czwartek, 29 września 2016

319. Penelopa na miarę naszych możliwości, czyli Mona Liza na rykowisku (2/4)


Medam e mesje, dzisiaj ponowne spotkanie z Lordem Wokulskim i warszawskim bon mondem (czymkolwiek jest) oraz resztą naszych miłych przyjaciół z poprzedniej części analizy, Dzisiaj nauczymy się, jak powinna zachowywać się dama, dowiemy się tego i owego o zasadach pojedynkowania się, przyjrzymy się warszawskiej modzie i spędzimy trochę czasu w Łazienkach. Poza tym poznamy jakiś dziwny warszawski savoir vivre, a gdzieś z tyłu przez ułamek sekundy przemknie przyrodni brat Kolonasa Waazona. Jeśli akurat nie mrugniecie, dostrzeżecie go :)

Amusez-vous bien!


Analizują: Dzidka, Kura, Jasza i Babatunde Wolaka




Tak, jak zapowiedział , Lord Golden a raczej Stanisław Wokulski wybrał się na bridga [bridge’a] do barona Dalskiego.
Baron Dalski lubił nowinki, świeżo sprowadzone z Rosji. Reszta świata w tym czasie grywała raczej w wista.


Cała Warszawa znała już tożsamość Wokulskiego. Baronowa w największym sekrecie powiedziała mężowi, ten zaś nie wytrzymał i również w największym sekrecie zwierzył się znajomym z warszawskiego bon mondu. Warszawa zawrzała. Już lord Wiliam Golden budził wielkie namiętności.
Warszawskie damy na sam dźwięk jego nazwiska bladły, dyszały, powtarzając je w upojeniu i rwały na sobie staniki.
Warszawscy panowie również.


Gdy zaś okazało się, że angielski lord to swojski burżuj zachwytom nie było końca.
Viva Polonia, niech żyje słowiański rozum, brzmialo po całej Warszawie.
- To ten parweniusz, który chciał wejść do naszej sfery? - szeptano po kątach.


Wokulski budził sensację. Ci co go znali z przeszłości, odnawiali teraz znajomość. Przychodzili do niego i mniej lub bardziej szczerze ściskali mu prawicę. Mówili z przesadną egzaltacją, jak to pięknie, że Królowa Angielska tak wywyższyła przedstawiciela poniżanego narodu. Ów przedstawiciel pokazał na co Polaka stać. Polska na nowo rozkwitnie, mając takiego syna.
- Ale się ustawił, taki syn! - powtarzali z zachwytem.


Uśmiechali się nieco fałszywie do Wokulskiego i stwierdzali, jak to pięknie, że przyjechał poświęcić swój majątek dla biednego kraju.
Ciekawe, skąd im się wszystkim wzięło to przekonanie, że Wokulski zamierza “poświęcić swój majątek dla biednego kraju”, a nie wręcz go powiększyć, ubijając kilka korzystnych interesów?


(...)
Z odkrycia tożsamości Wokulskiego bodaj najbardziej szczerze ucieszył się Henryk Szlangbaun. Już przy pierwszym poznaniu zastanawiał się, że angielski lord wydaje mu się znajomy. Uznał jednak, że to złudzenie. Gdy go widywał ponownie, znowu się zastanawiał nad swoimi wątpliwościami. Ciągle je jednak odsuwał jako nierealne.
A gdzież to Szlangbaum miał tyle razy okazję widywać Goldena? Widzieli się raz, na balu, a zaraz następnego dnia Izabela zdradziła jego tożsamość baronowej i plotka się rozniosła.


Gdy Wokulskiego rozpoznała cała Warszawa, gdy on sam się przyznał, kim jest, nie kłopotał się więcej. Miał rację. Odzyskał przyjaciela i… ucieszył się.
Stanisław Wokulski wszedł do brigdzowego saloniku barona Dalskiego.
Bigosowego i bryndzowego jednocześnie?


Uczestnicy gry już byli zebrani. Przywitali gościa z przesadną wylewnością i zasiedli do stolika. Gospodarz grał z baronem Krzeszowskim, Wokulskiemu jako partner przypadł Henryk Szlangbaun.
Henryczku! Widzę, że dla tych kontaktów z arystokracją aŁtorka nie tylko zdjęła ci jarmułkę, ale też zmieniła nazwisko.
Może to się jedno z drugim wiąże - zmienił nazwisko, żeby ukryć swoje korzenie. A jeśli jeszcze do tego dostał tytuł szlachecki, chociażby w monarchii naddunajskiej…
Mhehehehe, ja się tak zastanawiam, czy warszawska socjeta na dźwięk nazwiska “Golden” zamiast mdleć z zachwytu, nie szeptała złośliwie po kątach “Goldenbaum”...
To w sumie by było najprostsze skojarzenie.


Salonik bridgowy barona Dalskiego kończył się drzwiami na taras, które były szeroko otwarte.
(...)
Gra się rozpoczęła. Wokulski wyszedł. Nie miał jednak jakoś serca do tej gry.
Proszę, potrzymaj nas w napięciu. Podaj licytacje, te wszystkie enigmatyczne “dwójka trefl, trzy kier, pas, trzy bez atu”.


Rozpraszały go głosy z tarasu. Spasował i skierował wzrok w kierunku otwartych drzwi. Uśmiechnął się, bo widok z tarasu był wspaniały.
Znajdowało się tam dwoje młodych ludzi.
- ” Kwitnąca wiosna.” – Przyszło Wokulskiemu do głowy i dalej podziwiał dwoje młodych. A było co!
Baronówna siedziała w wyplatanym fotelu w białej , zwiewnej sukni w stylu Cesarstwa Rzymskiego, nagie ramiona były odsłonięte, a spod sukni, która obramowywała jej nogi widać było buciki.
W jakim sensie suknia “obramowywała” jej nogi? Ja tu widzę coś takiego:


http://static.wizaz.pl/szafa/pics/x480/1232_2.jpg


Panienka była znudzona pozowaniem, co było po niej widać. Co chwila wybuchała dżwięcznym śmiechem. Wspaniała wiosna. Młody człowiek, który ją malował, skupiony był nad sztalugami. Nie odzywał się w ogóle, tak był pochłonięty swoją pracą. Tylko od czasu do czasu ukratkiem zerkał na swoją modelkę.
Ukratek jest wrogiem portrecisty. Jeśli malarz rozmarzonym wzrokiem obejmuje krajobraz z wołami i chmurami, to z modelki czyni czajnik z gwizdkiem.


(...)
- Panie Stanisławie! – Zmitygował go żdziwiony Szlangbaun. – Niech się pan skupi. Przegrywamy!
- A tak! – Ocknął się Wokulski. – Pas! – Powiedział i popatrzył na leżące na stole karty.
W tej chwili Krzeszowski powinien posłać albo po sekundantów, albo po pielęgniarzy ze szpitala Jana Bożego.


Z tarasu doleciał ich wyjątkowo głośny śmiech Adeliny.
Baron zerknął na Wokulskiego i odkrył, jakie wrażenie zrobił na im ten śmiech. Nie potrafił ukryć zadowolenia. Sprawy podążały we właściwym kierunku.
- Panowie, proszę skupić się na grze! – Powiedział nawet nie mogąć ukryć zadowolenia. – Proszę wybaczyć zachowanie mojej córce. To jeszcze pliszka.
- Całkiem wdzięczna pliszka! – Roześmiał się Wokulski i… wrócił do rzeczywistości.
“Pliszka to jeszcze, ale miła pliszka, do której nawykliśmy oboje” – Aulus Plaucjusz do Petroniusza o Ligii.


Panowie grają, ale Wokulski nie może się skupić i co spojrzy na taras, to pasuje.
Niech go posadzą tyłem do tarasu, może co pomoże.


Baron Dalski przyjrzał się poważnie przyjaciołom i odłożył karty.
- Ta gra nam wyrażnie nie idzie. – Powiedział. – Nie mamy dziś dnia do brigda. Skończmy ją więc!
Nie znam się za bardzo na grach karcianych, ale takie przerywanie partii w środku to chyba duże faux pas?
Licytacji nie było, Wokulski spasował po rozłożeniu kart, a Dalski zachował się brzydko. Zostają Krzeszowski ze Szlangbaunem i teraz we dwóch mogą grać w durnia.


Przejdżmy do salony. moja żona przygotowała poczęstunek.
Salona – duża salonka. Baron Dalski mieszkał w pociągu?


Jego partnerzy ucieszyli się na to zaproszenie.
Bo nie potrafili grać w “brigda”.
Może w bakarata, może w wista, może potrafili przegrać w ruletkę cały majątek, ale to ich przerosło.


