czwartek, 29 marca 2018

351. Prosektorium pełne życia, czyli Ziemia obiecana 2.0 (Mgnienie 2/?)

Zostawiliśmy Nowaka badającego przeciętą linę przy windzie w wieżowcu. Udał się tam, by spotkać się z byłym prokuratorem Bojarskim, jednak nie zastał go pod wskazanym adresem.
Tymczasem Brodzki jedzie do szpitala, spotkać się z doktor Natalią Kaklińską. Która w międzyczasie zdążyła się przekwalifikować z neonatologa na patomorfologa, a następnie na anestezjologa, a w ogóle to, jak w każdej porządnej telenoweli, jest tylko jedna na dwustutysięczne miasto.


Analizują: Królowa Matka, Kura, Jasza i Babatunde Wolaka.


–  Poznaliśmy  się przy ciele  noworodka. Potem przy  zwłokach Franciszka Brodzkiego  i w końcu przy wisielcu na moście.  
Panie autor, poznali się przy reanimacji, a nie ciele, bo dziecko żyje, noworodka. Potem już się znali.


Nie powiedziałabym,  że to początek pięknej  przyjaźni. A tylko przyjaciół prosi się o przysługi.
(...)


Chwilę  później w  serwerowni szpitalny  technik odnalazł nagranie  z poniedziałkowego przedpołudnia. Znał  Kaklińską i czuł do niej słabość, toteż  wpuścił dwójkę gości do sali z podglądem monitoringu.
Nagranie nie było najlepszej jakości.
–  Kiedy  otworzą  nowe skrzydło,  wszystko będzie śmigać  jak ta lala. Póki co mamy  tu takie VHS-y, kiepska jakość.  
Mam nadzieję, że to żart i ironia.
Zresztą, technika w tym ksioopku <marcopku> faluje jak chce. Skoro już był winyl na laserze, zdjęcia z  fotoradaru w 4D, a także telefon z kręcącą się tarczą i pogoń fiatem 125, to może być też monitoring na VHS. Czemu nie.


Piętro  drugie, to  będzie chyba  tu… – mruczał  pod nosem człowiek  w czerwonej bejsbolówce i granatowych, roboczych ogrodniczkach. W  obrazie kamery pojawił się człowiek w lekarskim kitlu ciągnący dziewczynę za rękę.
Mamy zapis ze szpitala. Lekarz (?) szarpie się z dziewczyną. Nikt nie zareagował?
Mówimy o kryminale, w którym Złowrogi Morderzec sieje trupami w biały dzień w najtłoczniejszych punktach miasta (serio, on chyba nie zamordował żadnej osoby - poza pierwszą, Laurą - w ustronnym miejscu z dala od niepowołanych oczu ewentualnych świadków), a także robi filmy z morderstwem na żywo i nikt nie reaguje.


Taką mamy w Toruniu znieczulicę najwyraźniej.


–  Sara!  – Brodzki  doskoczył do  monitora. Kaklińska  pierwszy raz zobaczyła  ludzkie oblicze detektywa.  
Do tej pory miał nieludzkie. To oblicze.


–  Co jest  dalej? Co  jest dalej?!
–  Spokojnie,  majster, nie  jestem komórką,  żeby się rozdwajać przez  mitozę.
Ha-ha-ha, ale wyszczekany!


(...)
– Tu mamy coś ciekawego. Na ekranie monitora pojawił się Tomasz Żółtko.
Zdrowy i żwawy, tylko z plastrem na szyi.
Cóż chcesz, żadnych ważnych organów mu wszak nie uszkodziło, więc plasterek starczy.


– Tomek! – krzyknął detektyw, śledząc teraz każdy jego ruch. Na  nagraniu z poprzedniego dnia Żółtko powalił napastnika i pomógł  wyswobodzić się Sarze.
Nie tylko żwawy, ale również zwinny i skory do bitki.


Wrażenie teraźniejszości  było tak intensywne, a widok  zaginionej dwójki tak ekscytujący,  że Brodzkiemu zdawało się niemal, że  ogląda relację na żywo, czekając na zwrot akcji.
– Uciekajcie… – mamrotał pod nosem. – Córeczko, uciekaj!
Na  nagraniu  pojawił się  teraz mężczyzna  w pomarańczowym stroju.
W szpitalu też grał rolę śmieciarza. Ale podziwiać należy wysoką jakość nagrania, skoro monitoring rejestruje w kolorze.


Znokautował  Tomka, który upadł  na ziemię, a Sarę pochwycił  za włosy i wykręcił jej ręce.  
Ojej,  miał co najmniej troje rąk.


Chwilę  potem podszedł mężczyzna w kitlu. Kopnął Tomka w brzuch, Sarę spoliczkował.
–  Proszę  zatrzymać.  Co to jest?  – Brodzki wskazał  na ekran i przytknął palec do człowieka w pomarańczowym stroju.
–  Ma pan  na myśli  ucho tego człowieka?  – Kaklińska nachyliła się  ku ekranowi. – To tak zwane  ucho zapaśnika.


Powstaje  na skutek urazu  chrząstki, najczęściej  u ludzi uprawiających sporty walki, ochroniarzy, żołnierzy.
– Różyczka.
Podobno taka jakość tragiczna, fałhaesy i sypiący się sprzęt, a tu proszę, na nagraniu (w kolorze!) bitki można bez trudu zauważyć kształt ucha napastnika.


Brodzkiemu  przypomniały  się słowa sąsiadki  Sary. Twierdziła, że po okolicy kręcił się mężczyzna o śmiesznych uszach. Detektyw wyciągnął papierosa i nerwowo się zaciągnął.
–  Czy  mamy coś  jeszcze? –  spytał, nieco  uspokojony wciągniętą nikotyną.
– Niewiele. Tylko nagranie z sali.
Sale szpitalne też są monitorowane? Świetna wiadomość.
Nagrywane i przechowywane są filmy dokumentujące nie tylko fizjologię pacjentów, ale też np. rozbieranie się podczas badań oraz kto i na jakim oddziale się leczy. No i tajemnica lekarska poszła tarmosić się w krzaki.
Nie są, upewniam cię, leżałam w tym szpitalu na kilku różnych oddziałach. To kolejny przyczynek do tematu “jak mały Marcelek wyobraża sobie napisanie Mrocznej Powieści Kryminalnej” i/lub objaw przedawkowania CSI.
Taki suspens diabli wzięli!
W takim, na przykład, szpitalu na Biskupińskiej to kamery są wszędzie, nawet w toaletach, żeby widzowie mogli zobaczyć, jak dwudziestosiedmiolatek potajemnie pije benzynę. Ale szpital na Biskupińskiej nie jest w Toruniu. Chyba.


(...)
Na  nagraniu  widoczna była  sala i leżący Tomek  Żółtko. Odwiedziła go Sara  – rozmawiali chwilę, pocałowali  się, wyszła. Brodzki podskoczył, czekając  w napięciu na dalsze wydarzenia.
A ty zbereźniku jeden!


Tym  razem  jednak oprzytomniał  i zrozumiał, że wszystko,  co tu ogląda, wydarzyło się  ponad dobę wcześniej.
No, grunt to refleks. Przynajmniej dobrze, że nie mówił do osób widocznych na nagraniu.


Mimo  to widok  Sary napełniał go spokojem i wiarą, że dziewczyna wcale nie umarła.
Kiedy  Sara całowała  Tomka, detektyw  się uśmiechnął. Po pożegnaniu Żółtko również wyszedł z sali.
Gdyż był jak Królewna Śnieżka, którą do życia przywrócił pocałunek.
Żółtko leżał z przestrzeloną na wylot szyją, cmok! I już wstał, i wyszedł.


– I to by było na tyle… – Informatyk wyciągnął się na krześle.
–  A to?  Co tak miga?  – Leon wskazał  na widoczny na nagraniu stolik przy łóżku.
–  To był  prawdopodobnie  telefon pacjenta…  
Czytelnicy, pamiętacie te pierwsze telefony komórkowe, z migającą diodą? Mówiło się wtedy z szacunkiem: “łączy się z bazą”. Kiedy to było? Druga połowa lat dziewięćdziesiątych? Przełom wieków?
Nie wiem, ja swoją pierwszą komórkę miałam około 2000, taka motorola to była i nic w niej nie migało.
Na moim dioda miga, jeśli SMS przyszedł, a ja go nie otworzyłam.
Jak na tych kiepskich fałhaesach widać tę malutką migającą diodkę, to nawet nie chcę sobie wyobrażać, jakie szczegóły będzie rejestrował ten superwypaśny sprzęt, co go będą mieli jak już nowe skrzydło otworzą. Żadna drobinka kurzu się nie prześliźnie!


–  przerwał,  widząc salową,  która na nagraniu  podjeżdża z wózkiem z  detergentami, po czym bez  żadnego skrępowania bierze komórkę  z blatu i wyjeżdża.
– Telefon pacjenta przytulony przez pracownicę szpitala? – spojrzał pytająco na Natalię Kaklińską.
– Znam ją – zauważyła przytomnie.
–  Wydaje  mi się,  że musimy  złożyć jej wizytę  – skwitował Brodzki i  zaczął zbierać się do wyjścia  z pełnego kabli pomieszczenia.
–  Chwila,  chwila. A  co z tego będę  miał? – spytał z  rozbrajającą szczerością technik i założył ręce za głowę.
Tak. To jest podstawowe pytanie, jakie każdy przeciętny obywatel zadaje policjantowi z kryminalnej prowadzącemu śledztwo w sprawie porwania i morderstwa.


(...)
Brodzki nachylił się i spojrzał mu prosto w oczy.
– Czy chcesz, żeby twoja matka miała syna bez zęba?
Na słowa Brodzkiego Kaklińska wyszła z pomieszczenia.
– Ale ja mam dwóch braci. O którego chodzi?
–  O najgłupszego.  – Brodzki wypuścił  ze zrezygnowaniem powietrze i wyszedł.
Znaczy takiego, jak ty, Leosiu?


(...)
Do Brodzkiego dzwoni Dagmara.


–  Ten  morderca….  Ten porywacz  – poprawił się  Leon. – Ten człowiek  gra w podstępną grę. Myślę,  że Sara żyje, i mam trop. Nie wierz w nic, co dziś zobaczysz lub usłyszysz. Dobrze?
– O czym ty mówisz?
– Obiecaj mi to. Nie wszystko jest tym, czym się wydaje.
– O czym ty… – Dagmara nie dokończyła. Na ekranie telewizora na  dworcu kanał informacyjny puszczał nagranie z fejsbukowej strony Heraklita.
Pamiętacie, że z Torunia do Darłowa jedzie się blisko jedenaście godzin, z pięcioma przesiadkami? A telewizja furt pokazuje scenę zbrodni.


Przestrzeń  dworca i słuchawkę  telefonu przeszył przeraźliwy krzyk.  Był to spazmatyczny szloch, połączony  z rozpaczliwym zawodzeniem.
– Dagmara?! Dagmara!
–  Leon?  – W słuchawce  zabrzmiał głos Ignacego.  
To teść wyjął zrozpaczonej Dagmarze telefon z dłoni.
Chyba jej naprzeciw wyjechali, bo od czasu, gdy Legendarny Taksówkarz odwoził “panienkę” na “dyliżans do Darłowa” do chwili, gdy Brodzki błąka się po szpitalu bez większego sensu minęło nie więcej niż ze trzy-cztery godziny.


–  Już  jesteśmy. Zajmiemy się nią. Znajdź Sarę, na Boga. Znajdź naszą wnuczkę!
–  Obiecuję!  Tato, słyszysz?  Powiedzcie Dagmarze,  że to nieprawda!!! – Rozmowa została przerwana. Leon Brodzki oparł się o ścianę i ścisnął mocno głowę.
–  Aaaaaa!!!  – wrzasnął,  a echo poniosło  się wszystkimi skrzydłami szpitala.
Współczynnik zawałów gwałtownie wzrósł.


– Może chcesz jakiś lek na uspokojenie? – spytała doktor Natalia Kaklińska,  która wszystkiemu przyglądała się z boku. – Jesteś pod wpływem silnego stresu. To może zaburzać twoją ocenę sytuacji.
Ocenę, a nie “percepcję”?


–  To jest  mój lek. –  Brodzki wyjął  z kieszeni paczkę  cameli. – Lek i trucizna w jednym. Jak miłość. Ta z tych trudniejszych.
Który sobie zażyję. Ten lek. Na szpitalnym korytarzu. Bo tak, i co nam pan zrobi.
(...)


– Pani doktór, mi się pomyliło, myślałam, że to mój… – próbowała  tłumaczyć salowa o szpotawych nogach. Takich, co wyglądają jak  prostowane na beczce.
PROSTOWANE NA BECZCE, o ja cię.
Brak mi reszty opisu, że była gruba, niska i szczerbata.
Miała  dawno niefarbowane włosy i nierówny zgryz.
Okej. Stereotyp został zachowany.
Brakuje jeszcze brudnego fartucha w wyblakły deseń.


–  Doprawdy,  pani Aniu?  I dlatego wzięła  go pani ze stolika pacjenta?
– Pacjent zniknął…
Salowa coś wie o sprawie. Wie, że pacjent zniknął, a nie że został wypisany albo poszedł do łazienki, albo był na zmianie opatrunku.


A teraz Brodzki wypełnia pola semantyczne zrozumiałe dla salowej. Robi to, bo rozmawia z podrzędną pracowniczką szpitala:
– Dobra, dosyć tego słodkiego pierdzenia do basenu – przerwał  im Brodzki. – Wyskakuj z komóry, piguło, i jesteśmy kwita.
Doktor  Kaklińska  nawet nie udawała,  że język, jakim posługuje się  policjant, w jej mniemaniu choćby  minimalnie spełnia normy kultury wypowiedzi.
Niemniej jej największe oburzenie wzbudził fakt, że Brodzki nazwał salową ksywką przeznaczoną dla lekarzy.

[Edit po uwagach Melomanki i Galnei: mój błąd, "pigułą" w slangu nazywa się pielęgniarkę.]


–  Zaraz  wrócę. –  Lekarka oddaliła  się na kilka metrów,  po czym wyjęła telefon komórkowy i gdzieś zadzwoniła.
– Nie mam  – odparła z  rozbrajającą szczerością  salowa i zaparła się pod boki.
–  Co,  zaszyliście  go komuś w brzuchu?  – drwił poddenerwowany detektyw.  
Wow, to nie pomyłka wynikająca z nieznajomości slangu (przez Leona czy przez aŁtora – nie wnikam), on naprawdę wziął ją za lekarkę!


