahał się czy mówić dalej. Jednak uznał, że gorzej i tak pewnie nie będzie. — Podniosłem Fragment Edenu i włożyłem do sakwy. Dlatego Ulrich się tak spieszył aby wyjechać z miasta. Nie chciał by ktoś zbyt wcześnie znalazł ciało. Leżące około 20 km od ich gospody, za lasem, w którym kręcą się zbóje. Rzeczywiście, byłby pierwszym podejrzanym.

— A więc Templariusze mają Fragment Edenu? To dość niefortunne. — Henryk nieco się zamyślił.
Kojarzenie faktów level master.
Asasyni wiedzieli, że Bogusz zaprowadził Alfreda i Ulricha na miejsce ukrycia artefaktu i sam tam zginął, nie przyszło im jednak do głowy, by sprawdzić, czy Fragment Edenu pozostaje na miejscu?


— Czym on właściwie jest?
— Nie wiemy do końca. Nie każdy z Asasynów może przejść przez korytarz, nie każdy może przejść przez wrota.
No ale ktoś chyba może, skoro go tam umieścił, więc czy teraz priorytetem nie powinno być wezwanie tego ktosia, żeby sprawdził? A czasu mieli w cholerę, od kiedy już dowiedzieli się o śmierci Bogusza.

Ci którym się udało nigdy nie aktywowali artefaktu. Udało Ci się?
— Nie miałem go w rękach. Wziąłem go przez materiał, aby nie dotykać bezpośrednio.
No proszę, niby templariusz, a zasady BHP w stosunku do artefaktów wroga zna.


— Rozumiem. Cóż. Jest raczej małe prawdopodobieństwo aby Templariusze go aktywowali więc na razie bym się tym nie przejmował.
Co za beztroska. A skąd wie, czy templariusze nie mają kogoś o odpowiednich umiejętnościach? Skoro już się okazało, że jeden z nich mógł sobie bez najmniejszego trudu wejść do Skarbca jak po swoje?


— Nie boisz się, że ucieknę z tymi informacjami?
— Niby gdzie? Dla Templariuszy jesteś martwy. I to może być twoja największa zaleta.
— Nie rozumiem.
— Zostań Asasynem.
Alfred wybuchnął śmiechem, choć Henryk zachowywał się całkiem poważnie.
— Chyba żartujesz.
Ani myślał o przekwalifikowaniu się.


— Czego chcesz najbardziej?
Alfred czuł się zbity z tropu tym pytaniem.
— Wielu rzeczy...
— Bzdura! Masz tylko jedno pragnienie. Powiedz je nagłos.
— Nie wiem o czym mów...
— Powiedz!
— Nie...
— Powiedz!!!


— Zabić Ulricha von Jungingena!!!
Myśl pozytywnie, a pojawi się Mszczuj ze Skrzynna...


Usta Henryka wykrzywiły się w grymasie uśmiechu.
— Widzisz. Możemy Ci to umożliwić. Teraz nie będziesz miał nawet szans żeby się do Niego zbliżyć. A chcemy tego samego.
— Tego samego?
— Ty chcesz zabić młodszego von Jungingena. My chcemy przynajmniej osłabić Templariuszy, a jego śmierć jest z tym równoważna.
Śmiem przypuszczać, że wśród templariuszy było sporo bardziej doświadczonych i potężniejszych rycerzy niż dwaj dwudziestoparoletni młodzieńcy. Ale może Henryk przewiduje przyszłość i zobaczył obu braci na stanowisku Wielkiego Mistrza Krzyżaków?


Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Alfred musiał to przemyśleć. Argumenty Henryka miały dla Niego sens. Zdawał sobie sprawę, że sam nie ma szans dostać się w pobliże Ulricha.
Jak nie? Ciągle przecież jest krzyżakiem, prawda? Dostanie się w pobliże Ulricha to nie problem, ewentualna ucieczka już tak…


Nienawiść do Niego była jednak większa. Aby odpłacić mu pięknym za nadobne był gotowy podpisać nawet pakt z diabłem. Zostanie Asasynem wiązało się ze zmianą wszystkiego w co wierzył. Podjął jednak decyzję.
— Dołączę do was. Zostanę Asasynem.
— Świetnie. Twoje szkolenie zacznie się jutro o świcie.
— Szkolenie? Umiem władać bronią.
— Bycie Asasynem to nie tylko władanie bronią. To też zupełnie inne przepisy BHP. To coś więcej. Nie każdy kończy to szkolenie i zostaje przyjęty do Bractwa. Pokładam w Tobie spore nadzieje. Muszę już wracać. Jeśli chcesz możesz pokręcić się po okolicy lub wrócić do siebie. Tylko bądź wypoczęty na jutro.
Henryk wstał i odszedł w stronę klasztoru. Alfred został na wzgórzu do zachodu Słońca. Podziwiał widok i cieszył się widokiem. Pierwszy raz od dawna czuł się naprawdę wolny i szczęśliwy. Gdzieś głęboko w nim zaczęła kiełkować myśl, ze może zawsze chciał zostać Asasynem zamiast Templariuszem. Ale tego dowie się dopiero od jutra. Kiedy zacznie się szkolenie.


Z kryjówki Asasynów pozdrawiają tajemniczy i zamaskowani Analizatorzy,

a Maskotek wziął kilof i ruszył do kopalni szukać skarbów.

19 komentarzy:

Powieść Apokaliptyczna pisze...

Dobrze Was znowu widzieć, załogo Niezatapialnej Armady!

Kić

Rilmar Amarthkhil pisze...

Alfred kojarzy mi się z typową Mary Sue z uniwersum Harrego Pottera. Ociężałość w myśleniu? Check. Śpiączka? Check. Supermoce z du... miejsca bez okien? Check. Bycie potężniejszym i zajebistszym niż postaci kanoniczne? Check. Przydałoby się jeszcze tylko jakieś dzikie pokrewieństwo. I truloff. Im bardziej bucowaty, tym lepiej.

Aadrianka pisze...

Wzorek Orła <3

Serenity pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Serenity pisze...

Na bank jest zaginionym potomkiem (autokoretka zbyt chętnie poprawia mi to na potokiem) Altaira

piasia pisze...

"Powietrze w kopalni było czystsze i łatwiej im się oddychało" - długo zastanawiałam się, jakie też zanieczyszczenia utrudniające oddychanie mogły być w powietrzu w XIV wieku, w maleńkim miasteczku wśród lasów. Aż zrozumiałam - wszak każdy po wejściu do słynnego korytarza odczuwał potworny lęk i wiał z powrotem. Zapewne podczas tego wiania co poniektóry zesrywał się w gacie albo i womitował, stąd te utrudniające oddychanie zanieczyszczenia.

Kuba Grom pisze...

Wzorek orła! Zaiste, rzadki dar.

Anonimowy pisze...

Byłem zmęczony, wybrałem pierwszą karczmę, którą ujrzałem.
A stały koło siebie setki,niczym galerie handlowe?
w pochodnie czołówkowe.
To najlepsze!!!
Nie no, fakt, wieźli go 250 kilometrów, opatrując rany i dbając po drodze, po to tylko, by na miejscu zabić, zanim by odzyskał przytomność. To ma sens.
I to też!

Strasznie słodkie opko!

Chomik

Anonimowy pisze...

Tego mi brakowało - soczystego opka "historycznego" z AC, naprawdę. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, nie każcie nam znowu tyle czekać ;)

Vaherem pisze...

Urlop się skończył, Anonimku z 20:08 ;)

Anonimowy pisze...

Wzorki oreła, aszszyny i templary, noooo nieźle się zaczyna.

Anonimowy pisze...