Odłożyli karty na stół i wstali. Wyszli z saloniku. Tylko Wokulskiemu nie w smak było opuszczenie miejsca obserwacji. Miał taki wspaniały widok. Podziwiał niewątpliwą niemą grę miłosną dwojga młodych ludzi i … bawił się znakomicie. Kolejna nieszczęśliwa miłość, bo nikt nie dopuści do mezaliansu. Znowu się roześmiał. Odgadł już, że baronówna była jemu przeznaczona. Artysta malarz zaś biedził się i wzdychał nad obrazem, który… malował dla rywala. Zabawa przednia! Wokulski jednak nie uchybił zasadom dobrego zachowania, przykleił na twarz maskę wybornego pokerzysty i z towarzyszami przeszedł do salonu. Tam baronowa już rozpływała się w wymuszonych, konwencjonajnych uśmiechach powitania.
Ach, ta sztuczność i fałsz wyższych sfer! Przecież nie mogła szczerze cieszyć się z przybycia gości, a zwłaszcza wyczekiwanego kandydata na zięcia, prawda?


Wokulskiemu przypomniały się dawne czasy, kiedy spędzał czas w Monte Carło.
Chechło, Nakło, Monte Carło.
Carło dębowe.


Był wytrawnym pokerzystą, niejednokrotnie rozbił bank.
Ale “brigdeżystą” marnym.


Z uśmiechem politowania patrzył się na nieszczęśników, którzy po przegraniu fortuny szli na wybrzeże i tam kończyli życie strzałem w głowę. Teraz też czuł, że przyszły mu jak najlepsze karty. Miał atu.
Nie miał atu, bo spasował.
Jakoś nie budzi mojej sympatii ten nowy Wokulski...




Krzysztof Wolski wrócił do domu. Zajmował skromny pokoik na poddaszy kamienicy na Warszawskiej Starówce.
Na górze kamienicy była poddasza, a na dole – suteren.
A w suterenie siedział sutener.


Dzielił go z kolegą, który był dziennikarzem. Kolega nie był etatowym dziennikarzem. Brzydził się uzależnianiem od konkretnej gazety.
Freelancerka to pieśń dalekiej przyszłości.


Pisał, gdzie miał ochotę, a raczej tam, gdzie mieli ochotę mu wydrukować i co miał ochotę.
A Świętochowski jadł mu z ręki.    


Od czasu do czasu więc zasypywał Naczelnych Redaktorów swoimi wierszami. Będąć zatem wolnym ptakiem rozporządzał takimi samymi środkami jak jego kolega malarz, tzn. nikłymi. Obydwaj więc mieli wspólnie nie wiele i nie stać ich było na płacenie nawet za tak skromne mieszkanie, jakie zajmowali.
Uhm, doprawdy. Jakoś tak mam wrażenie, że życie na własny rachunek szybko weryfikuje postawę “och, taki jestem wolny, niezależny, pogardzam regularną pracą i płacą”. Chyba że kolega dziennikarz miał bogatą ciotunię, do której od czasu do czasu pisywał czołobitne listy...


Dalej mamy wzmiankę o rodzinie Krzysztofa, od pokoleń zajmującej się sztuką. Dziadek był znanym rzeźbiarzem i zarabiał sporo, ale ojciec przepuścił wszystko i rodzina wpadła w nędzę, matka popełniła samobójstwo, a sam Krzysztof przeniósł się do Warszawy, żeby dobrze się bawić w gronie “warszawskiej bohemii”.
Pytanie: gdzie w tym wszystkim czas na jego studia i pieniądze na ich opłacanie?
Pieniądze są od filistrów.

Wolski wszedł zamyślony do swojej mansardy, opadł na łóżko i ciężko westchnął.
- Co tak wzdychasz? – Zapytał Roman Załuski, jego współlokator i kolega. – Wspominasz dzisiejszą wizytę gospodarza? – Roześmiał się.
Wolski się ocknął. Rozejrzał się po ubogim pomieszczeniu i całkowicie powrócił do rzeczywistości.
- Tak, przypominał sobie. Był gospodarz. Przyszedł po komorne. – Powiedział.
- Nie tylko! – Mówił ironicznie kolega. – Powiedział, że jutro nas wyrzuci bez żadnego pardonu. Zdaje mi się, że będziemy się musieli przenieść na Nalewki, bo ja nie mam pieniędzy. – Roześmiał się.
Jak mniemam, dla aŁtorki “Nalewki” to dno dna, ale przecież nasi chłopcy nie upadli aż tak nisko, aby wynajmować lokal od Żyda. Dla nich jest przecież jeszcze Powiśle, Solec, Czerniaków, ostatecznie Wola.
Jak pokazuje przykład Szlangbauma, autorka wyraźnie nie czuje tematyki żydowskiej.


- Spokojnie, ja mam pieniądze. – Powiedział beznamiętnie Wolski.
(...)


- Zostałeś utrzymankę [utrzymankiem] jakiejś bogatej, znudzonej pudernicy! – Załuski aż krzyknął.
Wolski szczerze się roześmiał tak go rozbawił dowcip przyjaciela.
- Nie muszę się szmacić! – Powiedział z nieco udawaną dumą. Doceniono moje malarstwo. Baron Dalski zamówił u mnie obraz.
Teraz Załuski był żdziwiony.
- Żżżż. - Wyżężił że żdżiwieniem.


- Baron Dalski? – Podniósł brwi w najwyższym żdziwieniu. – Co będziesz mu malował? Jelenie na Rykowisku?
Ale jelenia na rykowisku to ty szanuj, pisz wielką literą!


Jelen_3.jpg


[http://janadamski.eu/wp-content/uploads/2015/06/Jelen_3.jpg]


- Nie! Nie! – Krzysztofa rozbawił dowcip kolegi. – Będę malował portret jego córki dla jej narzeczonego.
“Będę”? Mamy tu jakąś retrospekcję, czy Krzysztof nie chciał się wcześniej przyznać, że JUŻ ją maluje, odbył kilka sesji i dostał pokaźną zaliczkę?
Jak nic, bardzo się tego wstydzi.


- O powstanie druga Gioconda! – Roześmiał się Załuski.
Wolski poczuł się urażony. Dziwnie obszedł go niesmaczny żart kolegi.
Co oni mają do tej Giocondy? Przegapiłam moment, w którym stała się symbolem kiczu?
Ja się raczej zastanawiam, skąd powracające założenie, że arystokraci nie znają się na sztuce i obchodzą ich tylko jelenie na rykowisku.


- Zatytułowałem obraz ” Jutrzenka Miłości”. – Sprostował pochmurzony.
I wcale nie jest to tytuł kiczowaty, skąd.
Obraz też nieźle się zapowiada.




(...)


- Mamy teraz dużo pieniędzy. Widmo znalezienia się na bruku odegnane. – Powiedział siląc się na entuzjazm, choć ciężko mu to przyszło.
Mniejszą kwotę mógłby zwyczajnie przepić, a tu nie ma rady, skoro jest przy forsie, to się nie wykręci od płacenia czynszu.


– Chodżmy się zabawić. Dla nas najlepsze kobiety to Kaśki i Magdy z kuchni! Ich panie zostawmy angielski lordom! Pokażę ci sensację! W Warszawie otworzono nowy dom schadzek! – Wreszcie udało mu się roześmiać.
Otwarcie kolejnego warszawskiego lupanaru było taką sensacją, że prasa żyła tym przez miesiąc, a kolejka facetów stojących na Towarowej zablokowała cały ruch na Dworskiej i Wolskiej.
Tyle że nie. Pod względem liczebności domów publicznych Warszawa była na trzecim miejscu w Imperium. Po Moskwie i Petersburgu...


(...)
- Idziemy! – Wykrzyknął entuzjastycznie. – Tylko wezmę sztalugi!
Czuł masochistyczną radość. Podniecała go możliwość malowania prostytutek.
Na malowaniu aŁtorka zna się tak samo jak na graniu w brydża.
Otóż nie. Malarstwo sztalugowe to nie tylko sztalugi (w XIX wieku była to ciężka, drewniana konstrukcja z regulowanymi wysięgnikami), ale też blejtramy, kasety z farbami, słoje z rozpuszczalnikami i pęki pędzli.
Już widzę, jak wpuszczają go z tym majdanem do burdelu.
Krzysiu, raczej weź ze sobą blok papieru i kredki.




Już oczami wyobrażni widział nowy obraz. Nazwie go ” Szczyt Miłości” i wreszcie go wystawi.
I będzie chichotał w duchu z burżujów, którzy nie łapią duptelnej aluzji.


(...)




Wokulski wszedł do Parku Łazienkowskiego. Odetchnął pełną piersią i mocno wciągnął w płuca rzeżwe, czerwcowe powietrze.
Dziś byłyby komunikaty, że w powietrzu wisi jakieś żuj-wi-co i lepiej siedzieć w domu.