–  Ten  telefon  jest dowodem  w sprawie o morderstwo. Niszczenie dowodów to utrudnianie śledztwa i mataczenie.
ZAPAMIĘTAJMY!!!


Salowa pobladła.
–  Sprzedałam.  Modele Philipsa  to rzadko spotykana  rzecz na rynku.
Podziwiajmy profesjonalną wiedzę pani salowej!


– Jak to pani sprzedała? – zżymał się detektyw.
– Nawet z zyskiem… To znaczy, w dobre ręce oddałam…


–  Raczej  nie właścicielowi.  – Brodzki podszedł do  niej, kipiał ze złości. –  Widzi pani. Właściciel tego  telefonu nie żyje. Został… powieszony! – krzyknął Brodzki. – Kiedy kogoś powiesi się za szyję, ma  problemy z zaciskaniem dłoni. Pod wpływem braku dopływu tlenu robią mu się takie szponiaste  palce, rozumie siostra (siostra?).  I wtedy taki  telefon, co tu  dużo mówić, za żadne  skarby do tej ręki się  nie przyklei! Dlatego dużo  łatwiej jest go nie oddawać  właścicielowi, którym w tym przypadku był młody chłopak, Tomasz Żółtko!
Ja bym chciala tylko nieśmiało zauważyć, że jak się kogoś powiesi za szyję to jego pierwszym problemem nie jest zaciskanie się dłoni…
A ja bym chciała równie nieśmiało zauważyć, że każde słowo z osobna rozumiem, ale całości ni hu hu.
A, to też. Ale chyba zaczynam się przyzwyczajać.


Brodzki  nie mógł  ochłonąć. Nie  mógł też sobie  przypomnieć, kiedy  ostatnio tak się przy  kimś uniósł. Czyżby do głosu  dochodziły atawizmy, które usprawiedliwiają  gorszące zachowanie, jeśli rozmówca jest biedniejszy  i niżej osadzony na drabinie moralności?
Atawizmy, które usprawiedliwiają.
Bieda równoznaczna z brakiem moralności.
Zaraz normalnie wezmę patelnię i przylutuję komuś w łeb – i proszę nie mieć do mnie pretensji, atawizm mną miotał.
Ale napiszcie mi, że Ałtor nie napisał powyżej, że wolno się obraźliwie i agresywnie zachowywać wobec osoby uboższej albo słabiej wykształconej (oraz że społeczne upośledzenie jednoznaczne jest z upośledzeniem moralnym), bo to po prostu atawizm jest. Nie napisał tego, ja coś źle zrozumiałam, prawda? Prawda?
Nieprawda. Chcesz drugą patelnię?


Salowa poczerwieniała ze wstydu.
–  Oddałam  go do lombardu  na Legionów. Naprzeciwko  Pameli – rzekła cicho.
–  Przywłaszczenie  mienia w celu osiągnięcia  korzyści majątkowych. Wie pani, ile to kosztuje?
– A wie pan,  ile kosztuje życie samotnej matki?


Uwaga, teraz będzie samo dobre o działaniu szpitali:


Ja tu dorabiam i jako  kucharka, i jako sprzątaczka.  
Skoro “dorabia” to znaczy, że ma zupełnie inny zawód. Chirurg?
To by wyjaśniało domniemania Brodzkiego o zaszyciu przez nią telefonu operowanemu w brzuchu. Nie ustaję w podziwie, jak to się wszystko ładnie składa i tak, wiecie, wyjaśnia!


Wstaję  o piątej,  żeby gotować kaszki.
Nie. Wstajesz o piątej, żeby na czas dojechać do pracy.


Nie jestem lekarzem, a muszę wiedzieć o każdym pacjencie, czy [w ogóle] i  co może  jeść.
Jeśli ktokolwiek wybiera się do szpitala, niech wie, że jego dieta zależy od salowej.


Fakt, że to lekarz wydaje dyspozycje, a kuchnia (catering, czy co tam szpital ma) dostosowuje ilość porcji danej diety - w tej sytuacji jest nieistotny.
Jedna  pomyłka  i ktoś ląduje  na OIOM-ie.
Nie ma to jak podwyższona ocena własnej wielkości.


Potem myję  podłogi i lecę  do pralni.
A w pralni balie z mydlinami, tary i lodowata woda noszona w kubłach ze studni.
Potem osiem godzin na bloku operacyjnym. I znów wynoszenie i mycie basenów.


Pielęgniarki  nie pomagają,  bo pielęgniarki nie są od tego, aby pomagać salowym i kucharkom w Polsce  na tysiąc osób  przypada pięć pielęgniarek.  W Szwajcarii piętnaście.
I żadna z tych piętnastu pielęgniarek na pacjenta nie myje podłóg.


Może  dlatego  ludzie są  przemęczeni,  niedocenieni i robią  takie głupoty jak ja.  Pracuję trzydzieści siedem  lat. Leżał telefon. Wzięłam. Pan Bóg i tak przebaczy.
Kryminał społecznie zaangażowany. Głęboko. Głęboko, głęboko. BARDZO głęboko.
Uprasza się uprzejmie o wyjęcie głowy z dupy.


–  To,  że robią  głupoty, to  jest pewne jak  w banku. Takim szwajcarskim – uciął Brodzki. – Co jest z tymi ludźmi…
Salowa,  nie zwracając  uwagi na detektywa (nieodmiennie mnie zachwyca, jak w tej powieści wszyscy lekceważą policjantów z policji kryminalnej. Idą sobie gdzieś, jak im się rozmawiać nie chce, przerywają im w połowie zdania, żądają gratyfikacji za poświęcony czas, no po prostu prezentują luzik, aż miło),  pchnęła  wózek z detergentami  i ruszyła w głąb korytarza  swoimi krzywymi nogami.
Ale logikę widać jak na dłoni, była złodziejem, to się przemieszczała do punktu destynacji!


Mijając doktor Kaklińską, spuściła głowę.
– Nie możemy robić sekcji. Rozmawiałam z pana komendantem.
A on jest jej przełożonym, czy co, że uzgadnia z nim różne rzeczy?


Lekarka  schowała telefon  do kitla i nacisnęła  przycisk windy. Drzwi się  otworzyły. Brodzki odruchowo  wszedł. Kaklińska wcisnęła przycisk 0 i wróciła na korytarz.
–  Jest  wysoki  wskaźnik  zgonów – powiedziała.  
Dżuma, tyfus i dezynteria zbierają swoje żniwo.


–  W komendzie macie  jakieś przetasowania,  brakuje specjalistów.
I dlatego w szpitalu nie można zrobić sekcji?


Komendant wstrzymał  prace i postawił patrol  policji przed wejściem do kostnicy.
Żeby nas od zrobienia tej sekcji powstrzymać za wszelką cenę?
??????? Czy ktoś to rozumie???
Nie.


– Niech to szlag! – zirytował się detektyw.
– Nie będzie mnie tu, ale jest duża szansa, że kiedy naciśnie pan po północy klamkę drzwi do kostnicy,  ta ustąpi – rzekła Kaklińska, gdy drzwi kabiny zaczęły się zamykać.
– Słucham? – spytał Leon, ale lekarka już mu nie odpowiedziała.
Uśmiechnęła  się tajemniczo,  a jej uśmiech odcięły  wrota windy, którą detektyw ruszył w dół.
Czy Wy też widzicie “dzióbek” uchlastany przez drzwi?
(...)


Choć  zgłoszenie,  jakie usłyszeli  policjanci patrolujący  miasto, dotyczyło ulicy Łyskowskiego  na osiedlu Rubinkowo, dyspozytor dał znać  o zdarzeniu Nowakowi.
Od kogo przyjęli zgłoszenie  policjanci z patrolu?


Mimo  że ten  przypisany  był do komendy  Śródmieście.
Pod ostatnią analizą był  anonimowy komentarz:
A nie powinien Być Komisariat Toruń Śródmieście, a nie Komenda? Komenda to jest Miejska. Brodzki nie wie gdzie pracuje?
18 marca 2018 15:09


Po  wcześniejszej  rozmowie w Centrum Zarządzania  Kryzysowego chłopacy ze 112 byli  w temacie i wiedzieli, że może to Nowaka zainteresować.
Jasne. Rzucają zgłoszenia według widzi-mi-się.


–  Trup  na straganie [widzę trupa leżącego na ladzie kramu z jarzynami] przy  przystanku  Rubinkowo Centrum.
Mężczyzna, lat siedemdziesiąt. Karetka w drodze – zakomunikował dyspozytor Filip.
Karetka leci na sygnale!


– Niech się pospieszą – odparł Nowak przez radio. – Niedługo zamykają sklepy, a przyda im się duży, plastikowy worek.
CO?! Mają kupować worki w sklepie? Nie dysponują specjalnymi, takimi do przenoszenia zwłok?!
Nie chcę aŁtora na siłę uświadamiać, ale worki na zwłoki w niczym nie przypominają worków na śmieci.


<torunianka mode - on> Z czystej życzliwości podpowiem Nowakowi, że sklep obok tego straganu jest całodobowy. Mimo to podejrzewam, że nie można w nim nabyć worków stosownej wielkości, że o przeznaczeniu nie wspomnę <torunianka mode - off>.


Sierżant  pognał Grudziądzką,  Bażyńskich, Batorego,  tam dał w prawo, w ulicę  Kościuszki. Potem Curie -Skłodowskiej,  Wschodnia – i już był na Rubinkowie.
I właśnie to stanowi o sile pisarstwa Marcela Woźniaka. Ten spis ulic!


Dojechał w sześć minut.
<torunianka mode - on> Cha. Cha. Cha, cha, cha, cha!!! <torunianka mode - off>


Miejsce  zdarzenia  znajdowało się  tuż przy ruchliwej  ulicy i przystanku autobusowym,  w sąsiedztwie kiosku i kwiaciarni.
Kilkanaście  metrów dalej  stał tak zwany  „kwadraciak” – budynek pełen sklepów i punktów usługowych.
<torunianka mode - on> “Kwadrat”, panie ładny. “Kwadrat”. W życiu nie słyszałam, żeby jakikolwiek toruńczyk nazwał ten budynek “kwadraciakiem” <torunianka mode - off>
Ten sufiks taki starowarszawski...


„Znów  zbiegowisko  ludzi z rynku.  Z jakiego rynku? Tam jest jeden stragan!
Z wolnego rynku. Dlatego się swobodnie zbiegli.


Znów  ludzie  w oknach.  Tylko Tomka nie ma…”  – Nowak błądził myślami.
Przechodnie (!!!)  przykryli  zwłoki brezentem.  Tym samym, którym sprzedawca  przykrywał sprzedawane przez siebie  warzywa. Seler, por, marchew, pietruszkę [jak w przepisie na rosół!]buraczki, ziemniaki, ogórki, rzepę… fasolę, trupa, cebulę...


– Państwo znają tego człowieka? – spytał sierżant.
– Oczywiście!  – wykrzyknął starszy  człowiek z polipem na  nosie.
– Najlepszy działkowicz.
Torunianie, zazdroszczę Wam miejsca, gdzie sprzedaje się warzywa z własnych działek.


I w spółdzielni mieszkaniowej się udzielał.
(...)
Nazwisko miał Bojarski.
Nowaka  zamurowało.  Jednym ruchem  odchylił folię i  naraz zrozumiał wszystko. Cofnął się do radiowozu.
–  Tu C105.  Tu C105. –  Dał zgłoszenie  na radio. – Denat, Rubinkowo Centrum. Podejrzewane zabójstwo.
Leżał sobie trup na straganie.
Ktoś przykrył go brezentem, ktoś zawiadomił patrol, a ktoś 112. Potem  “chłopacy” z 112 powiadomili Nowaka i wysłali karetkę na miejsce…
Po co Nowak dzwoni do dyspozytora? Chciał pogadać?


– Źle to wygląda? – spytał dyspozytor.
Sierżant  rozejrzał się  po ponurych twarzach  gapiów, potem omiótł wzrokiem okna budynków.
–  A jak  źle może  wyglądać facet  z szyją szerokości  ołówka? Uduszenie metalową liną. Nawet wiem, gdzie to zrobiono…
Morderca lubi sobie utrudniać. Jak rozumiem, zabił go tam w wieżowcu, potem dygał dziesięć pięter w dół na plecach (bo przecież windę uszkodził), a następnie jeszcze na targ “tuż  przy ruchliwej ulicy i przystanku autobusowym”, gdzie go podrzucił. I to wszystko w biały dzień, bo przecież trupa znaleziono w porze zamykania sklepów.
(a jak jeszcze sobie wyobrażę pracowite piłowanie liny od windy…)


Ja powiem jeszcze coś zabawniejszego. Jeśli dobrze odczytuję topografię miasta by Marcel Woźniak (czego wszakże pewni na sto procent w żadnym razie być nie możemy, ale dla dobra analizy załóżmy, że tym razem zrozumiałam, co autor miał na myśli), to mówimy o przystanku, straganie i sklepie, który przez dwadzieścia lat widziałam z okna mojego panieńskiego pokoiku <przerwa na otarcie łzy wzruszenia>. I otóż wieżowce w okolicy są dwa. W jednym wypadku Złowrogi Zbrodzień leci dwieście metrów objuczony zwłokami, przechodzi przez przejście (żeby włączyć zielone światło naciska guziczek i grzecznie czeka), jeszcze sto metrów i już! jest stragan! można rzucać nieboszczykiem! W drugim zasuwa przez wspomniany Kwadrat, mijając po drodze również wspomniane punkty usługowe i sklepy. Wszystko w biały dzień i tak dalej. Jak ja to totalnie widzę to wy nie macie pojęcia.


- Zostań bandytą, mówili… nie przemęczysz się, mówili.


W gablocie lombardu na rogu Podgórnej i Legionów stał tylko jeden telefon  marki Philips. Było ciemno. Ulica dudniła muzyką, docierającą spod daszku  pobliskiego pubu Pamela.  
(...)
Brodzki  skwapliwie  wykorzystał ten  stan rzeczy i cisnął kamieniem  o szybę, która ustąpiła od razu.   
Nie może być. Od pizgnięcia kamieniem?!


Chwycił  stojący w witrynie telefon i wcisnął przycisk power.
Liczył na to, że  bateria była naładowana.


Cokurwa??? On się włamał do lombardu, wybił szybę i ukradł telefon? Policjant?
Ojoj, Brodzki, chyba się właśnie spierdoliłeś na pysk z drabiny moralności.


–  Wie  pan, do  nas zasadniczo  wchodzi się drzwiami  – rzekł mężczyzna, który  wyszedł drzwiami z wnętrza  lombardu. Ubrany był w piżamę  w cętki i wełniane kapcie. Na  głowie miał szlafmycę, kompletnie nieprzystającą  do epoki.
On śpi w tym lombardzie? Domu nie ma?
To stereotyp “kupiec śpi na zapleczu swojego sklepiku”.