Fajnie was znowu czytać <3 Ja miała przerwę w zaglądaniu na bloga... prawie dwuletnią? Wow, ale czas leci. Ale poziom opek nie wzlatuje. Poziom analiz - nie spada. All is well. :D

eksterytorialnysyndrombobra pisze...

Jak rozumiem, w tym uniwersum można być krzyżakiem, templariuszem, bernardynem i muzułmańskim skrytobójcą jednocześnie?
Nie mam więcej pytań.

Falco pisze...

Dopiero zaczęłam a już musze skomentować: ciekawe, czy autor(ka) szedł kiedyś przez porządny las a co dopiero puszczę. To nie jest tak, ze się po prostu mija dużo drzew. Tam się przedziera przez krzaki, błoto, pnącza, a jak już człowiek myśli, ze nic gorszego mu się nie przytrafi - trafia na kilkumetrową rozpadlinę której ani obejść, ani przejść na przełaj. Jeśli ktos chce w ten sposób dojść do określonego celu nie idąc wydeptanymi drogami to... Powodzenia. A jeśli konno to już chyba tylko wieczne spoczywanie:P

Anonimowy pisze...

Albo córką Voldemorta.

Anonimowy pisze...

O Borze Szumiący, leżę i nie mogę wstać. Przyznaję się bez bicia, że dawno nie uśmiałam się tak jak dzisiaj, czytając analizę. Czekam na kolejną część. Jesteście świetni. pozdrawiam ;)

klaŁn Szyderca pisze...

No nie mogę tutaj nie polecieć klasykiem:

"Martwi rycerze pokrywać już wszystkie okoliczne zbocza, a pani się końcówek czepia?!"

Opko cudnie denne. Och, jakże mi się przydał taki odmóżdżacz w tym trudnym dniu!

Unknown pisze...

"W sumie jakich kupców oni udają, skoro nie mają ze sobą żadnego towaru?"
Ja wiem jakich kupców udawali! Korzennych!
https://www.youtube.com/watch?v=fbXVIdr9MdY

Opko miodnie kwikaśne, ale nigdy nie udałoby mi się przebrnąć bez Waszych komentarzy.
Cieszę się, że wróciliście i, że dokonaliście abordażu akurat na pokład Wattpada, bo ten na jedno dobre opowiadanie wypluwa z siebie tysiąc potworków.
Dobrze było poprawić sobie humor przed poniedziałkiem.

Z najszczerszymi życzeniami czasu i wena,
Sir Jacques

Anonimowy pisze...

Opka na podstawie gier to mój ulubiony rodzaj opek, a opka historyczne to mój drugi ulubiony rodzaj opek. Tym sposobem mam teraz swoje dwie ulubione rzeczy w jednej analizie :) Misje, które nie były im przydzielane, wyższe rangą członki, witanie milionowego gościa w lesie, trener Krzyżaków, NPC, który zleca questa, jeszcze trochę włosów o innych kolorach, kilka metrów czego, ich niemieckie babki, wstęp tylko na godzinę - cudności! Gif z butami też świetnie dobrany.

"Gdyby mój kumpel zaczął skakać po stołach i od razu przystawiał nóż do gardła nieznajomemu, tylko dlatego że wydał mu się podejrzany, to też bym się nie ruszył z miejsca. Ba, gapiłbym się w talerz i udawał, że nie znam gościa."

O, to, to :D

A jeśli idzie o zapewnienie, że "pewnie to był jeleń" - myślę, że to jest miejsce na starożytny PRL-owski suchar:

Na lekcji historii nauczycielka wyrywa Jasia do odpowiedzi, każąc opowiedzieć, co wie o Leninie. Jaś na to:
- W sumie to niewiele, ale kiedyś go widziałem.
- Jak to?
- Zwyczajnie: idę sobie przez las, patrzę, a tam daleko pod drzewem stoi Lenin...
- Oj, Jasiu. Pewnie to był jeleń?
- A może i jeleń...