W nocy była burza, pierwsza letnia burza w tym roku. Teraz świeciło słońce i panował upał. Jednak w zielonym Parku Łazienkowskim czuć było wspaniałe powietrze po nocnej burzy Ludzie tłumnie wylegli do parku, by rozkszować się rzeżwością poranka.
Rozkszowanie się rzeżwością brzmi dość fin-de-scle’owo.


Wokulski widział eleganckie, młode panienki, które trzymając nad głową parasolki przechadzały się alejkami parku i flirtowały z adorującymi je studentami. Widział nianie, które pilnowały bawiących się w Ogródku Jordanowskim dzieci.
Chyba na krakowskich Błoniach, bo w Łazienkach takiego miejsca nie było.
W dodatku musiał mieć w oczach jakąś śrubkę, bo nianie z dziećmi nie miały wstępu do Łazienek, ach te carskie przepisy!
Ale mogły bywać w Ogrodzie Saskim. Tam też ładnie, lecz nieco dalej - kilka wiorst na północ.


Obserwował rozbrykane maleństwa, z którymi często nianie ledwo dawały sobie radę i jakiś żal ukłuł go w serce. Czy on kiedykolwiek będzie miał takie rozbrykane maleństwo? Uśmiechnął się do siebie, bo wyobraził sobie, jak berbeć podbiega do niego śpiącego w bujanym fotelu i ciągnie go za brodę. Wiedział, że był już stary, ciężko by mu było być czujnym tatą, gdy chce się spać, kiedy się tylko usiądzie w bujanym fotelu.
Bez obaw. Jako lord i milioner będzie mógł otoczyć dziecko wianuszkiem niań i bon. Dzięki temu swoją miłość ojcowską ograniczy do kilku wyznaczonych godzin, kiedy bona przyprowadzi do salonu dziecko na widzenie z ojcem.


Wizja własnego maleństwa, ciągnącego go za brodę jednak kusiła.Ma prawo do szczęścia! Ma prawo do posiadania potomka! I na Boga, będzie go miał! Teraz tylko musi znależć odpowiednią kobietę, która razem z nim będzie się cieszyła z radości posiadania wspólnego  potomka. I którą potomek też będzie ciągnął za bro… oh, wait.


Zamyślony nie zauważył, kiedy doszedł do Pałacu Wodnego.
I zabulgotał ze złości, bo czegoś takiego nie było. Oczywiście był wodozbiór, ale to nie to samo.


Stanął nad stawem i otrzeżwiał.
Najwyższy czas na przebłysk zdrowego rozsądku.


Wbił wzrok w Pałac Stanisława Augusta Poniatowskiego. Król też nigdy nie był żonaty, pomyślał. Miał jednak dużo kobiet, które urodziły mu dużo dzieci. Może i on mógłby tak jak król? Był przecież wielki.
Panie, do tego, żeby być jebaką i dzieciorobem, nie trzeba milionów.
Wystarczy mieć rower, jak Stasiek z Murzasichla.


Był Lordem. Wszystko mu się należało i wszystko by sobie mógł wziąć, gdyby tylko chciał po to sięgnąć.  
Wikcia, złaź z tego tronu, należy mi się!


Wzdrygnął się. Nie urodził się Anglikiem okresu Wiktoriańskiego. Urodził się Polakiem.
Nawet gdyby był Anglikiem, to urodziłby się jeszcze na parę lat przed rozpoczęciem epoki wiktoriańskiej.


Wychował na Mickiewiczu i Polskim Romantyżmie.  


Ostatnie dziesięć lat zmieniły go, dawne przeżycia zostawiły ślad w jego duszy, oceniał kobiety takie, jakie były. Zapatrzone w siebie samice.
*podejrzliwie* Znalazł w sobie samca alfa?
Georg przestał mu wystarczać?


Jednakże romantyczna dusza jeszcze w nim tkwiła. Kobiety, z którą chciałby założyć rodzinę, nie poniżyłby w ten sposób, że uczyniłby ją swoją kochanką.  
Tak, z żoną to tylko “raz do roku, luba Filoteo, i to tylko w celu mienia dziatek”, a do przyjemności służą te panie z wesołych przybytków.


Jeżeli chce mieć potomków, może mu je (te potomki) urodzić tylko żona. Wie wprawdzie dobrze, że wśród kobiet nie ma Aniołów, może jednak znajdzie swoją Penelopę.
Westchnął i popatrzył w wodne odbicie Królewskiego Pałacyku. Odbicie pięknie oddawało majestat budowli. Nie ono jednak przykuło jego uwagę. Piękną harmonię majestatu klasycystycznej budowli zakłóciło inne odbicie. Odbicie oddające piękno kształtów ze schyłku XIX wieku.


W wodzie odbijała się smukła postać młodej kobiety. Japońskie kształty zadziwiły Wokulskiego. Podniósł oczy. Spojrzał w dal. Radość wykwitła na jego obliczu. W odległości dziesięciu metrów do niego nad stawem stała i ” puszczała kaczki” na wodę baronówna Adelina Dalska.
...dlaczego japońskie?
Bo wszystko, co japońskie, jest kawaii.
Od tej chwili - przepadło, Adelina D. kojarzyć mi się będzie wyłącznie tak:




Stanisław pamiętał ją w białym, lekkim stroju z przejażdżki w Dolinie Szwajcarskiej, a póżniej ubraną w rzymską tunikę, gdy pozowała do obrazu. Teraz jego oczom przedstawiało się zgoła inne zjawisko! Widział damę. Ubrana była w modną ponsową [stylizacja dobra rzecz, ale może bez przesady...] suknię z przypiętymi różami do dekoltu. Na głowie miała kapelusz w formie wroniego gniazda.
No więc właśnie, modne suknie końca XIX wieku w żaden sposób nie przypominały kimona.


W ręku trzymała złożoną parasolkę i gdy jedną ręką ” puszczała kaczki” na wodę, drugą rysowała coś na ziemi końcem parasolki.
Podziwiam. Miała niesamowitą koordynację ruchową.


Wokulski znowu wzdrygnął się. Postać kokieteryjnej damy aż nadto przypominała mu kogoś z przeszłości, o kim chciałby zapomnieć. Brzucił wzrokiem postać Adeliny i uśmiechnął się.
Co ten brutal jej zrobił?!
Spojrzał na jej brzuch?


W talii była niewątpliwie najsmuklejszą dziewczyną na świecie i nie było to złudzenie sprawiane przez gorset. Walory tej dziewczyny gorset jedynie podkreślał, a nie maskował. Niepomny na to, że znajduje się sam Wokulski roześmiał się na głos. Znalazł kobietę, która nad wyraz dobrze nadawała się na matkę jego dzieci.
A rozpoznał to po talii ściśniętej gorsetem.
No w sumie… dzięki wąskiej talii biodra wydawały się szersze.
Albo faktycznie na ten brzuch spojrzał.


Czy była to jednak Penelopa?
W zasadzie penelopizm mógłby przetestować dając jej krosna i znikając z domu na dłużej.


Radosny śmiech doszedł do uszu baronówny Dalskiej. Przerwała swoją zabawę i obejrzała się w stronę dochodzącego śmiechu. Widok Wokulskiego zdawał jej się wcale nie dziwić. Rozejrzała się dookoła. Na tarasie pałacowym jej służąca była zajęta rozmową z jakimś fircykiem.
Adelina uznała, że to wzruszający obrazek i nie chciała im przeszkadzać.


Zdawała się świata nie widzieć poza swoim znajomym.
Adelina uśmiechnęła się słodko w kierunku Wokulskiego. Teraz poczuła się wolna.  
Yhm… służąca nie była przyzwoitką, która towarzyszyła młodej pannie aby dbać o jej cześć. Tę rolę pełniła zazwyczaj krewna - jakaś kuzynka lub ciotka, w każdym razie ktoś o równym statusie społecznym.
Oraz młode panienki na wydaniu nie spacerowały sobie same, a z rodzicami lub właśnie ciotką-przyzwoitką.


Wokulski podszedł do młodej damy i zgracją uchylił kapelusza.
- Witam! I chylę głowę z szacunkiem! – Powiedział z uśmiechem. Był miły, ale w jego sposobie bycia nie było nic z angielskiego dżentelmena, raczej sztubacka arogancja zakochanego Kasanowy.
Kasa Nowa był znanym andrusem, złodziejaszkiem z Powiśla.
Ostatecznie Nową Kasę przywiózł z Anglii do Warszawy.