Twarz  jego zdobił  żydowski nos, ciemne  oczy i broda przycięta  w podkowę.
Odpalił  nabitą fajkę i  przekrzywił głowę  jak marynarz [jak przekrzywiają głowę marynarze? Serio pytam] [w kierunku wiatru],  na którego  w tej konfiguracji garderoby nie wyglądał.
Ale jakby tak założył kapcie na uszy a szlafmycę na kuśkę, to całkiem co innego!


– Widzi pan napis u góry?
Brodzki, nieco zdezorientowany, zadarł głowę.
– Lombard „Nie wszystko złoto co się świeci 24H”…
To nie jest najlepsza reklama dla lombardu, daję słowo.


–  A wie  pan, co  to znaczy?  – Mężczyzna pyknął  fajkę. – Że jesteśmy  otwarci we dnie i w nocy.  Tylko od godziny 22 do 6 przyjmuję klientów w piżamie. Jak  w modlitwie.  Bo tu często ludzie  przychodzą z Bogiem na  ustach, modląc się o złotówki  na życie. Takie osiedle.


–  Ja najmocniej  przepraszam – odparł  Brodzki, ale zaraz zebrał się  w sobie i rzekł jak policjant  rodem z dziewiętnastowiecznej powieści: – To urządzenie jest kradzione i muszę je zarekwirować!
– A pan to kleptoman, kolekcjoner czy syn szklarza?
– Lepiej. Funkcjonariusz policji.
Nie wierzy mi pan? To jak zaraz pizgnę w drugą szybę...


Człowiek  w szlafmycy  pyknął spokojnie  fajkę. Jego aparycja  i osobliwy atrybut wypełniony  tytoniem dość mocno kontrastowały  z dźwiękami muzyki i całą okolicą. ...ale który z atrybutów jest osobliwy, fajka? Jednakowoż wydaje mnie się, że szlafmyca osobliwością swą ciut ją przebija..
Szlafmyca wypełniona tytoniem byłaby jeszcze bardziej osobliwa.


Skrzyżowanie ulic z każdej strony porastało  czym innym: na jednym rogu stał billboard  reklamujący przecenę artykułów szkolnych, na drugim  – blok mieszkalny z lat dziewięćdziesiątych, na trzecim – ryglowana elewacja domu z muru pruskiego,  a na ostatnim – koszmarek budowlany z początku XX wieku, doklejony do starego budynku.
Czyli secesyjna kamienica dobudowana do czegoś o wieki starszego?


Pan Ałtor a wraz z nim redaktor i korektor się był po prostu osmyknął o sto lat - koszmarek jest z początków wieku XXI, a stary budynek to stuletni, około, dom z czerwonej cegły zbudowany w technologii ryglowej.
Inwestor  znalazł najemców w  postaci Żabki, komisu  i kilku młodych małżeństw,  które ochoczo wprowadziły się  na wyższe piętra nieukończonego, nieotynkowanego budynku.
Gotyckie budowle stawiano bardzo długo i nie zawsze je tynkowano, to fakt.
To akurat jest budowla jak najbardziej współczesna. Za to otynkowana była już w roku 2014, Panie Marcelu Kochany.
I już widzę, jak ktokolwiek pozwala się wprowadzać mieszkańcom do nieukończonego budynku.


(...)


– Panie…
– Szlomo.
Rozenkranc?
Nie miał nazwiska, tylko samo imię.


– Panie Szlomo. Rzecz jest następująca. Ten telefon jest ważnym dowodem w śledztwie, które…
–  Które  pan prowadzi,  panie Brodzki.
Przy okazji: czy pan Szlomo, handlujący kradzionymi telefonami, nie powinien zostać zatrzymany za paserstwo?


(...)


– Po pierwsze, jestem Żydem. Przez duże żet.
Poznaliśmy po żydowskim nosie. Bo taki Nowak to ma tylko orli.


– A jaka to różnica?
– Jestem i wyznawcą wiary, i obywatelem narodu.
W dodatku, czy właścicielem lombardu mógłby być Gruby Seba?  Prawda, że to nie wchodzi w rachubę?


–  Pan  wie –  kontynuował  – że, mówiąc  delikatnie, jako  naród mieliśmy przekichane.  Więc dziedzictwo holokaustu mam  we krwi.
<państwo wybacą, ze seplenię, ale scękę mam w okolicach jądra Ziemi>


Druga rzecz, ludzie mówią, że Żyd to zawsze lichwiarz.
Nigdy krawiec.


A lichwiarz, bo  za dzieciaka zamiast  krowy doić <słabo - krowy doić…>,  uczyłem  się rachowania  i czytałem Talmud.  
Mówimy oczywiście o kimś, kto urodził się długo, długo przed wojną.
I to chyba pierwszą.
Tylko dzięki temu możemy mieć skrzyżowanie mleczarza z filmu i talmudysty, pracującego w toruńskim lombardzie.
Przedstawianie się samym imieniem wskazuje nawet na epokę przedrozbiorową, zanim władze zaborcze wprowadziły urzędowo nazwiska dla Żydów.


W  wieku  lat szesnastu  miałem wiedzę jak student  matematyki.
Rzecz  kolejna:  Polska po  transformacji,  dziki rynek. Wiesz  pan, że ja miałem kiedyś  wielką fabrykę?
O, mleczarz, talmudysta, fabrykant i lichwiarz w jednym.
“Ziemia obiecana” 2.0.
Do pełni stereotypu brakuje jeszcze, żeby był adwokatem, szachistą i grał na klarnecie.
Na skrzypcach!
Na dachu!


Ale przepędzili  mnie.
Kiedy?


Bo  Żyd,  bo cwańszy,  bo lepiej rachuje.  Polacy są tolerancyjni,  póki nie idzie o liczenie  dukatów. Wtedy wyciągają bosaki  i kosy.
Kosy… po 1989 roku… żeby przepędzić… <kuli się w kąciku, kolebiąc się i ssąc kciuk>
Bosaki są jeszcze lepsze.
Cóż, kosiarką spalinową trudno kogoś przepędzić, bo trochę ciężko się nią zamachnąć.


Na  żydków,  cyganów, kogo  popadnie. Dlatego  moje przeznaczenie mnie  dosięgło i na stare lata  zostałem Żydem jak z kawałów.  
Gorzej, panie Szlomo. Trafił pan do złej literatury.


Umiem  liczyć i  liczę na siebie.  Mnie nikt nie oszuka. Oszustów  nie lubię, a uczciwym dopomogę.  Pan wyglądasz mi na uczciwego.
Policjant i ojciec, to mi wystarczy.
A jakiś nakazik? Bo ja wiem, wezwanko na komendę? Dowodzik osobisty Brodzkiego? Legitymacja policyjna? COKOLWIEK? Bo na razie wygląda na to, że Szlomo zamierza służyć wszelką pomocą facetowi dlatego, że ten mu się przekonująco przedstawił.


Co z tym telefonem?
Brodzki  stał jak  zaczarowany. Miał wrażenie,  że przeniósł się do świata klezmerskich opowieści.
Powinien teraz podnieść ręce w radosnym tańcu z “wkręcaniem żarówek” i “tynkowaniem sufitu”.


–  Miał  go mój  przyjaciel,  zamordowano go.  Przed śmiercią nie zdążył  przekazać mi wszystkiego, co  wiedział. Być może znajdę informacje w jego telefonie.


Czy autor zrobił przypis w stylu "Nie jestem antysemitą", żeby się nikt nie pomylił? Chociaż <mityguje się>, pan Szlomo to dusza człowiek przecież, więc nikt nie będzie miał wątpliwości, że Ałtor nie jest antysemitą! Gdyby był, to by przecież pisał o żydowskich rysach i o lichwiar... oh, wait.


–  Problem  polega na  tym, że ja  nowy telefon formatuję,  żeby był bez przeszłości.  „Liczmy się jak Żydzi”, zna  pan to powiedzenie? Muszę mieć jakąś gwarancję, że tu nie przyjdą mnie zlinczować pod pretekstem,  że Żyd kradzione sprzedaje <no przecież właśnie to robi…> albo  informacje  czyjeś prywatne rozpowszechnia…
– Cholera, co teraz?
–  Ale  znam życie  i wiem, że nie  ma dysku, z którego  nie można odzyskać danych. Zobaczymy, czy się uda.
– Prawdziwy z pana Żyd.
Taki chytreńko mrugający okiem ”że pan wiesz, a ja rozumiem”
Żyd - pozytywny bohater a la Marcel Woźniak.
Ja pierdzielę. Przepraszam was najmocniej, ale jakoś nie mogłam strzymać.
No JA PIERDZIELĘ.


Mężczyzna  zaśmiał się,  podpiął telefon  do komputera, odpalił program  do odzyskiwania danych. Czerwony  pasek na ekranie wskazał liczbę plików,  które zlokalizował. Po chwili wyskoczyły w folderze.


–  Proszę  bardzo, pana  prywatna kartoteka. <nie “pana”, tylko “właściciela telefonu”. Czyli, i owszem, pan Szlomo handluje kradzionymi rzeczami i upowszechnia prywatne informacje> –  Lichwiarz  wskazał na pliki.


–  Philips.  Odkryjmy lepszy  świat… – Brodzki  zaczął przeglądać zawartość  telefonu. Były tam pliki ze  zdjęciami, pliki tekstowe z wiadomościami,  kopie zapasowe zawartości skrzynek mailowych.
Po pół godziny detektyw miał przed sobą dwa istotne dokumenty. Pierwszym był e-mail zapisany w pamięci telefonu.
Dostalo mi  się za rozmowe  z panem. Mam bana  na wychodne. To niesprawiedliwe,  że ludzie krzywdza innych. Nie chce  tu być.


Drugi  dokument  stanowiła pusta  wiadomość z tego  samego adresu, ze zdjęciem  w załączniku. Była to kiepskiej  jakości fotografia Daniela, zrobiona gdzieś na parkingu, z ukrycia.
Detektywowi  przemknęły przez  głowę przebłyski odbytej  w poprzednią sobotę rozmowy z Tomkiem Żółtką. „Mówił,  że rozmawiał z koleżanką Laury z ośrodka we Włocławku,  Patrycją… Według niej Laura znała jakiegoś chłopaka z zewnątrz,  miała też jakąś daleką rodzinę… Dzieciaki były pod kluczem, zwłaszcza  po śmierci Laury. Ktoś z policji był tam w czwartek. Komendant twierdził,  że nikt z naszych… Policjant, a więc Kosma. A może Daniel? Czy jeździli tam  obaj? Ciąża Laury trwała dziewięć miesięcy (niebywałe!),  więc  ci dwaj  musieli opracowywać  swój plan długo i wytrwale.  Może wymieniali się na różnych  etapach. Może we Włocławku był też Halicki, który szukał Laury”.


–  Może  mi pan  znaleźć numer  do ośrodka wychowawczego  we Włocławku? Chciałbym tam  zadzwonić, ale z innego numeru.  Ten telefon zaś… – Wskazał na urządzenie.  – Czy mógłby pan zajrzeć do środka i powiedzieć,  czy jest tam element niepasujący do obrazka?
–  Na przykład  pluskwa, której  nie poszukają panu  technicy policyjni, bo…


–  Bo są  poćwiartowani  w beczkach (W JAKICH ZNOWU BECZKACH, NA TEUTATESA!!!) –  uciął  Brodzki,  przywołując w  myślach Karola  Daktylowicza, który  znalazł się wśród ofiar,  a którego mylnie oskarżył o  związek z poprzednią sprawą kryminalną.
I którego to poćwiartowania nikt nie ruszył nawet jednym palcem, ot, chłopak wypłynął w okolicach nowego mostu w charakterze kawałków człowieka i luzik, lecimy do ważniejszych spraw.
Dżizasie, czy my w TEJ  powieści nie moglibyśmy się zająć w końcu TĄ sprawą kryminalną, która stanowi jej temat? Czy będziemy tak bez końca nawiązywać do poprzedniej? A może panu aŁtoru pomyliły się tytuły i to ta książka powinna się nazywać “Powtórka”, bo bez przerwy powtarzamy, co stało się wcześniej?
Tytuł “Mgnienie” jest dlatego, że migawki i strzępy nowego dochodzenia są tak małe, że trudno je dostrzec.


(...)


„Nie  bez powodu  zagadki przyrównuje  się do szachów, pokera albo puzzli. Każde określenie  jest tutaj dobre. Czasem pasuje także domino, kostka Rubika.  Albo gra w chowanego, jak rano na cmentarzu”.


Oraz gra w gumę, w klasy, w zośkę i w zbijaka.
Eeeee… ja przepraszam za mało inteligentą zajawkę, a może i zapytanie, ale kto się bawił w chowanego na cmentarzu?
Grabarz.


Brodzki dzwoni do siostry Klementyny z ośrodka wychowawczego dla dziewcząt we Włocławku (też nawiązanie do poprzedniej książki, w której ofiarą była wychowanka tegoż ośrodka, Laura Mostowicz).


(...)


–  A zatem,  panie policjancie,  wychowanki wychodzą na zewnątrz.  Laura poznała chłopca. Miły, artysta.  Nie pamiętam imienia.
– Też wolałbym go nie pamiętać.
– Słucham?
– Daniel.
–  Ach  tak. Spotykali  się. Któregoś razu  Laura wróciła z tatuażem.
Na nadgarstku ktoś  ją przyozdobił w zjadającego własny ogon  węża! – Siostra przeliterowała ostatnie  słowo i powtórzyła jeszcze kilka razy bezgłośnie.  
Tak to mniej więcej brzmiało:
W.Ę.Ż.A. (węża węża węża…)


–  Boże  miły, przeżegnałam  się wtedy tyle razy, że niemal ramię zwichnęłam od ruchów…


Z ośrodka zniknęła też Patrycja, najlepsza przyjaciółka Laury.


(...)
–  O nie…  – jęknął  Brodzki. Pot  spłynął mu po  czole. Jeszcze nie wiedział,  jak ta informacja wpasuje się  w proces dedukcyjny w jego głowie. – Tak bez uprzedzenia?
Jeśli uważamy, że ktoś zaginął, to raczej zrobił to bez uprzedzenia.