Inteligentna Adelina natychmiast to wyczuła i udała, że pochmurnieje, choć ta zadziorność zalotnika bardzo jej się podobała.
- A pan, panie Wokulski lubi samotne przechadzki! – Powiedziała z udawanym przekąsem.
- Pani też lubi samotne przechadzki. Czyżby łatwiej było kogoś poderwać? – Odparował.
Co zrobić? Może jeszcze “wyjąć foczkę”?


Adelina poczuła się zdetonowana. Nie, ten człowiek był okropny! Jak on mógł  w ten sposób… do damy! Nie dała mu odczuć, że w rzeczywistości jego bezpretensjonalny sposób bycia bardzo jej się podobał.
- Nie jest pan  dżentelmenem, panie Wokulski. – Powiedziała siląc się na obojętność.
Stanisław szybko się zorientował, jaką ciężką walkę toczyła z samą sobą. Roześmiał się.
- Nigdy nie byłem dżentelmenem i nigdy nie pretendynowałem do tego miana.
– Powiedział ze stoickim spokojem, gdy się wyśmiał.
Mój stoicki spokój został znacznie zakłócony przez słowo “pretendynować” :D
Ma to coś wspólnego z dynią, tenderem i pretensjami.
A może on tak prowokacyjnie to przekręcił, żeby podkreślić swój brak dżentelmeństwa?


Adelina z ochotą podjęła rękawicę, którą jej rzucił.
- A powinien być pan!
Bycie lordem nie wyklucza przecież bycia gentlemanem.


– Dżentelmeni to najpiękniejsi mężczyżni na świecie.
Do usług!


tumblr_nvkizvSpax1uvues3o1_500.gif


– Dodała ze spontaniczną zapalczywością. Nie dostrzegła, że zdradza tym swój nieokiełzany temperament.
Raczej dziecięcą naiwność.


Wokulski roześmiał się znowu.
- Czy to takie śmieszne? – Zapytała Adelina udając urażenie, choć nie czuła się wcale urażona. Tego jednak wymagał od niej świat.
No bez jaj, wiem, że XIX wiek, arystokracja i konwenanse, ale naprawdę, żaden konwenans nie wymagał od panny, żeby była wiecznie nadąsana i sfochana.
Może to takie dąsy w stylu Scarlett: odwraca twarz, robi urażoną minkę, ale strzela oczkami, czy aby na pewno panowie rzucą się ją udobruchać?


(...)
Adelina się zaczerwieniła. Co się dzieje? Po raz pierwszy w rozmowie z mężczyzną nie czuła się swobodnie. Przecież zawsze to ona była górą. Do tej pory mężczyzna wydawał jej się nieskomplikowaną jednostką. Wiedziała dobrze, czego chciał i czego miała unikać. Wszyscy i matka , i niania , i służąca uczyły ją, że pewne rzeczy mogła dać mężczyżnie tylko po ślubie.
Hm, doprawdy? Nie wiem, czego ją tam uczyły, ale według Magdaleny Samozwaniec (“Maria i Magdalena”) dobrze wychowane panny przełomu XIX i XX wieku kompletnie nie miały pojęcia o sprawach seksu i zdarzało się, że po nocy poślubnej młoda mężatka przybiegała do matki wypłakać się, zszokowana, że “Jasio, taki do tej pory spokojny i dobrze wychowany, nagle dostał jakiegoś szału”.
Zresztą wystarczy spojrzeć na inną bohaterkę Prusa, Madzię Brzeską!


(...)
- Ja bardzo cenię dżentelmenów. – Powiedziała.
- Ja nie! – Odparował. – To bardzo nudne i pełne schematów indywidua. Z góry wiadomo, co zrobią. – Powiedział, bo odkrył jej myśli.
Adelina nie wytrzymała i roześmiała się. Wokulski popatrzył na nią i… również roześmiał.
- Jest pani typową damą. – Powiedział. – Nie trudno ją rozszyfrować…
Te wszystkie rozważania nad byciem damą i dżentelmenem bardzo mi się kojarzą z “Przeminęło z wiatrem” – ale Wokulski, nawet w wersji “opkowy Lord Golden” niewielkie ma szanse na zostanie Rettem Butlerem. Ten nie brał nawet pod uwagę możliwości ożenku ze Scarlett, dopóki nie okazało się, że innego sposobu na nią po prostu nie ma.


Śmiech uwiązł baronównie w gardle. Zrozumiała jedno. Wokulski bardzo ją obraził. Musiała zareagować.
No ba, powiedzieć nastolatce, że jest “typowa” i “łatwo ją rozszyfrować”!


Nie czuła się wprawdzie obrażona, ale musiała taką udawać. Obrażliwe to było tym bardziej, że… prawdziwe.
Już mnie trochę irytuje to przekonanie, że “dama” w każdych okolicznościach musi udawać sfochaną.


Rozejrzała się dookoła. Dostrzegła swoją służącą, która właśnie śmiała się głośno z dowcipu, który opowiadał jej amant. Adelina wiedziała, że to co zrobi teraz będzie bardzo faux pas, gorszym jednak faux pas byłoby zostać w towarzystwie Wokulskiego, po tym , co usłyszała.
Dużym faux pas było przede wszystkim spacerować bez przyzwoitki w towarzystwie mężczyzny, który nie był jej krewnym ani oficjalnym narzeczonym.


Obróciła się na pięcie i pobiegła do służącej.
” Dama biegnie do służącej!”
No i? Co w tym akurat gorszącego?


Wokulski śmiał się jak nigdy. Takiej damy nigdy jeszcze nie spotkał. Zaiste będzie godną jego przeciwniczką.
- Jest pani naprawdę bardzo nieskomplikowana! – Dobiegło ją jeszcze, ale się nie obejrzała.
Och, do obrazy dodał zniewagę!


Dopadła służącej. Chwyciła za ramię i pociągnęła w swoją stronę. Służąca znała reakcje swojej pani, ale ta ją zadziwiła. Dała się jednak odciągnąć i posłusznie poszła z panienką. Nie słyszała już słów swojego towarzysza, który grzecznie się z nią żegnał. Czy go jeszcze kiedyś spotka? Taki to był miły, człowiek. Zdawało się, że w ogóle nie zauważa, że ona jest tylko służącą. Podobał jej się, a ona nie zdążyła się nawet z nim umówić na następne spotkanie. Westchnęła ciężko i wzięła parasolkę swojej panienki. Ciężka jest dola służącej.
Khę, służąca, która podczas spaceru ze swą panią otwarcie flirtuje z mężczyznami, mogłaby zostać zwolniona za niemoralność.
I co gorsze - za psucie opinii panience swoim rozwiązłym zachowaniem.


Wokulski długo wpatrywał się za umykającą mu, gibką postacią. W końcu roześmiał się znowu i powziął decyzję. Do tej pory robił wszystko dla dobra publicznego. Dość już tego. Okrzepł, dojrzał i czas, by zrobił coś dla siebie. Na Boga, ta kobietka mu nie umknie! Nauczył się postępować z kobietami i wie, jak zdobyć tę ognistokrwistą dzierlatkę. Na tę myśl aż przyśpieszył mu się oddech, bo małżeństwo z baronówną Dalską, która wcale nie była damą bardzo kusiło.
A baronówna była damą, nie-damą, czy nie-każdemu-damą?


Tymczasem ma jeszcze coś do zrobienia! Odwiedzi swoją dawną przyjaciółkę i zamknie przeszłość. W końcu jedynym uczuciem, jakie do niej czuje jest litość. To będzie w dobrym tonie odwiedzić biedną, samotną, zneurastenizowaną starą pannę, która już na żadnym mężczyżnie nie robi wrażenia.  


Westchnął i wbił w wodne odbicie Stanisławowskiego Pałacu.
Jak pan Darcy w jeziorko? Ciekawe, czy wyglądał równie ponętnie po wynurzeniu :D
Widzę te wodorosty i inne paskudztwo zwieszające się z cylindra.


Wokulski stanął na Krakowskim Przedmieściu. Miał dobry widok na cały dom handlowy. Był to nowoczesny gmach. Żaden modny trend nie ominął tego budynku. Wielki, elektryczny neon głosił: ” Dom Handlowy Szlangbaun and Krzeszowski. Wokulski popatrzył na niego i zamyślił się.
Neon spojrzał na Wokulskiego i też się zamyślił.


Jego myśli poleciały dziesięć lat wstecz. Znów widział mały sklep bławatny, gdzie kupić można było dosłownie wszystko. Widział subiektów wdzięczacych się do klientego.
Klienty Potocki swoje oryginalne imię zawdzięczał matce rozmiłowanej w barokowej literaturze.


(...) Stanisław widział wielkie magazyny handlowe we wszystkich miastach całej Europy i Ameryki. Ten jednak zadziwił go. Mógł śmiało konkurować z tym najsłynniejszym domem handlowym, w Paryżu.  Wnętrze było niezwykle przestronne, boczne schody prowadziły na piętra. Na parterze handlowano wszystkim. Nad wielką ladą wielki napis głosił: ” tysiąc jeden drobiazgów.”
I “wszystko po 0,99”.