–  Zupełnie.  Miała prawo  jako osoba pełnoletnia,  ale zwyczajowo…
Osoba pełnoletnia nadal jest przetrzymywana w ośrodku wychowawczym dla nieletnich?
Jak to dobrze, że siedząc w zakonnym OW jednocześnie ma pełną swobodę ruchów, wchodzi i wychodzi kiedy chce.
W Polsce są trzy rodzaje ośrodków dla trudnej młodzieży. Młodzieżowe ośrodki socjoterapeutyczne (MOS) - dla wagarowiczów i nastolatków z problemami wychowawczymi. Młodzieżowe ośrodki wychowawcze (MOW) - dla młodzieży już zdemoralizowanej, o krok od poprawczaka. I zakłady poprawcze dla młodzieży z wyrokami. [http://wyborcza.pl/1,76842,12279321,Brutalne_zycie_w_osrodkach_dla_trudnej_mlodziezy_.html]
A żeby było już tak zupełnie śmiesznie, to dziewczyny nie były żadną trudną młodzieżą, tylko sierotami.
Zaś we Włocławku funkcjonują dwa ośrodki wychowawcze - jeden to typowy ośrodek o profilu resocjalizacyjnym dla młodzieży trudnej, i drugi, teoretycznie bardziej pasujący do treści Dzieua, Specjalny Ośrodek Wychowawczy Sióstr Orionistek dla, uwaga, dziewcząt posiadających orzeczenie o upośledzeniu umysłowym w stopniu lekkim, umiarkowanym i znacznym.


–  Pożegnała  się? Zostawiła  jakiś list?  –  dopytywał,  próbując poskładać elementy puzzli w całość. Powoli wyłaniał się ich kształt, superświadomość  detektywa – jak to bywa z puzzlami – zaczęła od układania boków.
A były to takie puzzle:
https://thumbs.img-sprzedajemy.pl/1000x901c/a9/ef/ac/drewniane-puzzle-dzieci-rzeszow-335788752.jpg


– Nie,  zupełnie nic. Zdążyłam  tylko zobaczyć, jak odjeżdża  z tym Danielem. Nic z tego nie  rozumiem. Wygląda na to, że dziewczęta ze sobą rywalizowały. O rolę, o chłopca. Bardzo smutna historia…


– Tak, coraz smutniejsza. – Brodzki po drugiej stronie słuchawki dalej  pogrążał się w myślach, ale zapadki w mechanizmie jego detektywistycznego  umysłu zaczęły wskakiwać już na właściwe miejsce. Plansza puzzli zapełniała się kolejnymi elementami.
– Jak pan sądzi, co Patrycja może robić? Czy spotka ją zasłużona miłość?
To wszystko już w następnym odcinku telenoweli “Z jak Zbrodnia”!
(“spotka ją zasłużona…” - no czy tutaj samo nie nasuwa się “kara”?)


–  dopytywała  zakonnica, choć  w jej pytaniach pobrzmiewała  nie tyle ciekawość, ile wola  potwierdzenia tezy o nieuchronności  boskich praw i boskiej sprawiedliwości.  – To straszna strata. Tak jak Laury.
NO HEJ, na razie, z punktu widzenia zakonnicy, Patrycja tylko odeszła z ośrodka, nic nie wiadomo, by zamordowano ją, jak Laurę. W dodatku przed chwilą siostra sama się zastanawiała, czy “spotka ją zasłużona miłość”, więc skąd kuźwa nagle ta “straszna strata”?


– Ja też kogoś straciłem, siostro. Kogoś bardzo bliskiego.
– Kogóż pan stracił, jeśli można spytać?
– Córkę.
– Maryjo najsłodsza. Pomodlę się za jej duszę.
– Poproszę również za ciało. Mam nadzieję, że ona żyje, czuję to.
–  Rodzicielska  intuicja ma boską moc,  tak jak boskim synem był Jezus Chrystus.
Nie żeby jedno miało związek z drugim, ale ilez to literek!


– Dziękuję, siostro.
– Co może robić Patrycja?
–  Jeśli  pojawi się  gdzieś na… horyzoncie  naszych poszukiwań, powiadomię siostrę.
I  rozłączyli  się. Brodzki  zaciągnął się dopalonym  camelem (znaczy, takim, co już zgasł?) i zgniótł niedopałek obcasem buta.
–  Chociaż  znając życie,  to zalicza właśnie  kurs nurka głębinowego – mruknął trochę do siebie, a trochę do ulicy.
Ta – nie odpowiedziała.


W oddali zegar na wieży ratuszowej wybił północ.


Wow, ratusz w Toruniu to jak Wieża Eiffla w Paryżu, widziany albo słyszany z dowolnego miejsca w mieście!


(...)


Żyd  z lombardu  wyszedł przed  sklep. Miał na  nosie wielki, specjalistyczny binokl.
Natomiast od pasa w dół ubrany był w spodzień.
Nie śmiejmy się. AŁtor jeszcze nie ogarnął różnicy między monoklem a binoklem.  
Ja wiem. Brodzki po prostu trafił na rekonstruktora historycznego.


Szlomo informuje, że znalazł w telefonie Brodzkiego coś ciekawego...


(...)
– I co znalazłeś w tym koniu trojańskim?
–  Dybuka  pod postacią  chipu. – Szlomo  podał mu telefon.  
DYBUKA, niech mnie.
Coś umarło i się wcieliło w żywe. To proste.
Dybuk w koniu trojańskim, pewnie jeszcze prowadzonym przez golema.


–  Ktoś cię śledził, kolego.
–  Ale  już nie  będzie? –  Brodzki obejrzał  urządzenie i odruchowo sprawdził  jego wagę. Tak jakby potrafił ocenić  w palcach różnicę dziesięciu gram. Nie, nie potrafił.
Chip był tak wielki (skoro ważył jeden dekagram), że zbędne było szkło powiększające.
Z ciekawości zważyłam swój pendrive (taki zwykły, przeciętnych rozmiarów). Waży osiem gramów. Jak wygląda telefon Żółtki, skoro zmieścił się w nim chip wielkości pendrive’a?




(...)
–  Musiał  to zrobić  jakiś gliniarz,  bo poustawiał różne  setupy, które widziałem w sprzęcie wojskowym.
– Sprzęcie wojskowym?
–  Czym  tu się  nie handlowało  w latach dziewięćdziesiątych…
A od lat dziewięćdziesiątych ustawienia, setupy i sprzęty nic się nie zmieniły, nic!
Przecież to SĄ lata dziewięćdziesiąte, doszliśmy do takiego wniosku w poprzednim odcinku.
I to raczej początek niż koniec.


(...)


Uwaga, włącza się Bateryjka Erudycyjna!


Jednym  z bardziej  znanych obrazów  [kto wie, ten wie, mryg-mryg! My jelita jentektualna wiemy!] przedstawiających  badanie ludzkiego ciała  jest Lekcja  anatomii  doktora Tulpa, namalowana w 1632  roku przez Rembrandta.  Malarz uwiecznił na płótnie  sekcję zwłok złodzieja imieniem  Adriaan Arisz. Jak to możliwe, że Rembrandt  mógł wziąć w niej udział? Na co dzień sekcje  odbywały się za zamkniętymi drzwiami, ale raz do roku  w Amsterdamie dokonywano tego publicznie, wykorzystując w  tym osobliwym przedstawieniu ciała kryminalistów.


Leon  Brodzki  nie znał  się na malarstwie,  ale jako policjant doskonale  wiedział, że oględziny zwłok nie  należą do rutynowych zajęć przeciętnego  obywatela.
Ale on nie jest przeciętnym obywatelem, jest policjantem, c’nie?


Zwłaszcza  w samotności  i zwłaszcza pod osłoną nocy.
Gdy wybiła północ, ruszył w kierunku szpitalnej kostnicy
Tak. Do odwiedzania szpitalnej kostnicy najlepsza jest północ.
Nie ma mowy, aby iść tam za dnia.
Grrroza narasssta!


W roku 2004 pięciuset znanych artystów i krytyków sztuki uznało Fontannę Marcela Duchampa za najbardziej wpływowe dzieło sztuki XX wieku. Fontanna była w istocie zwykłym pisuarem, który artysta, pod pseudonimem Richard Mutt, zaprezentował w roku 1917 na wystawie Społeczeństwa Zjednoczonych Artystów, wywołując skandal.
Leon Brodzki westchnął i udał się do WC, gdyż pęcherz już mocno go cisnął.


(ha, ja też tak umiem!)


Nad  Bielanami  padało, deszcz  ciosał mokre iskry  o igliwie wysokich drzew.  
Napalmem padało.
Ale przecież  jeszcze świtu nie ma.
Co on ma z tymi krzeszącymi kroplami, naprawdę... Może akurat na polskim imiesłowy robili?


Parasolem  ochronnym dla  Leona Brodzkiego  były woda i mrok.
Woda była parasolem ochronnym. Tak.


(...)


Z  tego  wszystkiego [ochroniarz] nie dostrzegł  cienia, który przesadził  płot i pognał między drzewami  w kierunku budynków. Stróż obrócił  się bardzo powoli, kiedy Brodzki był już sto metrów dalej i drwił w myślach:
„Ziemia  szybciej okrąża  Słońce, niż facet  obraca się wokół własnej osi. Może to kwestia zaćmienia?”.
E?
Zaćmienie to miał wydawca, jak to puścił do druku.


(...)


Przy  głównym  wejściu do  SOR-u kręcili  się ratownicy z  nocnego dyżuru. Z kłębów  papierosowego dymu [mamy uwierzyć, że ratownicy z SORu mają czas na papierosa] wylatywały  pojedyncze słowa,  zagłuszane spadającymi  hektolitrami wody [?].  Nieco  dalej na lewo  znajdowała się chirurgia,  a na końcu budynku – oddział patomorfologiczny.
„Taka  ścieżka  zdrowia. Izba  przyjęć, łamanie  kołem, plastikowy worek. Czego oni tak pilnują?”
Przy  narożniku  budynku stał  radiowóz. Dwóch  funkcjonariuszy oglądało w kabinie filmy na telefonach.
Szczerze mówiąc też chciałabym się dowiedzieć, co oni tam robią oraz po kiego grzyba.


Miało być streszczenie, ale pewnie nie dalibyście wiary, że nie zmyślamy.
–  No to  zabawimy  się w podchody.  Czego by tu użyć  zamiast kredy? – Leon  krzątał się chwilę przy  materiałach budowlanych.
Podniósł  kawałek gumowej  uszczelki, zebrał  parę kamieni. – Jeszcze  tylko odpowiedni patyk. O,  jest. – Przysiadł w zaroślach  i zaczął montować uszczelkę na ramionach gałązki. – Podobno każdy kij  ma dwa końce, ale twórca tego powiedzenia najwyraźniej nie znał się na procach. Pora uszczuplić budżet gminy Toruń.
Detektyw  stanął naprzeciwko  radiowozu, wsadził kamień  w siodełko, naprężył gumę, przycelował,  wystrzelił. Po mniej niż sekundzie usłyszał trzask plastiku przedniego reflektora.


– Ale to było dobre. – Zacytował klasyka. – Co jest, kurwa?
Policjanci  nawet nie zorientowali  się, że auto właśnie uległo uszkodzeniu.  Tak bardzo byli pogrążeni w seansie filmowym.  Z kabiny pojazdu dochodziła muzyka.


Widzę, że coraz częściej pytam, czy coś dobrze zrozumiałam, ale to jest dzieło z cyklu: “im dłużej czytasz tym mniej rozumiesz”, więc trudno, zapytam jeszcze raz - czy Brodzki się tak sprytnie i tajnie skradał po to, żeby strzelić w policyjny wóz z procy i spektakularnie dać się zauważyć?


A jeśli tak to, przepraszam, ale PO CHOLERĘ?!


–  To ja  tu wymyślam  durne [cenna samokrytyka!] strategie,  gry wojenne,  a oni co? – mruknął  pod nosem. – Założę się,  że tego też nie zauważą. –  Po czym po prostu ruszył ku wejściu  do budynku, przechodząc niedostrzeżonym.  
E tam, Brodzki, leszcz z ciebie, każdy głupi potrafi pozostać niezauważonym skradając się w nocy. Zrób to samo w środku dnia, w ruchliwym punkcie miasta, z trupem w ramionach, o!
(a Brodzki: Potrzymaj mi piwo…)


Gdy  minął  wóz, cofnął  się jeszcze, przechylił głowę, ale dla niebieskich wciąż był niewidzialny. „Ja  pierdolę. Oni mają pilnować porządku w tym mieście?
Ja też pierdolę.
Jeszcze trochę Marcela i zacznę się wyrażać gorzej niż lump spod budki z piwem.


Halicki,  skąd ty bierzesz  takie posiłki… Normalnie  bym im coś powiedział. Nie  zrobię tego tylko dlatego, że  chwilowo łamię prawo. I dlatego strzelałem w radiowóz z procy. Żeby mnie zauważyli i powstrzymali! Powód  nie powód,  ale mam ważniejsze  rzeczy na głowie niż szkolenie dzieciaków z mlekiem pod nosem”.
Z różnych kryminałów wiemy, że ranni świadkowie i osoby ważne dla śledztwa są pilnowani przez policjantów siedzących na oddziałach, tuż przy drzwiach do sali. Ale dlaczego policjanci pilnują (a właściwie nie pilnują!) wejścia do prosektorium?
Bo jak tylko odwrócą wzrok, to te trupy im stamtąd śmig! śmig!


Gdy nacisnął klamkę, drzwi ustąpiły.
– Dziękuję, pani doktor. – I wślizgnął się do środka.


Puste  wnętrza  mają w sobie  coś magicznego.  
Za  dnia  tętnią życiem,  używa się ich każdego  metra kwadratowego [albo są puste, albo  nie] wykorzystuje wszystkie  moce przerobowe w postaci  mebli, wind, urządzeń łączności,  korytarzy. Są pełne życia i energii.  Zaś nocą? Uśpione, tak jak olbrzym, którego  ciało śpi.
Uśpione jak śpiący olbrzym, no jakież to GUEMBOKIE!
Nie, nie, zobacz, olbrzym, KTÓREGO CIAŁO śpi, to dopiero jest GUEMBIA! Wyrażenie “olbrzym, który śpi”, byłoby wręcz ordynarnie prostackie.


Właśnie  nocą cały  ten ruch ukrywa  się w bezruchu. Kto  nie chciał jako dziecko  zostać zamkniętym na noc w szkole albo kinie? Kto nie marzył o zaśnięciu na  regale w sklepie z dywanami albo zabawkami? Kto nie lubił wykorzystywać miejsc w  sposób inny, niż przewidziano? Siedząc na parapecie, śpiąc w samochodzie, jeżdżąc rowerem  po terenie szkoły w wakacje, pijąc piwo na nieczynnym targowisku?
Yyy… ja nie?
 
Jeżeli  któreś z tych  skojarzeń linkuje  się w pamięci i emocjach,  to co dopiero mówić o miejscu  tak skrajnie nieczynnym jak miejska  kostnica?
Jeśli  bowiem tętni  ona życiem za  sprawą patomorfologów, prokuratorów, laborantów i denatów, to co dopiero nocą?
No dobra. Ale TĘTNIENIA ŻYCIEM DENATÓW tośmy jeszcze chyba nie przerabiali?
Jak nie!
A jak denat ma bogate życie wewnętrzne, to dopiero tym życiem tętni!


Moi kochani, kolejna seteczka (i mam na myśli sto kolejnych stron, a nie tę seteczkę, co to powinno się mieć pod ręką przy czytaniu Marcela zawsze) pęknie za dwadzieścia stron, ale ja po tym tętniącym życiem patomorfologów prosektorium muszę jednak zrobić… coś, żeby ochłonąć.
Zjeść coś. Upić się w trupa. Zimnego, nie tętniącego życiem. Iść z psem. Poodychać do woreczka. Przeczytać coś głębokiego i błyskotliwego, na przykład “Nie oddam dzieci”. COKOLWIEK.


I  właśnie  nocą zjawił  się tu detektyw  Leon Brodzki. Zakłócił sterylną przestrzeń miejsca będącego…
„No  właśnie,  będącego… czym?  Purgatorium? Węzłem przesiadkowym?  Peronem na podmiejskiej stacji, skąd  pociągi jadą do nieba i piekła?”
Po prostu jest jednym z oddziałów szpitala.


Było  to stare  skrzydło szpitalne,  niewyposażone w monitoring ani dodatkową dyżurkę.
–  No bo  kto miałby  włamywać się  do trupów? – zastanawiał  się na głos Brodzki. – Nekrofile?
Tacy jak ty, Brodzki.


Przechylił  się przez ladę  portierni, zabrał  pęk kluczy i ruszył  na spotkanie ze śmiercią.
Doceńmy tę metaforę.


W  kostnicy  pachniało niebytem  i pumeksem.
Pumeksem?
Czym ma pachnieć pumeks? Otartymi piętami nieboszczyków?
Ja tam się pytam, czym pachnie niebyt.


Nafreonowane, zimne  powietrze wdzierało się  do ciała detektywa wszystkimi otworami  w głowie. I tak jak zimą czujemy, że  chłód próbuje nam się dobrać do dupy, tak  tutaj do dupy przez głowę próbowała  dobrać się śmierć. Pod przykrywką chłodu.
Jakoś bym to, wiecie, zanalizowała, albo dowcipnie skomentowała, ale wymowność mię odbiega w takim tempie, że w cuglach wygrałaby Wielką Pardubicką.
Pewien bydgoski zespół śpiewał ongiś: “Moja śmierć jak mistyczne gówno kopuluje z ust” i tutejsza metaforyka sprawia wrażenie, jakby się nieuchronnie zbliżała do tego poziomu.


Brodzki  przeszedł  przez bladą,  kafelkowaną salę  z metalowymi stołami sekcyjnymi i przeszedł do drugiego pomieszczenia. Po lewej stronie  znajdowały się w ścianie komory chłodnicze. Wsadzone do nich zwłoki przywieziono w specjalnych kapsułach.
Od tego chłodu Brodzki wpada w gonitwę myśli.
Detrytus?
Nie, Detrytus myślał logicznie, wręcz genialnie (i nie resetował się po przejściu przez drzwi).


„Zabawne,  że nazywa się  to kapsułą. Tak  samo mówi się na obiekty,  w których wysyła się ludzi  w kosmos. Albo w książkach – gdy  podróżują między wymiarami. Kapsuła czasu…  Albo bezczasu.
Głupie te moje przemyślenia.
Słuszna uwaga, nie będziemy się sprzeciwiać..


Brodzki oddaje się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli głębokiemu, metafizycznemu rozmyślaniu.
O życiu i śmierci. O istocie rzeczy. O, ptaszek!


Czemu pomyślałem, że cokolwiek jest tu  zabawne? Pułapki ludzkiego umysłu. Przetrwanie  poprzez śmiech. Przybyłem tu w konkretnym celu.  Refleksje i przemyślenia to znów próba oszukania umysłu  i ucieczka od zagadki śmiertelności, która zastanawia mnie  tym bardziej, im bliżej człowiekowi do… kapsuł.
Komuś tu jest blisko nie tyle do kapsuł, co do kapsułek.


Co  innego  śmierć Tomka  – nagła, niesprawiedliwa i okrutna, ale jednak w pewnym sensie odległa. Co innego  śmierć mojego ojca – dokonana na moich oczach, ale w ułamku sekundy. Co innego  śmierć mojej matki trzydzieści lat temu. Byłem obok, gdy stopniowo ulatywało z niej życie. Widziałem grymas  na twarzy, zmieniający się kolor skóry, czułem oddech śmierci. Patrzyłem na jej konwulsje i w jej gasnące oczy. Widziałem bezgraniczną  miłość, której blask powoli przygasał, by w końcu rozpłynąć się w niebycie. Tak, śmierć ma wiele twarzy, ale rzadko patrzymy prosto w oczy którejś z nich…”
– A najczęściej… – powiedział głośno, by dodać sobie odwagi. – A najczęściej  po prostu odwracamy twarz.
–  Na te  słowa wysunął ciało  z pierwszej komory. Zagryzł  usta, zacisnął mocno powieki, otworzył.  Energicznym ruchem spojrzał <spojrzał energicznym ruchem. Frazeologia polska trudna tak bardzo, dowód tysiącpińćsettrzydziestypierwszy> na  karteczkę identyfikacyjną.  
–  Janka…  – Brodzkiemu  głos uwiązł w  gardle.


Przypomniał  sobie sobotnie  spotkanie z piękną  kobietą, która kiedyś  była obiektem jego westchnień,  a w niedzielne popołudnie wykrwawiła się w centrum miasta.
(...)
Gdy tym razem Brodzki poprosił ją o przysługę, nie odmówiła. I przyszło jej  zapłacić za to wysoką cenę – morderca ukarał ją za dawne grzechy, sadzając  ją na zabytkowym pręgierzu.
(w centrum miasta w biały dzień, nie zwracając niczyjej uwagi, tak tylko przypomnę. Jak widzimy, jest to ulubiony sposób popełniania morderstw przez panamarcelowych zbrodzieni)
Rzeźba symbolizująca  osła, wyposażona w ostry  grzbiet, rozcięła kobiecie genitalia. Janka się wykrwawiła.


Detektyw odkrył powoli płótno przesłaniające jej twarz.
Miała  zawsze wyraziste  rysy. Zabiegi plastyczne  podkreśliły linie nosa i podbródka.  W tej scenerii i z tą temperaturą ciała wyglądała  jak królowa lodu. Z jasnymi włosami opadającymi na ramiona,  sinymi ustami, wciąż wywiniętymi rzęsami.
Niesamowite, przecież natychmiast po śmierci się prostują!


Brodzki uczuł,  jakby w pomieszczeniu  zrobiło się zimniej niż  wcześniej.
Rozejrzał  się niepewnie.  Tak. Był jedynym  na tym oddziale człowiekiem o temperaturze ciała powyżej 4 stopni Celsjusza.
–  Żegnaj,  laleczko.  [mrygu-mryg…]
–  Brodzki  przytknął  palec do jej  ust. – Byłaś dobrą  dziewczyną. Jakkolwiek  mętnie i bezbarwnie to  zdanie dziś brzmi. – Miał  już przykrywać ciało płótnem,  gdy zatrzymał je tuż pod brodą kobiety. – Co to…


Pod naciskiem opuszków spod wargi wysunął się dziwny kształt.
Brodzki się nachylił. Gdyby spojrzeć teraz na profil Janki, to zza jej  ułożonej poziomo głowy wystawały oczy Brodzkiego, patrzące uważnie  na usta kobiety.


htps://www.daz3d.com/toon-animals-and-creatures#t


 Brodzki  zniknął na  chwilę w sąsiedniej sali.  Wrócił, ponownie się nachylił,  ponownie jego oczy oglądały profil Janki. Z jej ust wystawała pomarańczowa drobinka.


Detektyw miał na prawej dłoni lateksową rękawiczkę, buchniętą z  pojemnika stojącego przy stole sekcyjnym. Z szafki z instrumentami  zabrał też małe kleszcze zaciskowe.
Odchylił palcami  brodę denatki. Żuchwa  nie ustąpiła jak podczas  ćwiczeń resuscytacyjnych na fantomie, policjant musiał użyć sporo siły. Gdy chrupnęły  kości w szczęce [nie ma to jak połamać kości zwłokom czekającym na sekcję, lekarz się ucieszy jak dziecko],  Brodzki  pogmerał kleszczami  w ustach, po czym wyjął z nich…
–  Nagietek?  
Pamiętajmy o Jane Shaxpere, która utonęła gdy zbierała nagietki.


–  Obejrzał  kwiat pod  światło. Listki  były pomarszczone i  zabarwione na czerwono.  – Raczej od niego nie wyzdrowiałaś,  co? To sprawa dla biegłych. Jakby co,  mnie tu nie było, dobrze?
Bo szczęka po śmierci wyłamuje się samoczynnie, elementarne.  
No, to buzia na kłódkę.
Włożył kwiat na swoje miejsce, domknął żuchwę.


–  Już  po wszystkim,  dziewczyno. Już  cię nikt nie skrzywdzi.
Przepraszam.  – Zakrył ciało  płótnem, jednym ruchem  wsunął je do komory i zamknął drzwiczki z hukiem.
Cofnął  się do sali  sekcyjnej, wrzucił  rękawiczkę do kosza, kleszcze  odłożył do szufladki, zasunął ją. Wrócił  przez drzwi  [Brodzki, nie rób tego!] do  sali z  komorami,  podszedł do  kolejnych drzwiczek.  Nagle mocny ból skroni  zdjął Brodzkiego tak, że  ścisnął rękami głowę niczym  w imadle.
–  Co to  ja miałem…  – wymamrotał.  Często, kiedy przechodził przez  jakąś futrynę, zapominał, co miał  zrobić.
Po prostu WY O TYM NIE WIECIE, ale reptilianie już od dawna zakładają we wszystkich futrynach urządzenia emitujące tajemnicze promienie amnezji. Siedzi człowiek w pokoju, ogląda filmiki z żółtymi napisami na youtubie i wpada na trop spisku… zrywa się, by ogłosić go światu, ale siup! przeszedł przez drzwi i już nic nie pamięta!
Dla ochrony zaleca się nosić to:


http://www.mediacircus.net/signs_____________3.jpg


(...)


Werwa,  która przed  chwilą uleciała  za futryną, teraz  wróciła, wstępując w  jego ciało ze zdwojoną  mocą.
Zawróciła jak bumerang i jebs!


(...)


–  Żółtko,  Tomasz –  wypowiedział  zasapanym głosem.  Serce biło mu jak szalone.  – Po co żeś chłopaku jechał  na to zgłoszenie? Po co byłeś taki  dobry w tej robocie? Nie powinno było  spotkać cię takie kurestwo. Powiesili cię jak psa na łańcuchu.
Oparł  palce wskazujące  na biodrach, bębniąc  z tyłu palcami.
Próbowałam. Bardzo niewygodne.


Przygryzł wargi. W końcu nachylił się i zdjął płótno.
Oblicze  detektywa  Leona Brodzkiego  zmieniło się gwałtownie. Mięśnie  jego twarzy musiały wykonać jedną  z szybszych wolt w historii swojej mimiki.


Brodzki  znów pochylił  się nad ciałem,  tym razem jeszcze  niżej, łypiąc na denata niczym oczy krokodyla wynurzone z rozlewiska.


https://www.flickr.com/photos/puppy-eyes/23770067492


Ja tu widzę raczej to:


https://d-pt.ppstatic.pl/kadry/k/r/1/a1/39/591dd8612ab4d_o,size,1088x550,opt,w,q,71,h,902d25.jpg


– Zastanówmy się – zaczął zmienionym głosem. – Lekarz musiał stwierdzić  zgon. Pielęgniarka wypełniła kartę skierowania do chłodni. Zwłoki powinny  były być przewiezione najwcześniej po dwóch godzinach od czasu zgonu wpisanego  w papiery. Mieli dużo roboty, trupów w mieście przybywało. Taki mały, kurwa, Smoleńsk.


Mały Smoleńsk. Zaiste, kurwa, wybaczcie mój klatchiański.


Mieszkańcy Torunia na spacerze:


Byle  jak, na  szybko. Twoi  dziadkowie może  nawet cię nie identyfikowali, zrobił to ktoś z funkcjonariuszy. Lekarz klepnął, pojechałeś do chłodni i zamienili cię w rożek Algidy.
Smacznego!


Podobnie jak doktor Tulp Brodzki również nie miał pomocnika w osobie  preparatora, który przygotowałby ciało. Nie licząc martwych zwłok,  był tu sam <a i żywych zwłok też zapewne nie uświadczył w okolicy…>.  Rembrandt,  chcąc dodać  dramatyzmu i dynamiki,  na obrazie pokazał, jak  doktor Tulp zaczyna badanie ciała  od ręki, choć w rzeczywistości pierwszy  był badany brzuch. Brodzki zaczął od twarzy.  Wrócił do sali sekcyjnej, wziął rękawiczkę i mały  chwytak. Zatrzymał się przed futryną drzwi, policzył do trzech, przeskoczył.
<niewinnie zaciekawiona> Jak liczy to go przejście przez granicę framugi nie resetuje?
A jak go zresetuje, to zapomni jak się liczy. Dodajmy do tego obrazka faceta w średnim wieku, który mamrocze coś do siebie i przeskakuje przez progi.


–  No chłopie.  Dzisiaj twarze  inwigilują wszystkim,  ale ty masz szczególne  przywileje… Mogłem zostać  tanatopraktorem – mówił pod nosem, przykładając chwytak do policzków denata.
Wtem Brodzki podskoczył jak oparzony.
Zmarły otworzył oczy?


–  O ja  cię, kurwa,  pierdolę – wyszeptał,  choć nie było w tych słowach nawet cienia wyznania nekrofila. –
O ja cię, kurwa, pierdolę.


Dobra. Rozważmy to, czego jeszcze nie rozważaliśmy.


Rozważmy możliwość, że on to dla jaj zrobił i sprawdza, ile mu się uda bzdur przepchnąć w drugim tomie, skoro debiut się sprzedał jako "ambitny i obiecujący".