Z boku przy kasie stał kasjer. Był to jedyny mężczyzna tu pracujący. Pośród klientów, których w sklepie było multum, uwijały się młode i piękne kobiety. Ubrane były wszystkie jednakowo, w błękitne suknie typu fartuch.
Znaczy, nosiły fartuchy na sukniach, czy raczej miały coś w rodzaju stroju szkolnej woźnej?


Opis magazynu zawdzięcza sporo “Wszystkiemu dla pań” Zoli. Wydaje nam się jednak, że w warunkach polskich zatrudnienie samych kobiet jako sprzedawczyń nie wchodziło w grę. Chociaż z drugiej strony – praca kobiet zawsze była gorzej opłacana, może to tylko wyraz sprytu spółki Szlangbaum END Krzeszowski...


(...)
Henryk Szlangbaun poznał swojego przyjaciela. Szybko znalazł się przy nim i podał mu rękę.
- Witam cię Stachu! – Powiedział radośnie bez cienia fałszu.
Wokulski serdecznie uścisnął podaną mu dłoń.
- Witam! – Powiedział. – Widzę, że moja praca nie poszła na marne. Pięknie rozwinąłeś ten sklep. – Rzekł bez cienia zazdrości.
- No cóż, Stachu. – Odpowiedział mu Szlanbaun (może w ogóle Szlaban vel Szlagbaum, ten, co sollte oben sein?) z przesadną skromnością. – Czasy się zmieniły. Sklepy bławatne przeminęły z wiatrem. Jeśli chciałem zrobić biznes, musiałem się dostosować do dzisiejszych czasów.


Wokulski oznajmia, że chciałby kupić damski kapelusz.


Henryk Szlangbaun nie wypadł ze swojej roli kupca, roli do której szkolił się od najmłodszych lat, roli, którą trenował od lat i która przylgnęła do niego jak wygodna koszula.
- I na to poradzimy! – Powiedział z usłużnym uśmiechem. Nie interesowało go jako kupca na co przyjacielowi damski kapelusz.
Pasować będzie do tej twarzowej salopki, rzecz jasna.


– Kobiecy modes mamy na czwartym piętrze. – Dodał i ręką wskazał kierunek. Zaprosił Wokulskiego na schody. Poszli na górę.
Atelier na czwartym piętrze było bardzo eleganckie. Kiedy je urządzano pomyślano, by klientki czuły się w nim jak w domu. W wielkich oknach wisiały firanki i pięknie udrapowane zasłony. W dużym pomieszczeniu stały manekiny ubrane w eleganckie, modne suknie i piękne kapelusze.
Rzeczywiście - jak w domu!


Wokulski zasiada w fotelu przy kawie, modelki prezentują przed nim  coraz to nowe kapelusze, a Szlangbaum bawi rozmową.


(...)
- Zauwarzyłem [my też zauważamy, ale nie chce się nam komentować] Stachu, że bywasz częstym gościem u naszego wspólnego znajomego barona Dalskiego. – Powiedział z jakimś dziwnym uśmiechem.
- Owszem baron często mnie zaprasza. – Powiedział Wokulski od niechcenia nie mogąc oderwać wzroku od… kapeluszy.
Że też nie wpadło mu do głowy kupić gorset!


- A nie chodzisz tam ze względu na uroczą córkę barona? – Szlangbaun uśmiechnął się szelmowskim uśmiechem.
Wokulski zarumienił się jak sztubak. Nieswojo się poczuł.
- ” Co się ze mną dzieje?” – Pomyślał. – ” Jestem starym chłopem, a zachowuję się jak student.” – Głośno zaś powiedział przybierając obojętny ton – Owszem, bardzo dekoracyjna, młoda dama.
- Dekoracyjna? – Roześmiał się Henryk. – To najpiękniejsza dziewczyna Warszawy. Cała męska część bon mondu za nią szaleje.
- Daj jej Boże wszystko co najlepsze. – Powiedział Wokulski dziwnie wzdychając i znowu wyrażając zainteresowanie prezentowanym właśnie kapeluszem. – Jest piękna, bogata. Niech przebiera. – Dodał nie patrząc na przyjaciela.


Szlangbaun roześmiał się, jakby rozbawił go dowcip przyjaciela.
- Nie dla psa kiełbasa! – Powiedział pośród śmiechu. – Już ona dobrze wie, komu ma nie odmówić. Do niedawna wysoko tam stały moje akcje. Oj, jak faworyzowała mojego syna. – Odezwał się w nim kupiec. Mówił z kupieckim znawstwem tematu.
Jasne, panna baronówna Dalska poślubiająca syna żydowskiego kupca! Warszawa umarłaby ze szczęścia przy takim skandalu.


- Stanisław oderwał wzrok od kapeluszy i spojrzał na przyjaciela. Przez dłuższy czas patrzył na niego z uwagą. Póżniej powiedział siląc się na spokój. Nie bardzo mu to wyszło.
- Życzę twojemu synowi wszystkiego najlepszego. Tworzą bardzo piękną parę. – Przypomniał sobie, jak młodzi prowadzili mazura na balu w Ratuszu.
A to nie on prowadził mazura –  z Łęcką?


- Już nie! – Powiedział twardo Szlangbaun. – Moje akcje spadły do zera. Pojawił się ktoś potężniejszy.
- Potężny jest tylko Bóg. – Powiedział Wokulski rumieniąc się, bo zrozumiał, kogo dotyczyła aluzja.
- On jest jak Bóg. – Mówił już ironizując Szlanbaun.
Powiedział “Niech się stanie kasa!” – i stała się kasa, a za nią szacunek i podziw całej “śmietanki towarzyskiej”.


– Śpi na forsie. Cały świat należy do niego. Roztawia ludzi według swojego widzimisie. My z Krzeszowskim jeteśmy przy nim małymi pikusiami. Nic dziwnego, że panna się w nim … zakochała. Takie mamy panny!
Wokulski nie mógł tego słuchać.
- Nie blużnij! – Powiedział ostro i zwrócił spojrzenie na kapelusze.
- Ten! – Dodał wskazując, który wybrał.


(...)
-” Bardzo daleko musiały zajść już sprawy.” – Pomyślał złośliwie [Szlangbaum]. – ” Baronówna Dalska będzie miała najelegantszy kapelusz w Warszawie. Ona ma wszystko najelegantsze. No, ale narzeczona ” Boga”!”
Znaczy – “zakonnica”?




Baronówna Adelina Dalska siedziała w swoim buduarze przed toaletką i wpatrywała się w swoje odbicie w wielkim lustrze. Szykowała się na sesję malarską, a raczej była już gotowa. Starożytna, biała tunika układała się wybornie na jej nadzwyczaj zgrabnej postaci. Adelina nie założyła gorsetu, a mimo to jej wąziutka talia nad wyraz wdzięcznie odbijała się przez starorzymski strój.
No nie wiem, rzymski strój damski to raczej skutecznie ukrywał talię:


Inspirowana antykiem suknia empirowa też raczej eksponowała biust, a talię maskowała:


Baronówna uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Swojej figury nie musiała się wstydzić. Miała najcieńszą talię chyba w całym Przywiślańskim Kraju.
Fiu, fiu, przebija Scarlett O’Harę, tamta miała tylko najcieńszą talię w trzech powiatach.


Adelina podniosła się z taboretu, ale powoli, bez pośpiechu. Od najmłodszych lat jej wpaano, [wpaam, wpaam, pam pa ram pam pam!] że w dobrym tonie jest, by dama się spóżniała na spotkanie. I młoda baronówna nad wyraz gładko pojęła tę lekcję.
No patrzcie, a nie wpajano jej, że “punktualność jest grzecznością królów”?


Bardzo dobrze pojęła każdą lekcję, jak być damą i dostosowywała się do nich. Trzeba jednak przyznać, że przychodziło jej to z trudem. Jej nieokiełzana dusza nie damy domagała się ujścia. Nie pozwoli sobie jednak na to. Konwenans to konwenans!  Teraz jednak jak zwykle musi się spóżnić. Oprócz przestrzegania konwenansu miała w tym inny, własny, ukryty cel.
Obróciła się do lustra i znowu uśmiechnęła się do swojego odbicia. W wyobrażni obok swojego odbicia ujrzała odbicie niezwykle przystojnego malarza. Młody artysta robił wrażenie na dziewczynie, ale w granicach przestrzegania konwenasu.
Konwenas, brat Kolonasa?
Przyrodni.