Ot, założył się z kumplami, z którymi wyskakuje do “Zeza” na piwo, że napisze i wyda, napisał i wydał, założył się, że w drugim tomie pojedzie po bandzie i też wyda…


Może Mroza nie lubi, spotkał się z wielbicielem, dyskusja potoczyła się w kierunku: "To napisz lepiej, jak jesteś taki mądry!", "Co, ja nie napiszę?", "To o co się zakładamy?", a teraz my przez to sobie siedzimy i analizujemy.


I wygląda na to, ŻE JESTEŚMY JEDYNI, KTÓRZY SIĘ NIE DALI NABRAĆ!!!


Kwadrans  później policjanci  z radiowozu prawdopodobnie  dłużej oglądaliby filmy w samochodzie,  gdyby pewne zdarzenie nie zakłóciło im projekcji.  Siedzący na prawym fotelu posterunkowy miał zamiar wysiąść z pojazdu, kiedy zorientował się, że coś blokuje
jego drzwi.
Dorosły mężczyzna, w dodatku policjant (a więc ktoś, od kogo oczekujemy nerwów ze stali i opanowania) nie mógł otworzyć drzwi, więc wpadł w panikę.
A jak wiemy, panika się udziela, więc mamy Element Komiczny z Kupą Gombrowiczowską:


–  O kurwa,  o kurwa, o  kurwa! – zaczął  krzyczeć i miotać  się w samochodzie jak  po ataku węża. – Spierdalamy,  kurwa!! – I rzucił się w stronę  drzwi kierowcy. Obaj policjanci wyskoczyli  ze srebrnego radiowozu, spadając jeden na drugiego.  
Hahahahaha, KUPA śmiechu! A żaden przypadkiem nie pośliznął się na skórce od banana?


Złapali  za broń, zerwali  się na równe nogi  i powoli obeszli samochód.  Przy jego prawym boku, na szpitalnym  wózku, leżały zwłoki z karteczką NN na paluchu. Na prześcieradle czerwonym flamastrem napisano:
Jeśli  zginę drugi  raz, to przez  was. Nie opierdalać  się na służbie.
Gdyż Leon Brodzki wyjął był ciało z komory w chłodni, uprzednio wykonując napis na prześcieradle, spacerowym krokiem przemaszerował z lubym ciężarem (ile to może być, jak myślicie? 80 kilo? 90?) przez cały budynek [gorzej - przewiózł je na metalowym wózku, strasznie hałaśliwym ustrojstwie], wyszedł na zewnątrz, złożył ciało tak, by zablokowało drzwi policyjnego samochodu, ale by jednocześnie siedzący w środku policjanci nic nie zauważyli, po czym oddalił się, kompletnie nie dostrzeżony i nie niepokojony przez nikogo.


Jak ja podziwiam talent Ałtora do tworzenia precyzyjnej a niewymuszonej intrygi to wy naprawdę nie macie pojęcia.


A swoją drogą, jak to leciało? Niszczenie dowodów i mataczenie? Ale nieee, zniszczyć dowód to może jedynie prosta, stara i brzydka salowa ze szpitala, a nie nasz światły, wspaniały, wzorcowy, po-pięćdziesiątce-lecz-wciąż-atrakcyjny Leoś!


Na  widok  sinego ciała  policjant z prawego  fotela zwymiotował.
Drugi, trzymając się za brzuch, pobiegł między drzewa.
Wówczas  z drzwi wejściowych  oddziału patomorfologicznego wyszedł  Leon Brodzki. Wyciągnął miękką paczkę  papierosów, [chyba znalazł je na strychu, bo od lat papierosy są pakowane w sztywny karton]  wsunął jednego do ust, odpalił, zaciągnął się i syknął pod nosem.
– Nie ma ciała, nie ma zbrodni.
Jak to nie ma? Anihilowało się? Roztopiło w tych hektolitrach deszczu? Wyparowało?


No i co było dalej? Policjanci w popłochu odjechali? Zostawili zwłoki na podjeździe szpitala? Zakopali je na skwerku?
Zjedli.
Policjant na służbie zje wszystko.


Tej samej nocy ktoś się włamuje do domu komendanta Halickiego, zaniepokojona żona słysząc hałas wysyła męża, by sprawdził, co się dzieje.


Gdy  Halicki  wszedł powoli  do salonu, nie  od razu zobaczył  to, co zobaczył.
Jak  wiadomo,  oczy stopniowo  przyzwyczają się  do plam światła, zderzenia  ciemności i jasności, detalu  i ogółu. Wiedział o tym Tomasz  Żółtko, który w piątkowe południe  nie od razu zobaczył w hali na ulicy  Sportowej to, co zobaczył. Nie wiedział  o tym Gromosław Halicki, który przetarł oczy  ze zdumienia.
Może wykładzik o odruchu źrenicznym? Nic?


Złapał się za serce i przylgnął do ściany.
Panie policjancie, pan ma łapać włamywacza, a nie “się za serce”!


– Wiem, co zrobiłeś minionego lata – zabrzmiał niepokojąco głos.
Dowcipniś, mać jego wątpliwej moralności...


Dobiegał  ze środka  pokoju. W domu  państwa Halickich  w Łysomicach pod Toruniem  w bladym świetle lampki nocnej  stał człowiek.
– To niemożliwe! – krzyknął Halicki.
“To niemożliwe!” krzyczymy chórem.
– Spodziewaj się niespodziewanego – dodał głos.
– Przecież ty…
– …nie żyjesz?
– Tak!
– Abrakadabra! – zaśmiał się głos.
Avada kedavra! odpowiadamy pogodnie.


Halicki  odkleił się  od ściany i ruszył  na uginających się nogach ku  postaci. Zrobił kilka kroków, zmarszczył  brwi. Przypatrzył się postaci, znów zrobił  kilka kroków. Wzdrygnął się. Stał przed nim aspirant Tomasz Żółtko. A przynajmniej ktoś, kto wygląda jak on.


–  Tomek  był niższy  od ciebie, Brodzki  – odparł Halicki i zdjął człowiekowi połamane okulary z nosa. W jego głosie czuć był wielką ulgę.


Pośrodku salonu stał człowiek, który miał na twarzy naciągniętą maskę,  jako żywo przypominającą oblicze Tomasza Żółtki.
Człowiek wsadził rękę pod kołnierz koszulki i wyciągnął silikonowe tworzywo.  Przylegało mocno do skóry, wydając dźwięk przypominający odklejanie grubej folii od szyby.
Trzasku-trzasku-psss… oraz cmok, cmok. Onomatopeje szaleją.


– Co to ma, kurwa, być? Że niby Żółtko? – syknął Halicki.
–  Nie,  kurwa,  Ken bez  lalki Barbie  – odpowiedział  zdyszany Brodzki,  gdy udało mu się  w końcu zdjąć maskę.  Był czerwony na szyi, twarzy  i uszach. – Chyba mamy problem.  Nasz Heraklit nie jest już tylko kopistą zbrodni <czyli przepisuje je?>. To pierdolony Leonardo da Vinci.
<niepewnie> Nic nie słyszałam, żeby Leonardo da Vinci tworzył maski...
Z tego co wiem, nie popełniał też morderstw...


–  I co  to za najście  w środku nocy? Mogłem  do ciebie strzelić…!
Gdyby tylko Halicki  zabrał broń palną na włamywacza.
Skąd to masz?
– Ty dalej nie łapiesz, co? – zaśmiał się Brodzki. – Z chłodni.
– Nie możesz tam wchodzić.
– I tu mnie masz! Wisielec z mostu miał to na gębie.
–  Co?!  – Halicki  złapał się za  głowę jakby chciał  skręcić sobie kark. – Jak to: miał na gębie?!
Detektyw podszedł do niego energicznym krokiem.
–  A na  ile sposobów  można mieć coś,  kurwa, na gębie! –  fuknął, wymachując maską.  – Trup w chłodni to nie  Żółtko! Albo ktoś podmienił ciała, albo wisielec na moście to nie był Żółtko!
Serio, im bardziej myślę, że to może być parodia tym bardziej wydaje mi się to wiarygodne.


Trup na moście, który nie był Żółtką, ale miał na twarzy silikonową maskę udającą twarz Żółtki, co Brodzki odkrywa obmacując trupy w prosektorium szpitalnym o północy w burzową noc, ale czego przedtem nie zauważa  nikt z tych dwóch tuzinów osób, co miało ze zwłokami niby-Żółtki do czynienia, niech się schowają wszyscy laureaci Oscara za charakteryzację normalnie...


To po prostu nie może być na serio.


I Brodzki, policjant z wieloletnim stażem, który tak sobie po prostu zabiera tę maskę, nakłada sobie na durny łeb, zamazuje wszystkie odciski palców, oblepia ją własnym DNA… NO BRAWO PANIE POLICJANCIE AŁTORZE, BRAWO.


– Sam go rozpoznałeś!
–  Wisiał  na przęśle,  osiem metrów nad  ziemią.
Ach, jej. I był wieszany te osiem metrów nad ziemią z kabiny ciężarówki, która zatrzymała się na środku mostu (nie przeszkadzając nikomu)? To zaprawdę była najwyższa ciężarówka świata.


Tak,  miał twarz Tomka, przebity bok,
Włócznią?
Znowu aŁtorowi symbolizm nie wyszedł. To nie niewierny Tomasz miał przebity bok...
Szyja mu płynnie przeszła w bok, jak widzę. I doceniam.


okulary. Padał deszcz, było pochmurnie!
Nie mówiąc nawet o przestawnej, punktowej mgle, która objęła tylko most.
– A niech mnie.
–  Czy  ty masz  pojęcie, co  się dzieje w  tym mieście? Ktoś  nam gra, kurwa, na nosie,  a ja nie przywykłem traktować  swojej gęby jak instrument muzyczny.
Wszystko pięknie, ale gdy gra się na nosie, to tylko komuś. Na własnym.


Brodzki  stał tyłem  do okna, którego  frezowana futryna okalała jego  postać niczym ramka z komiksu.  
Uważaj na futryny! Zaraz się zresetujesz!


(...)


–  Czy  teraz  ruszysz  swój komendancki  zad i zaczniesz coś  robić? W sklepie rybnym  jest większy ruch niż na  patomorfologii.
Bo kiedy tam byłeś była północ, matołku


Czemu zrobili  lewe sekcje? Robili w  ogóle? Janka ma coś w gębie,  trzeba to zbadać.
– Prezydent chce uspokoić opinię publiczną…
No to, mać jego gamratka, jaki byłby lepszy sposób na uspokojenie opinii niż energiczne śledztwo z wykorzystaniem wszystkich sił i środków?!


–  Przywróć  mnie, Halicki,  włącz mnie do śledztwa.  Muszę znaleźć córkę!
–  Musimy  uspokoić…  Nie jesteś  gwarantem bezpieczeństwa, masz osobisty stosunek do sprawy,
jesteś fatalnym gliną, który się naczytał Krajewskiego i chce być jak Mock, niszczysz dowody, nie umiesz powiązać wątków w sprawie, resetujesz się przy przejściu przez futrynę...
–  I jestem  najlepszym psem  w tym mieście, po  śmierci Daktyla nie masz nawet, kurwa, technika i ślecie wszystko do Bydgoszczy.
I słusznie. Jeśli Brodzki jest najlepszy, to w Toruniu nawet włamywacz do warzywniaka, który na miejscu zdarzenia zostawiłby ksero dowodu osobistego, a potem machał do miejskiego monitoringu i pozdrawiał rodzinę, nie zostałby złapany.


– Dostaliśmy wzmocnienie.
–  Masz  na myśli  tych pizdeuszy,  którzy robią w majty  na widok „en-ena”?
– Co?
– Gówno drogą szło i pytało o ciebie. Halicki, skup się.
Ha-ha-ha! Jaki dowcip. Zaśmiewam się.
– Nie wiemy, w co ręce wsadzić, Leon.
Dlatego wysyłamy ludzi do całodobowej obserwacji prosektorium. To ma sens.


–  Ty wiesz.  Najwyraźniej  najpierw marzyłeś  o spokojnej emeryturce,  a teraz nagle chcesz wskoczyć  na stołek komendanta wojewódzkiego. Więc nie pierdol, że nie wiesz, w co ręce wsadzić, bo są  tak głęboko w dupie ministra spraw wewnętrznych, że zaraz stracisz dopływ tlenu i cały  się zamoczysz w czekotubce. Chyba że masz dalej zatkany nos i nie czujesz?
Pasikowski i Vega biją dyskretne brawko.


Komendant  Gromosław Halicki  podszedł do sekretarzyka.
Sięgnął z niego etui okularów, otworzył je i nałożył szkła na czubek nosa.  Wziął następnie maskę i stanął z nią pod karniszem. W tym świetle maska Żółtki prezentowała się jeszcze upiorniej.
Tak, to przerażające światło karnisza, brrr, aż mnie dreszcz przechodzi!


– Więc? – Brodzki stał w wejściu do salonu.
Czy to znaczy, że stał w drzwiach? Widzę te promienie śmierci przenikające Brodzkiego na wskroś.


Z  sypialni  wyszła Zofia  Halicka, w satynowej  piżamie i z wałkami na  głowie. Usłyszała przytłumione  głosy i wstała, by dowiedzieć się,  o co chodzi. Nie pierwszy raz jej mąż  przyjmował pod osłoną nocy niespodziewanych  gości. Zawsze w takiej sytuacji usłużnie parzyła kawę i kroiła ciasto. W cieniu męża od dwudziestu lat.
– Zosiu, weź w kuchni… porób coś – wybełkotał komendant.
Boże, Boże, to jest takie piękne, że nie wiem <3.


Małżonka  ściągnęła kołnierz  pod szyją i podreptała  z pokoju.
Obaj mężczyźni odprowadzili ją wzrokiem.
–  Halicki.  – Leon nie  odpuszczał. –  Jesteś komendantem  czy komediantem? Żółtko żyje. Moja córka też. Muszę ich znaleźć!
Stali  w pogrążonej  w mroku przestrzeni  domu, jak postacie z jakiegoś  nieczynnego muzeum figur woskowych.
Bo w czynnym figury nie stoją, tylko pląsają po salach w podskokach.


Niewidzialną, rozpiętą  między nimi siatkę spojrzeń  przerywały ciche odgłosy z
kuchni.  Halicki, stojący  teraz bokiem do lampki  nocnej, oświetlony miał tylko profil.
–  W porządku.  Możesz nieoficjalnie  działać – rzekł z rezygnacją
komendant i schował się w cieniu.
– Nie dosłyszałem. – Brodzki zaciągnął się.
Z  kuchni  dobiegł brzęk  łyżki dzwoniącej  w szklance. Potem  w drugiej.
Słuch miał doskonały, skoro odróżniał szklanki po dźwięku.
<z naciskiem> WSZYSTKO miał doskonałe.


Detektyw  nie widział  dokładnie twarzy  Halickiego. Gdyby w pokoju paliło się światło, dostrzegłby na niej pot i strach.
– Możesz działać.
– Żółtko oficjalnie nie żyje.
– Jak to?
–  Próbuję  rozgryźć modus  operandi  sprawców.  Niech myślą,  że są krok przed  nami. Pamiętaj, szachowe  powiedzenie mówi, że groźba jest silniejsza od wykonania.
...whatever...


– Możesz na mnie liczyć, Leon.
Brodzki  skinął i  wyszedł. Choć  w ostatnie zdanie  Halickiego nie miał zamiaru wierzyć.


Z prosektorium nad ranem pozdrawia tętniący życiem team analizatorski,

a Maskotek przymierza maskę ze Strasznego Filmu żeby nastraszyć Brodzkiego.

49 komentarzy:

Ktosza pisze...

Złowrogi zbrodzień odziany w spodzień!

Ten motyw z maską to bardziej klimat kreskówek o Scoobym-Doo niż klimatycznych kryminałów inspirowanych Skandynawią.

Czy tylko mi się wydaje, że ogólnie dość silna mizoginia autora osiąga obrzydliwy szczyt przy opisie panapolicjanta martwej przyjaciółki w tym prosektorium? To był ten jeden fragment, przy którym się nie zaśmiewałam, bo to już zbyt obrzydliwe.

Kuba Grom pisze...

"Leżał sobie trup na straganie. "
Rozmawiały nad nim panie:
- Ciałko świeże, bardzo tanie
Te paluszki, schab tłustawy
będzie z niego pyszne dane
Ciut panierki, syp przyprawy.
Zapieczemy go w chlebowym
piecu, pozbawiwszy głowy,
ta się przyda na rosoły,
Obiad będzie dość wesoły.

Ale kąsek ten z nie co dnia
Przyniesiony tu przez zbrodnia
Nie do pieca trafił pańci
Bo zabrali policjanci...

Anonimowy pisze...

Ja przy poprzedniej analizie zwróciłam uwagę na to, że ten twór chwilami przypomina klasyczną przygodówkę, a scena ze zbieraniem itemów, robieniem procy i strzelaniem w policyjne auto, tylko ugruntowała to wrażenie. Coś jak "Jack Orlando" tylko z głupszym bohaterem.

W czasie czytania o framugach również przyszła mi na myśl teoria, opisana przez Królową Matkę. To po prostu nie może być serio i fragment o resetujących framugach widzę jako prowokację i granie nam wszystkim na nosie.

Bo jeśli nie, to znaczy, że poziom przeciętnego, polskiego czytelnika (wypisującego recenzje pochwalne temu i podobnym dziełom) sięga dna i jeszcze trochę sie grzebie w mule.

M.R.

tuptaczek pisze...

Pamiętam że były też takie diody które się przyklejało na telefon i one migały chyba jak ktoś dzwonił. Mozna było kupic z bravo :D
Może miał coś takiego?

Pyra pisze...

Ja tam jestem zdania, że wszyscy powinniśmy pana Brodzkiego szczerze podziwiać. Gość z ciężkim upośledzeniem umysłowym (inaczej nie umiem wyjaśnić jego działań) nie tylko dostaje się po policji, ale przez całe lata udaje mu się swoją chorobę ukryć przez przełożonymi i kolegami z pracy!
Chociaż z drugiej strony... policja, z którą mamy tu do czynienia zdaje się przyjmować każdego jak leci na zasadzie "ma nogi, ma ręce, głowa jest, bierzemy!"

Anonimowy pisze...

Kochani, muszę się lekko czepnąć. Nie dezynteria, lecz dyzenteria :).

Anonimowy pisze...

Ja tak tylko chcę nadmienić, że pisanie o żydowskich rysach to jeszcze nie dowód na antysemityzm - i mówię to ja, czarnowłosa kobieta, z pochodzenia Góro-Kalwaryjska żydówka mieszana, ze zrastającymi się brwiami i nosem, w którym możnaby wynajmować kwatery robotnicze, regularnie zatrudniana przez impresariaty do ról statystek w filmach o WW2 dziejących się w okupowanej Warszawie. Takie a nie inne cechy etniczne Bozia niektórym z nas przydała, zdarza się.

To, że reszta tekstu jest wybitnie stereotypizująca i wstrętna (serio, "prawdziwy z Pana Żyd?"), to inna sprawa.

Anonimowy pisze...

O ile czytajac poprzednia czesc tego czegos smialam sie radosnie, tak tu, gdy doszlam do "Pana Zyda", zrobilo mi sie kurwa smutno.

Co do zabawy w chowanego na cmentarzu—w jednej z moich ukochanych ksiazek grali w "cmentarnego berka". Tyle, ze tam to mialo sens.

To mamrotanie i liczenie zanim sie przejdzie przez drzwi wyglada mi troche jak nerwica natrectw. Dotknieci ta choroba tez musza wypowiadac "magiczne" formuly/gestykulowac jezeli np. krok, ktorym przekrocza prog jest nieparzysty. Ale nie posadzam tforu aLtora o taka glebie psychologiczna.

Bluma

Nefariel pisze...

"nosem, w którym możnaby wynajmować kwatery robotnicze"
<3333

Anonimowy pisze...

Dzięki za przypomnienie o Abraxas :D

Eva

Unknown pisze...

"- Wiem, co zrobiłeś minionego lata – zabrzmiał niepokojąco głos".
Był to głos Shawna Mendesa.


Ewentualnie głos lektora zapowiadającego film o takim też tytule.
Ha! Wiemy już, co oglądali ci okropni policjanci spod kostnicy. Przyszli dokończyć u Halickiego, pewnie liczyli na to, że chociaż tam nie będą ich straszyć teleportujące się trupy.

Czy ja coś źle przeczytałam? Z tekstu wynika, że pan Leon wychodzi z kostnicy dopiero, kiedy Źli Policjanci uciekają po zobaczeniu zwłok. Albo pan Leon przyprowadził trupa we wspomniany przez analizatorów niezbyt subtelny sposób, a następnie wrócił do kostnicy i czekał, aż tamten raczy otworzyć drzwi od strony pasażera, albo przeteloportował te zwłoki. I również czekał KWADRANS na reakcję Tych Złych Najgorszych.

Anonimowy pisze...

Czy Wy też widzicie “dzióbek” uchlastany przez drzwi?
Tak!
pracowite piłowanie liny od windy…
Czy po to się zostaje mordercą - psychopatą i postrachem miasta,żeby człowiek sie zatyrał jak głupi?
Na głowie miał szlafmycę
Kto nosi szlafmycę,na bogów Egiptu?!!!!
I już widzę, jak ktokolwiek pozwala się wprowadzać mieszkańcom do nieukończonego budynku.
I ubezpiecza jeszcze może mieszkanie?
Zaćmienie to miał wydawca, jak to puścił do druku.
Moze są spokrewnieni? Matka prosiła...
(a Brodzki: Potrzymaj mi piwo…)
Dobre!
Bo jak tylko odwrócą wzrok, to te trupy im stamtąd śmig! śmig!
Ida grac w filmach o zombie.
Też chciałam piosenkę Zembatego wrzucić,fajnie,ze to ktoś pamięta.
Człowiek wsadził rękę pod kołnierz koszulki i wyciągnął silikonowe tworzywo.
A tam Tom Cruise!
... to jest dzieło z cyklu: “im dłużej czytasz tym mniej rozumiesz”, więc trudno, zapyta
Najwyraźniej jest to utwór eksperymentalny, a my prości ludzie nie umiemy się poznać.
Przy Żydzie opadły mi rece.

Dobra robota,świetnie się czytało.
Odpoczynku i smacznego jajka!

Chomik

Anonimowy pisze...

Ile jeszcze analiz tego dzieła nas czeka? Dzieua szejtana przez czytanie którego prawie udławiłam się bawarką?
Teraz jest mi jakoś przykro,bo przypomniało mi się to jechanie autorki opka o Star Wars,gdzie jedynym grzechem dziewczyny była młodzieńcza naiwność i spojrzenie na świat.
A tu ktoś drukuje chorą psychicznie kupę. Ktoś pisze pozytywne dla tej kupy recenzje.
O ja pierdolę.
Zaciekawiło mnie jedno. Czy ten pregież w kształcie osła,jego grzbiet,naprawdę jest naostrzony czy to tylko fantazja autora?

Anonimowy pisze...

Ależ oczywiście, że fantazja, i to raczej chora. No, chyba, że nie zauważyłam przecięcia własnych dzieci, każde ma zdjęcie na tym osiolku. Ja też zresztą mam. Ma je też większość turystów odwiedzających Toruń (żadna przytomna miejska władza poza tym nie pozwoliłaby na postawienie w centrum miasta tak niebezpiecznej jak w wyobraźni Ałtora atrakcji turystycznej), nie udało mi się chyba w biały dzień minąć tego miejsca nie widząc kogoś, kto się na nim/obok niego fotografuje (dlatego też opis tej zbrodni jest taki, ach, bardzo wiarygodny).

Oczywiście jakby ktoś siadł na osiolku gołym tyłkiem (i z kamieniami u nóg) to by niewątpliwie odczuł dyskomfort. Ale w przecięcie nie wierzę nawet w takim wypadku.

Z poważaniem

Królowa Matka

Anonimowy pisze...

AU do Starred Shinra
Aloysius i jego żyjąca/nieżyjąca żona...I dziadziuś, wydłubujący innym TEN kawałek kręgosłupa... Pokutujący za grzechy przodków Pendergast to jest Zeus, Ozyrys i Pluton w porównaniu do Leosia, na którego nawet splunąć nie warto. Głębokie ukłony dla całej ekipy Armady, bo jestem fanką polskich kryminałów i prawdopodobnie bym to dzieuo kupiła. A potem musiałabym kupić ze trzy granaty. Choć bardzo możliwe, że udusiłabym ałtora dekadami własnych palców!!!

Anonimowy pisze...

Kochani, ale po moim rodzinnym Toruniu to Wy nie jedźcie...��

Włóczykill pisze...

Przede wszystkim po Toruniu jedzie sam autor tego kryminała. Jedzie po nim tirowywrotką.

Anonimowy pisze...

Nienawidzę Was. Cud, że ktoś z sąsiadów nie wezwał policji (a nie mieszkam w Toruniu aŁtora, więc policja mogłaby zareagować z sensem), bo przez większość popołudnia z mojego mieszkania dobiegały dźwięki przypominające ryk nieszczęśliwego osła (zachorowało mi się, gardło mam zawalone i tak teraz brzmi mój głośny śmiech) przeplatane jękami "litości! litości!".
*
Mam dwie teorie dotyczące finału, który uzasadniłby wydanie tego... czegoś.
*
1. Na koniec okaże się, że to opis rojeń gościa z ciężką chorobą psychiczną.
*
2. Całość okaże się sennym koszmarem wydawcy, który najadł się za mocno przed pójściem spać i go pokarało wizją, że takie coś wypuścił na rynek.
*
A jeśli to jednak jest serio, to aŁtor, wydawca et consortes powinni zmienić dilera, bo obecny ewidentnie czegoś im dosypuje do narkotyków.
*
floxanna

Anonimowy pisze...

A może to jakiś następny etap eksperymentu? Niby istnieje teoria,że autor Kasia to tak naprawdę projekt artystyczny pisany przez wielu pisarzy. To przeszło. Te książki są drukowane i sprzedawane. To co my tu mamy to dużo cięższy kaliber. Granica przesuwana coraz dalej.

Anonimowy pisze...

– Boże miły, przeżegnałam się wtedy tyle razy, że niemal ramię zwichnęłam od ruchów…
NIE UWIERZĘ, że choćby w tej dziwnej, powyginanej rzeczywistości Pisaka, jakakolwiek siostra zakonna powiedziałaby coś takiego. Dlatego że osoby, które z byle powodu i przy każdym usłyszeniu/zobaczeniu jakiegoś bezeceństwa (w rodzaju tatuażu w kształcie węża) robią znak krzyża, ani nie będą z tego żartowały, ani ironizowały - a ten komentarz tylko jako żart albo drwina miałby jakikolwiek sens (i to raczej w ustach narratora, a nie osoby wykonującej dany gest). Oczywiście, że zakonnice często mają poczucie humoru (choć ta z "Mgnienia" nie sprawia wrażenia, żeby słyszała o czymś takim jak humor), ale nie mówią takich rzeczy. To się po prostu nie klei.

mrija pisze...

Szpitalny oddział patomorfologii wykonujący sekcje ofiar morderstwa...
Słodki Jeżu na deskorolce...
Naprawdę w tym wydawnictwie pracują wyłącznie ludzie nie znający instytucji Zakładów Medycyny Sądowej?
Jeden technik kryminalistyki w Toruniu, jeden w Bydgoszczy...
Borze mój liściasty...
Naprawdę za autora kryminałów uważa się osoba która nie potrafi znaleźć informacji o strukturach służb kryminalistycznych? Niekoniecznie od razu w Ustawie o Policji, ale może chociaż u konkurentów, w sensie innych autorów?
Nie mogę. Przepraszam, ale nie mogę.
Idę do konta przysypać się tartą bułką i popłakać cichutko...

mrija pisze...

Znaczy - do kąta idę. Wybaczcie proszę, emocje.

Anonimowy pisze...

Co za fantasta z autora! Przejechać wymienioną trasą z Grudziądzkiej na Rubinkowo w 6 minut! Albo słyszeć zegar ratuszowy tak daleko od Starego Rynku! Albo *niezauważonym* przeciągnąć ciało z wieżowca na stragan na Rubinkowie I-szym? He, he, he... Urocze bajery... Ale urocza też jest poetyckość utworu: śmierć dobierająca się do ciała policjana przez wszystkie otwory w głowie; *skrajnie* zamknięte miejsce; ruch ukrywający się nocą w bezruchu... I figurka osiołek, co ostrym grzbietem krocza rozcina (zakładam, że tylko, gdy się siada nago i to w powieści autora, bo toruńscy turyści jakoś nie meldują się z powodu pozowania na osiołku na pogotowiu, żeby się nie wykrwawić zanim wrócą z wycieczki). Ale w powieściach autora, jak widać, wyszystko jest możliwe. Nawet wystrzelony kamień z procy dosięga celu "po mniej niż sekundzie". Piszemy jak leci, co ślina na jęzor przyniesie, a Wy, podłe, nieproszeone recenzenty, po prostu się czepiacie! (I czekam już niecierpliwie na czepiania się ciąg dalszy! Piszcie, co dalej przeżywa przed i po futryie boski Brodzki, bo ja na te książki złamanego grosza nie wydam.)