Miała ochotę go troszeczkę zbałamucić. Chciałaby, żeby, jak każdy inny z jej kolekcji, padł do jej stóp i błagał ją o uśmiech. Niektóre damy kolekcjonowały karty pocztowe, książki, obrazy, ona kolekcjonowała adoratorów. To była jej pasja. Wiedziała jednak, co przystawało damie i granicy nigdy nie przekraczała. Teraz też jej nie przekroczy. Miała faiblik do młodego malarza, ale jej faiblik skończy się wraz z namalowaniem przez niego obrazu.
Faiblik!
Pani Małgorzato, no i widzi pani, takiego babola strzelić w tytule książki…




(owszem, “feblik” wywodzi się od francuskiego “faible”, ale w czasach Prusa był już jak najbardziej spolszczony)


Adelina dobrze sobie zdawała sprawę z planów jej rodziców i były jej planami. Była przeznaczona Lordowi Goldenowi. I … wyjdzie za niego. Był lordem, zostanie Lady i będzie widywała na prywatnej audiencji królową angielską, a to była pokusa nie do odparcia.
Tak, normalnie raz w tygodniu będzie ją Królowa Wiktoria podejmowała na herbatce.
I przyjdzie taki dzień, kiedy Wiktoria wpadnie do niej na ploteczki.


(...)
Wbiegła delikatnie, na palcach na taras i usiadła w wyplatanym fotelu naprzeciwko  malarza.
- Dlugo pan na mnie czekał monsieur artiste? – Zapytała z nienacka wdzięcznie się uśmiechając.
Nie tylko z nienacka, ale też z grubej rury.


Wolski udał, że na nią nie patrzy. Cały był pochłonięty szykowaniem sztalug.
- Ale pewnie czas się panu dłurzył i klnął pan na mnie straszliwie.
Tak. Mówił “nieżondnica”.


(...)
- Muszę przyznać, że czas leciał trochę za szybko. Mógłbym na panią czekać i czekać. – Powiedział szczerze, trochę za szczerze. Adelina bowiem się skrzywiła, jakby zjadła niedojrzałą cytrynę i ucichła. Zaczęła pozować.
Po dojrzałej by się nie skrzywiła, dobrze dojrzałe cytryny słyną ze swej słodyczy.


Malarz wziął pędzel, paletę i rozpoczął malowanie szkicu na płótnie, który już zdążył wykonać.
No to w końcu jak? Rozpoczął czy skończył?
Artystów się nie pojmie.


Przez dłuższą chwilę trwała niczym nie zmącona cisza i praca posuwała się w skupieniu do przodu. Wreszcie monotonia znudziła modelkę. Adelina jej nie lubiła. Lubiła, jak się coś działo. Ziewnęła ukratkiem, jak przystało damie, zaczęła się wiercić i w końcu się odezwała.
- Długo będzie pan jeszcze malował, monsieur artiste?
Wolski, który, gdy malował, cały się spalał w pracy, nie lubił, kiedy mu przeszkadzano.
- Modelka proszę się nie ruszać! – Burknął.
Czy konie mnie słyszą?!


Zainteresowanie Adeliny zmieniło się o 360 stopni.
Czyli ze znudzenia przeszło do znudzenia.


(...)
- Zatytuowałeś obraz ” Jutrzenka Miłości”? – Zapytała poważnym tonem. – Po co? To normalny obraz do galerii portretów. Ja myslałam, że będzie to kolejna Mona Liza.
Tak, a wasz portret rodzinny to będzie kolejna Ostatnia Wieczerza.


- I do galerii portretów może być arcydzieło. Ja maluję tylko arcydzieła. – Powiedział malarz chełpliwie.
I pewnie właśnie dlatego, chłopie, nie możesz porządnie zarobić.


- Ale dlaczego ” Jutrzenka Miłości”?
(...)
- Bo taką  miałem ochotę go nazwać. – Burknął. – Z takim tytułem więcej za niego wezmę pieniędzy.
To taka metoda szantażu wobec zleceniodawcy, rozumicie. Panie baronie, proszę dopłacić, bo inaczej nazwę obraz “Dojarka z Koziej Wólki”!
...no bo przecież Krzysio nie zamierza portretu malowanego na zamówienie wystawić w jakiejś galerii, prawda?




Wokulski razem ze swoim nieodłącznym Georgem stanęli na podwórzu kamienicy, w której mieszkała Izabela Łęcka. Kamienica ta była typową czynszową, warszawską kamienicą, jakich wiele było w Stolicy. Był to budynek czteropiętrowy ze spadzistym dachem. Nawet na poddaszu były okna, co świadczyło o tym, że mieszkali tam ludzie.
Albo była tam suszarnia na pranie.


Ba, ludzie mieszkali także w suterenie. Na pół ukryte w ziemi były okna w piwnicy. I tam była izby mieszkalne. W oknach bowiem wisiały firanki, a na jednym stały kwiatki. Kamienica była stara i dawno nie remontowana. Ze ścian odpadał tynk. Oczywiście dotyczyło to tylko ścian w podwórzu, te od ulicy były bowiem pięknie pomalowane i nie było na nich widocznych sztuk, jakie zwykle zostawiają na ścianach dzieci. W podwórzu za budynkami gospodarczymi stała ukryta drewniana wygódka. Była ona jednak przeznaczona tylko dla mieszkańców poddasza i sutereny. Mieszkania na piętrach posiadały ten luksus, ba miały nawet łazienki.
O, to rzadkość. Według sprawozdania sanitarnego za 1889 rok: “Z kanalizacją połączono tylko 173 domy, a mogłoby się połączyć 930”. źródło
Bardziej prawdopodobne jest, że panna Izabela, zamiast korzystać z ogólnego ustępu (który prawdopodobnie, jak większość ustępów w miejskich kamienicach, był w fatalnym stanie), używała nocnika, który następnie był wylewany do tegoż ustępu przez służącą. Kilkanaście lat wcześniej byłby wylewany do otwartego, płynącego środkiem jezdni rynsztoka...


Bla, bla, Wokulskiemu otwiera służąca Magda, która – co za zaskoczenie! – niesamowicie mazurzy, czy też, jak to określa autorka, sepleni.
- Twoja pani się mnie nie spodziewała. Postanowiłem jej zrobić niespodziankę. – Powiedział Wokulski nad wyraz spokojnie.
Wokulski, odkąd został angielskim lordem, wszystko mówi “spokojnie” albo “z angielską flegmą”. Niemniej, żaden spokój nie zamaskuje faktu, że popełnił właśnie spore faux pas, nie zapowiadając się – ostatecznie Izabela, choć zubożała, wciąż należy do “towarzystwa”! Czego oni ich uczą w tej Wielkiej Brytanii…


Następnie Wokulskiego przejmuje panna Florentyna, prowadząc do Izabeli, która czeka w saloniku, a George idzie do kuchni.


Magda była z natury nieśmiała, ale tym razem coś jej wpadło do głowy i postanowiła rozbawić gościa.
- Moglibysmy pogadac, ale ja nie znam pana jezyka.
No, rzeczywiście - piękny początek zabawnej rozmowy.


George odłożył szklankę i popatrzył na towarzyszkę. I jemu coś przyszło do głowy. Uśmiechnął się.
- Nie skodzi panienko! – Powiedział grzecznie. – Ja znam jezyk panienki. Mój pan mnie naucył.
AAAAAA!!! Znaczy, tego mazurzenia nauczył go Wokulski? Dlaczego?! Przecież sam mówił literacką polszczyzną!
Widocznie chciał mieć parobka, bo tęsknił za prostotą ludu.
Czy gdyby George mówił poprawnie po polsku, to Magda by go nie zrozumiała? Doprawdy, nie wiem co aŁtorka miała na myśli, pisząc takiego babola.


Magda się ucieszyła i jak każda dziewczyna z jej kręgów społecznych spontanicznie to okazała.
Bo dama strzeliłaby focha, zgodnie z konwenansem? Pfff...


- O, jak to dobze! – Wykrzyknęła.
- Bardzo dobze. – Powiedział lakonicznie i flegmatycznie [ironicznie i komicznie] George jak przystało na mieszkańca Wysp Brytyjskich i statecznego służącego lorda.
- Dobry jest pana pan? – Zapytała z ciekawością Magda, bo po raz pierwszy widziała cudzoziemców.
Gentelman gentelmana zaczął jej się roić w oczach.


- Bardzo dobry i tak dobze płaci, że juz mam w banku pokazną sumkę. – Powiedział George ze śmiertelną powagą.
Tylko kąciki ust drgały mu lekko, gdy przypomniał sobie, za co pan mu dobrze płaci.


- Moja pani tez jezd bardzo dobra. – Powiedziała z jakimś dziwnym smutkiem służąca.
- Mój pan był dziwnie podniecony tą wizytą u pani panienki. – George już nie spuszczał oka z dziewczyny.
Coś sugerujesz, George?