Anonimowy pisze...

po futrynie, naturalnie... Ale to już chyba wszyscy czytelnicy powieści wiedzą, jaki element konstrukcji budynku posiada magiczną moc w powieściach autora.

Anonimowy pisze...

Pewnie okaze sie, ze córka zyje a utopiono kogos w masce. Ale gniot.

Eva

Anonimowy pisze...

Nie wiedzieć czemu, przypomniało mi się opko o Ryju Asakawie...
A.C.

Anonimowy pisze...

Żyd taki jakby przedpierwszowojenny, siostra zakonna jak z kiepskich dowcipów... jeśli się trafi Chińczyk to pewnie będzie chodził w spiczastym kapeluszu i jadł sajgonki z kota. Czy ktoś może mi wytłumaczyć, PO CO Brodzki niszczył radiowóz i straszył własnego komendanta?
To najbardziej śmiechogenna analiza od czasów... już nawet nie pamiętam jakich. Trzymajcie się i radosnych Świąt!

Anonimowy pisze...

Ależ są papierosy w miękkiej paczce! Marlboro konkretnie. Aktualnie kosztują 16 zł ;_;

Anonimowy pisze...

Mnie tam w ogóle nie dziwi, że wszyscy mają tych policjantów głęboko i oddalają się w połowie zdania nie pytając o pozwolenie. Nie jestem specjalistką, ale ci policjanci to takie kompletne pardon my French dupki wołowe z zerową kompetencją. I bynajmniej nie mam tu na myśli ich pożal się Boże umiejętności dedukcji tylko zwykłe proceduralne zaniedbania. To tacy detektywi co to im się wydaje, że aby być twardzielem trzeba upchnąć maksymalną ilość przekleństw w zdaniu i już, przesłuchiwany cały drży od jednej cholery czy kurwy i gotów sypać. Ta scena z salową woła o pomstę do nieba. Co to ma być? Przesłuchanie? Ale w takim razie dlaczego nie informuje się przesłuchiwanej o tym fakcie? Jakim cudem uczestniczy w tym osoba postronna? Dlaczego nie nagrywa się tego? Nie wiem czy w Polsce prawnik obowiązkowy - tu zresztą nie stawia się oskarżenia (dopiero by było). Z tego co tu widzę to to zwykła wymiana zdań była. Nie miałaby żadnej wartości dowodowej. Nie można by użyć tego przeciwko tej salowej. Wyparłaby się wszystkiego i już. Odrobina podstawowej i w tym przypadku jak najbardziej zalecanej bezczelności i sprawa załatwiona. W tym wypadku salowa oddalająca się stamtąd ma moje całkowite poparcie - po co rozmawiać z chamami, ona ma tu robotę do zrobienia. A potem Brodzki opowiada to na komendzie i leci z roboty ze świstem bo jak można tak podstawowych procedur nie dopełnić? Tu właśnie wkraczają prawnicy (nawet ci z urzędu) i zniszczą takie coś na podstawie zwykłych proceduralnych zaniedbań nawet nie wnikając czy dana osoba popełniła zbrodnię czy nie.

Hannah

Anonimowy pisze...

Przypomina mi się moja ulubiona autorka kryminałów, Tana French. Podobno dostaje listy od detektywów że dobrze oddaje realia i ich sposób myślenia i dla Tany to jest najwyższy komplement.

Tana mówi, że ma szczęście ponieważ zna emerytowanego policjanta z kryminalnej, którego może zapytać kiedy utknie w jakiejś sytuacji. I ten oficer odpowiada na jej pytania - włączając w to takie, o których nie wiedziała, że powinna je była zadać. Pyta "Co ty byś zrobił w takiej sytuacji?" a ten detektyw odpowiada "To zależy. Jaka jest pora dnia? [!!!!! przyp. mój] Ile czasu przesłuchują? Ile przesłuchiwany ma lat? Czy twój detektyw jest przekonany, że przesłuchiwany jest sprawcą? Czy są już rezultaty z laboratorium? Czy zapytano już o A i B?" To jest umiejętność i doświadczenie poparte szkoleniami i innymi takimi. Gdyby Brodzki i spółka zachowywali się kompetentnie choćby pod względem proceduralnym zupełnie inaczej by ich traktowano :)

Hannah

Anonimowy pisze...

Hannah, jaką książkę Tany polecasz na początek? Chętnie poznam nową autorkę kryminałów (ich nigdy za wiele) i zastanawiam się, czy zacząć od jakiejś pierwszej z brzegu powieści? Czy może któreś są lepsze dla tych, którzy ją dopiero odkrywają?

kostroma

steff/ciociacesia pisze...

Wlasciciel lombardu jest kryty jesli chodzi o paserstqo bo sprzesajac mu cokolwiek podpisujesz kwitek ze przedmiot wolny jest od wad prawnych (czyli ze nie pochodzi z przestepstwa). Tak se to sprytnie wymyslili

Anonimowy pisze...

A w ogóle to jeszcze chciałam napisać kilka słów w obronie swoich koleżanek i kolegów z branży redaktorsko-korektorskiej.
*
Raz: redaktor i korektor mogli dostać na tekst jakiś śmieszny czas, bo ktoś z kimś się nie dogadał, termin w drukarni zarezerwowany, a redaktorowi i korektorowi ostał się jeno sznur (by się powiesić), ponieważ trzeba taki bełkot obrobić w tydzień i cześć, nikt nie słucha, że to się, ...rrrwa, nie nadaje do wydania, bo już klepnięte, gdyż albowiem ponieważ, a w ogóle autor jest kuzynem szwagra ciotki kochanka szefa. Tak więc jedyne, na co tego czasu starczyło, to doprowadzenie tekstu do jako tako strawnej formy ortograficznej, gramatycznej i interpunkcyjnej (nie ma raczej człowieka, który wyłapie w tak obszernym tekście wszyściutko przy jednym czytaniu, minimum to są cztery: redakcja, pierwsza korekta, przejrzenie ponownie przez redaktora, druga korekta; jeśli redakcję i korektę robi jedna osoba - co nie jest najlepsze, ale się zdarza - to czytania minimum trzy: redakcja i dwie korekty). A przecież nie wiemy, jak tragicznie to wyglądało pierwotnie...
*
Dwa: do redakcji i korekty wydawnictwo mogło wziąć tego, kto zaproponował najniższą stawkę, czyli kogoś, kto - delikatnie mówiąc - nie ma jeszcze wprawy w zawodzie i robi za tzw. czypnidzisiont.
*
Trzy: redaktor i korektor mogli być z doświadczeniem, ale zaproponowano im taką stawkę, że... no cóż, po prostu wykonali swoją pracę adekwatnie do płacy.
*
Cztery: autor mógł się zaprzeć, że nie przyjmie uwag redaktora (a wydawca uparł się to wydać, bo... i tu jak w punkcie pierwszym: bo tak i bo jakieś koligacje), więc swoje zrobił tylko korektor, który nie ma obowiązku troszczyć się o sens czy research dotyczący czegokolwiek poza poprawnością stricte językową (ortografia, gramatyka, interpunkcja), a pod tym względem tekst jakoś tragicznie nie wygląda.
*
W oparciu o własne doświadczenia zawodowe najwyżej obstawiam opcję nr 4.
*
floxanna

warząchew w kotle pisze...

"A lichwiarz, bo za dzieciaka zamiast krowy doić, uczyłem się rachowania i czytałem Talmud. (...)
W wieku lat szesnastu miałem wiedzę jak student matematyki.
Rzecz kolejna: Polska po transformacji, dziki rynek. Wiesz pan, że ja miałem kiedyś wielką fabrykę?"

Pomijając wszystko - skąd się w ogóle wzięły te wyznania? "Nie prosiłem cię o autobiografię!" aż się samo ciśnie na usta.

Anonimowy pisze...

Książki Tany French w serii Dublin Murder Squad są bardzo ciekawe bo narratorem jest za każdym razem inny detektyw wydziału zabójstw i są to zawsze osobowości złożone a często trudne. Tana była kiedyś aktorką i myśli o postaciach jak aktor - jest ważne aby zrozumieć ich motywacje, ale one muszą być widoczne dla widza/czytelnika w ich działaniu i sposobie myślenia, bo nie możesz znienacka przystanąć i zrobić didaskaliów do publiczności.

Osobiście czytałam chronologicznie w kolejności wydawania, i to się sprawdziło, bo często główny narrator/ka danego tomu pojawia się wcześniej i lepiej zrozumie się interakcje, ale można to zrobić trochę lepiej. Więc u mnie to było Zdążyć przed zmrokiem, Lustrzane odbicie, Bez śladu, Kolonia, Ściana sekretów i czeka na mnie Ostatni intruz. Czytelnicy angielscy zalecają nieco inną kolejność, Kolonia, Bez śladu, Ściana sekretów, Ostatni intruz a na koniec Zdążyć przed zmrokiem i Lustrzane odbicie, bo to jeszcze bardziej porządkuje chronologię czasową powieści uwypuklając interakcje między postaciami, a te dwa ostatnie tomy są rzeczywiście trochę osobne i bardziej zamknięte. W każdym wypadku wciąga jak bagno, żeby nie było, że nie ostrzegałam!!!

Hannah

Anonimowy pisze...

Osobiście dodam, że w Kolonii narratorem jest bohater, którego zdecydowanie najtrudniej polubić, niestety, więc warto się nie zniechęcać jeśli ktoś zdecyduje się na ten drugi porządek :)

Hannah

Anonimowy pisze...

@ Starred Shinra rany, ten link jaki prawniczy!! O ile rozumiem potwierdza jedynie, że skoro oskarżenia nie stawiano to prawnik nie jest wymagany. I jeszcze tylko mnie utwierdza w przekonaniu o słuszności działań tej salowej: mogłaby wręcz pozwać tego całego Brodzkiego za takie bandyckie metody.

Hannah

Anonimowy pisze...

Hannah, dzięki za namiary na Tanę French i za podanie kolejności czytania! Dodaję wszystko do kolejki, zapowiada się smakowita uczta.

Anonimowy pisze...

"Kolonia" ma niestety fatalne tłumaczenie - tak tylko ostrzegam...

Anneke

Anonimowy pisze...

Wiem że blogaski odeszły już trochę do lamusa ale mam dla was perełke może kiedyś się skusicie http://naruto-opowiadania-yaoi-yuri.blogspot.com/2013/01/gwat-shikaxkibaxneji.html?m=1

Anonimowy pisze...

Analizatorzy jak zwykle odwalili kawał dobrej roboty, brawo! :) Ten tytuł jest mocno nie w moich klimatach, czytając go bez waszych komentarzy zapewne zanudziłbym się po pierwszych trzech stronach, so... no mogę tylko pogratulować, że swoimi wstawkami ubarwiliście mi tekst na tyle, bym przeleciał przez tą i poprzednią część jak burza. :D

To pewnie niespecjalnie dobre miejsce na polecenie czegoś do analizy, ale... serio (nie)radzę zerknąć na "Zniewolony do miłości", autorstwa Springtrapo12 na Wattpadzie -> https://www.wattpad.com/314391533-zniewolony-do-mi%C5%82o%C5%9Bci-rozdzia%C5%82-1

Anonimowy pisze...

O Bodże....to nawet nie jest warte przeanalizowania...

Anonimowy pisze...

Anneke: dzięki i Tobie za ostrzeżenie.

Starred Shinra: dzięki za ofertę :) ale skoro polskie tłumaczenia to taka loteria, to chyba po prostu zaopatrzę się od razu w oryginały.

piasia pisze...

Jeżu malusieńki.... Facetowi porwano córkę, dopiero co pochował ojca, a on bawi się w podrzucanie trupa pod radiowóz i udawanie ducha??? Chyba że mu totalnie odbiło z nadmiaru nieszczęścia.
I jeszcze - co to znaczy: "kobieta zapięta pod szyję czarnego płaszcza"? Gdzie płaszcz ma szyję? I dlaczego oraz w jaki sposób ona została pod tę szyję zapięta?

"Salowa zaparła się pod boki" - pod boki to chyba można się podeprzeć a nie zaprzeć.

"I ruszyła w głąb korytarza swoimi krzywymi nogami" - widzę to, widzę! Kobieta stoi, podnosi jedną krzywą nogę, wyciąga ją w przód, w głąb korytarza, i z namaszczeniem nią rusza. A potem powtarza ten rytuał drugą nogą.
A jeśli ałtorowi chodzi o to, że salowa sobie poszła, to raczej "na swoich krzywych nogach".

Jeszcze kilka takich pominiętych przez Was smaczków wyłapałam, ale zapomniałam gdzie są, a brnąć ponownie przez to dzielsko nie mam sił.

Pozdrawiam!

Anonimowy pisze...

Ja chciałem się tylko czepnąć, że można wciąż kupić papierosy w miękkiej paczce alternatywnie do twardej. Chociażby Marlboro.

Cyryl pisze...

Tak sobie swobodnie "falsyfikując": wyimki z cv pana Szlomo, styl mówienia, anachroniczne nawyki, demaskują jak nic Żyda Wiecznego Tułacz. Drogi aŁtorze dzięki! Aswerus na naszej toruńskiej "Chełmionce" - czuję się wzruszonym. (Na stronie łzę wzruszenia zbieram do flakonu z rżniętego kryształu.)

no_names pisze...

" Pamiętaj, szachowe powiedzenie mówi, że groźba jest silniejsza od wykonania."

Notabene takie szachowe powiedzenie rzeczywiście istnieje. Nie jest tylko pewien co w tym kontekście jest groźbą.

A poza tym — główny bohater porównuje sytuację do szachów, żeby pokazać jaki jest mądry — ODHACZONE!

Charleotte pisze...

A jednak! Przechodzenie przez drzwi może resetować nasze biedne mózgi! :D https://www.wykop.pl/link/4369121/przechodzenie-przez-drzwi-powoduje-ciecia-w-pamieci/

psoras pisze...

Dociągnąłem do sceny w lombardzie i...
Eee...
Eeeeee...
Eeeeeeeee...
Szanuję takie zryte pomysły jak maksymalnie stereotypowy Żyd-lichwiarz jako bohater pozytywny, ale moje zawieszenie niewiary pękło wraz z szybą lombardu (ON JEST Z POLICJI NA LITOŚĆ BOSKĄ, NIE MUSI SIĘ WŁAMYWAĆ), a Szlomo byłby okej, jakby książka była w nieco mniej poważnym tonie, na przykład totalnie widziałbym go na kartach kolejnej części Feliksa, Neta i Niki. Ale w kryminale, który przynajmniej udaje poważną książkę?! No bez jaj.