- Słusałam, ze pana pan psyjechał sie tu ozenic. – StwierdziłaMagda i spuściła oczy, bo spojrzenie przystojnego Irlandczyka jakoś dziwnie na nią działało. Robiło jej się mdło na sercu. Jeszcze nigdy nie doznała takiego uczucia.
Do tej pory mdło robiło jej się wyłącznie na żołądku.


- Ale nie z panią panienki! – Stwierdził dumnie George. – Powiem panience jedną tajemnicę. Mój pan censto bywa u jednego barona. Jego córka jezd bardzo ładna i młoda.
- I to jom mój pan weznom se za zone! Hej!


- Szkoda. – Pokiwała smutno głową i wbiła wzrok w serwetę. – Moja pani jezd bardzo dobra i zasługuje na scęście.
Mam wrazenie, ze słucham rozmowy dwójki scerbatych seściolatków.
I w dodatku z katarem.


Zapadła cisza. George z zainteresowaniem przyglądał się dziewczynie. Widział jej warkocze, jej pochyloną głowę, przymknięte teraz oczy i długie rzęsy, które teraz rzucały jakiś tajemniczy cień na jej rumiane policzki. Polki są naprawdę piękne, to nie puste pochlebstwa, jakie słyszał w londyjskich pubach i w które nie bardzo wierzył.
Naprawdę w londyńskich pubach w roku 1890 nagminnie ględzi się o dziewczynach z nieistniejącego kraju?
W zależności od ilości alkoholu, można ględzić o wszystkim.


Teraz zrozumiał. Nie tylko jego pan znalazł w tym mieście szczęście. Wstał od stołu, pobiegł do drzwi i szeroko je otworzył. Na odchodnym głośno i dobitnie krzyknął:
- Ozenię się z panienką! – Po czym wybiegł i zatrzasnął za sobą drzwi.
Wokulski zakończył wizytę, zawołał: “George, podaj płaszcz i kapelusz!” – a tu George’a nie ma…
I za co on mu tak dobrze płaci?!


Wokulski siedział w saloniku panny Łęckiej. Na stole stały dwie filiżanki kawy i ciasteczka. Salonik był mały, ale przytulny. Było czysto i schludnie. Umeblowany był wykwintnymi meblami, które panna Łęcka ocaliła z czasów swojej świetności. Tylko one przypominały o tamtych czasach i dziwnie zgrzytały ze staromodną, szarą, znoszoną suknią właścicielki. Dobrze przynajmniej, że nie miała zabytkowego czepka, a włosy miała zaplecione w warkocze, a nie upięte w brzydki kok, który tak dobrze do niej przyległ.
Brzydki czy ładny – kok był standardowym uczesaniem dorosłej kobiety. Warkocze zaplatało się do snu, a  na co dzień nosiły je tylko małe dziewczynki.


Wokulski przyglądał jej się uważnie i sprawiedliwie stwierdził, że z tymi warkoczami wygląda młodo i ładnie.
- Odwiedzam wszystkich starych znajomych więc i do ciebie postanowiłem się wybrać.
Bo też jesteś stara.
Ale za to uczesana na lolitkę.


– Powiedział obojętnie. Panna Łęcka zauważyła, że pominął słowo ” pani”. Nie miała mu jednak tego za złe. Rozumiała go. O, jak dobrze go wreszcie rozumiała!. Spuściła głowę.
No, w zasadzie – jawnie okazał jej swoje lekceważenie. Na “ty” to kanoniczny Wokulski zwracał się do spotkanej podczas kwesty prostytutki, i chyba tylko do niej. Nawet wobec ludu prostego obowiązywała forma grzecznościowa “wy”. Do służącej mawiało się “Marysiu, niech Marysia zaparzy kawy”.


- Cieszę się, że nie zapomniał pan o nas. – Powiedziała nie patrząc na niego. – A ma przecież pan powody, by nasz dom pominąć.
- Nie czas teraz, by rozpatrywać stare urazy. – Powiedział sztywno.
Zawsze możemy dorobić się nowych.


– Przyniosłem prezent.
Izabela spojrzała na pudło. Otworzyła i ujrzała. Cudo! Na moment zaświeciły jej się oczy, ale szybko przygasły. Opuściła głowę.
Znowu zapachniało Scarlett.


- Dziękuję panu. – Powiedziała znowu nie patrząc na Wokulskiego. – Jest piękny i modny, ale nie będę go mogła nosić.
- Dlaczego?
- Nie pasuje do moich sukien. – Stwierdziła kategorycznie smutno, ale na myśli miała zupełnie co innego.
Wokulski roześmiał się.
- Non problem! – Powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Mieszając przy tym angielski z francuskim.
Taka mieszanka w sam raz dla “bon mondu”.


– Na następną wizytę przyniosę modną suknię.
Która nie będzie pasować do starych bucików… a nowe buty nie będą pasować do skromnego paltocika... natomiast w nowym futrze nie będzie wypadało chodzić pieszo, więc przydałby się powóz, którego nie będzie przecież trzymać na podwórku kamienicy.  
A powozem przecież nie będzie kierować sama, więc stangret…   


Ten szary kolor jest szkaradny, niedobrze ci w nim i wyglądasz w nim jak własna służąca.
– A wuj cię to obchodzi – odpowiedziała uprzejmie Izabela.


- Lubię szare suknie. – Powiedziała Izabela nie podnosząc oczu.
Wokulski ją obserwował i nie wierzył własnym oczom. Jak można się tak zmienić? Co się stało z hrabianką Łęcką, która miała tabuny mężczyzn u swoich stóp. Wzdrygnął się i zaraz uspokoił, a nawet uśmiechnął. Zresztą co ona go obchodzi? Stara panna, której nic w życiu już nie czeka. Niech wiedzie dalej swój monotonny żywot w warszawskiej czynnszowej kamienicy. Zasłużyła sobie na to. Pił kawę i wesoło gawędził z panną Łęcką.
A ona pokornie znosiła towarzystwo tego księcia Buc-i-Chama… (© PLUS)


Tymczasem jego myśli wybiegły już gdzie indziej. Były na mającym się odbyć niedługo pikniku w Lasku Bielańskim. Oczami wyobrażni widział więc wiośnianą baronównę Dalską w Białej sukni i słomkowym kapeluszu. I to jest widok wart wszystkich pieniędzy, jakie zebrał przez lata, gdy Izabela Łęcka dla niego nie istniała. I niech tak już zostanie!
Aha, znaczy przylazł do niej z kosztownym kapeluszem tylko po to, by się upewnić, że dla niego nie istnieje?



Izabela Łęcka dobroczynności nauczyła się, gdy była w klasztorze. Zaraziła się dobroczynnością. Dobroczynność stała się sensem jej życia. Brała udział w kwestach na biednych. Z niezwykłą ochotą organizowała wenty, na cele ratowania upadłych kobiet. Razem ze swoją przyjaciółką baronową Dalską odwiedzały szpitale i nie tylko czytały chorym, ale i spełniały przy nich drobne posługi pielęgniarskie. Izabela sama się dziwiła, jak bardzo się zmieniła. W dawnych czasach, gdyby kazano jej wynieść kaczkę najpierw by zemdlała, a potem oburzona tym, że przy damie używają takich słów, kazałaby lokajowi zrobić awanturę personelowi szpitalnemu.
“Kaczka” brzydkim słowem?
Pytanie, czy już wtedy istniało to ustrojstwo, i czy tak właśnie się nazywało?
Teraz mogłaby własnoręcznie pomóc pacjentowi.


Kiedyś chciała pomóc umyć chorego.
Chyba obmyć zmarłego do trumny. Zdrowi ludzie kąpali się dwa razy do roku, a chorych to już wcale nie narażano na kontakt z wodą.


Opiekująca się nim szarytka nie zgodziła się. Powiedziała, że niezamężne panny nie mogą oglądać nagich członków mężczyzn. Izabela była zawiedziona. Tak bardzo chciała pomóc.
Rozumiem, łączę się w bólu.
No, ja też poczułam cień rozczarowania. Członki kobiet nie są tak interesujące.


W tym fragmencie widzę znów inspirację “Przeminęło z wiatrem” – czym innym jednak jest sytuacja w czasie wojny, gdy wciąż przyjeżdżają transporty z rannymi i każda para rąk do pracy jest cenna, a czym innym w normalnym miejskim szpitalu w czasie pokoju. Panie z socjety nie musiały pielęgnować chorych w szpitalach; oczekiwano od nich raczej datków na ich utrzymanie.


Razem z Baronową Dalską często chodziły na Nalewki.
Gdyż bliżej nie miały żadnej biedoty.


Towarzyszył im domowy lekarz Baronowej. Odwiedzały najbiedniejsze domy. Głód, nędza i choroby. Starały się choć trochę im ulżyć, pokonać choroby, by jakaś zaraza nie rozprzestrzeniła się Nalewk na całą Warszawę.
No paczciepaństwo, co za niespodzianka – nic we wcześniejszej charakterystyce baronowej Dalskiej nie wskazywało, że taka z niej bohaterska filantropka, że obchodzi ją cokolwiek poza własną pozycją w świecie.


Bały się zwłaszcza tyfusu, a ten na Nalewkach był normą. Tak? Lekarz miał pełne ręce roboty, a damy przewiązywały chustką twarz i dzielnie mu sekundowały.
A potem przynosiły do domu w fałdach sukni całe legiony zarazków.
Bo pchły nie były już wyzwaniem.


Kiedyś zmęczone pełnieniem funkcji dobroczynnych na Nalewkach zaszły do oberży.


Oberża to za dużo powiedziane. Rozwalająca się buda, w której zadymionym wnętrzu przy odrapanych stolikach siedziały różne gatunki miejscowych obwiesiów.
Powiedzmy to jasno - do speluny, z której nikt oprócz tubylców nie miał prawa wyjść  o własnych siłach, cały i zdrowy.


Hałas panował taki, że trydno było wytrzymać. Pijani goście wydzierali się, śpiewali sprośne piosenki. Była jednak zima i mrożno. Izabela Łęcka , Baronowa Dalska i Lekarz byli zziębnięci i zmęczeni.
Zamiast więc kazać stangretowi pognać konie i jak najszybciej jechać do domu na obiad, zapragnęli kontaktu z lokalnym kolorytem.
Ale jakiemu stangretowi; dla większego umartwienia i zdobycia zasług w niebie damy udawały się na te dobroczynne wyprawy wyłącznie pieszo.


Weszli więc do tej spelunki. Podeszli do bufetu. Za kontuarem stała brudna, obszarpana przekupka o sprośnym uśmiechu.
(...)
- Chcielibyśmy napić się coś ciepłego, jeżeli znajdziecie czystą szklankę? – Powiedziała Baronowa nie kryjąc obrzydzenia.
Masochistka, doprawdy.


- Mam bardzo dobry, ciepły grog!
Nie ufaj jej! Z pewnością dobrała złe proporcje rumu, wody i soku z cytryn!


– Powiedziała szczerząc usta, w których brakowało dwóch zębów.
To dlatego szczerzyła usta, a nie, jak to się zazwyczaj robi, zęby?


Izabela rozejrzała się po wnętrzu. Na jej twarzy można było dostrzec wyraz niesmaku. Nie mówiła jednak nic. O wszystkim, co się dzialo decydowała Baronowa.
Także ona zdecydowała, że tu wejdą. Izabela miała tylko nadzieję, że wykręci się od picia podejrzanego grogu.
Już sobie układała cięte riposty, którymi sypnie gdy ktoś postawi jej drinka.


Zauważyła, że doktor wziął się do niego z ochotą. Nagle jej uwagę przykuła dziwna scena. Bardzo młoda, biednie ubrana dziewczyna krążyła wokół ciasno ustawionych stolików i rozdawała piwo.
Bardzo dziwne w knajpie, doprawdy.
Rozdawanie piwa?
No, rozdawanie – fakt.


Jeden z podejrzanie obleśnych obwiesiów chwycił dziewczynę i posadził ją sobie na kolanach. Dziewczyna mu się wyrwała i z całej siły walnęła go w gębę. Zza kontuaru wyszła karczmarka, podeszła do dziewczyny i dała jej w twarz. Przypomniała sobie jednak, że ma w ” lokalu” wykwintnych gości i zmieniła zamiar.
I wyjęła jej z twarzy.


Okrasiła twarz przesadnym uśmiechem i rzekła podejrzanie słodko do dziewczyny:
- To moi goście i masz być dla nich miła.
Dla pań i dla pana.


Dziewczyna pochyliła głowę i odeszła do baru. Izabela mogła przysiąc, że w jej oczach czaiły się łzy.
Panna Łęcka musiała niedawno odprawić służącą, która była w odmiennym stanie i musiała odejść. Od tej pory Izabela intensywnie poszukiwała służącej.
Aha, czyli Izabelka z jednej strony bierze udział w dobroczynnych wentach na rzecz “upadłych kobiet”, ale z drugiej – służącą w ciąży wywala z pracy? No, pięknie.
Zrobiła to bardzo niechętnie, ale obowiązek jest obowiązkiem.
No co wy, troszczyła się. Teraz służąca nie musiała już robić prania, myć podłogi na kolanach, rąbać drzewa, nosić węgla.


Tak bardzo chciała znależć taką, która by się nie sprzeniewierzyła.
Y, w jakim sensie? Służąca była jej kochanką? ;)


Ta dziewczyna bardzo jej odpowiadała i… czuła litość z powodu jej sytuacji.
Gdyby to dobrze napisać i dać Izabeli nieco mieszczańskiego zakłamania, mielibyśmy skrzyżowanie Orzeszkowej z Zolą i byłoby dobrze.


Izabela postanawia wziąć Magdę do siebie na służącą; wykupuje ją od szynkarki za 30 rubli spłaty długu, który ta rzekomo zaciągnęła.


- ” To Anioł nie hrabina!” – Myślała [Magda], kiedy wychodziła za damami i lekarzem.
Izabela Łęcka siedziała sama przy stole w swoim saloniku i myślała. Tak, dobroczynność to piękna rzecz. Gdyby miała tak czystą duszę niegdyś, Wokulski by od dawna do niej należał. Opamiętanie przyszło za póżno. Teraz jest sama i pozostała jej tylko…służba pro publico bono. I oby dobrze pełniła swoje przeznaczenie!



Piknik. Nareszcie. Przez jego uczestników długo oczekiwany. Mężczyżni pierwsi przyjechali do Lasku Bielańskiego. Rozlokowali się na polanie. Szykowali wszystko na ognisko. Jedni zbierali gałęzie, drudzy kamienie. Trzeba dobrze zabezpieczyć ognisko, otoczyć je kamieniami, żeby ogień się przez przypadek nie rozprzestrzenił. Wokół ogniska krzątali się Wokulski, Szlangbaun, baron Krzeszowski i baron Dalski.
Służących nie mieli? No doprawdy…
Poza tym wizja arystokracji piekącej kiełbaski przy ognisku zdeczka mnie rozwala :D
Wizja arystokracji zbierającej pracowicie szyszki, chrust i kamienie po lesie - też :D


Czterema odkrytymi powozami przyjechały panie. (...)
W pierszym powozie siedziały: elegancka w pąsowej sukni i nieodłącznym ” wronim gnieżdzie’ na głowie baronowa Dalska,
Tak, baronowa Dalska jest pozbawiona gustu, wiemy, WIEMY!!! Ile razy jeszcze zostanie wspomniane to nieszczęsne “wronie gniazdo”?!
Obawiam się, że tak samo często jak “wiośniana Adelina”.


a obok niej Baronowa Krzeszowska, równie elegancka. Baronowa Krzeszowska od czasu, gdy widzieliśmy ją po raz ostatni bardzo zmieniła się na korzyść. Przede wszystkim bardzo wysubtelniała. Widać było po niej, że upływ czasu działa cuda i człowiek się uczy. Ubrana była w bardzo wytworną suknię, wcale nie przesyconą ozdobami jak to u niej dawniej bywało. Suknia była z zielonego aksamity, a na głowie miała takiż sam kapelusz, w niczym nie przypominający ” wroniego gniazda ” Baronowej Dalskiej.
Suknia z głową?
Coś jakby facekini.


W ogóle wyglądała bardzo elegancko, jak hrabina i domina elegantiai
Petroniusz zwany był “arbiter elegantiae”, ale z określeniem “domina elegantiae” nie spotkałam się – nawet wujek gugiel wyrzuca tylko jeden wynik – i wydaje mi się, że ktoś tu po prostu przetłumaczył sobie zwrot “elegancka pani”, żeby brzmieć wytworniej.


a nie zwykła baronowa i niedawna mieszczka, a dzisiaj bogata burżujka.
Skoro burżujka, to nadal mieszczka.


Na przeciwko baronowych siedziały panienki. Izabela Łęcka w nieodlącznej, szarej sukni i niemodnej ” budce ” na głowie.
Towarzystwo szeptało po kątach, że musi być już z nią bardzo źle, skoro wygrzebała z kufra kapelusz po prababci, modny w początkach XIX wieku.


Obok niej zaś urocza, wiośniana Adelina Dalska.
Hehehehe, mówisz – masz! :D
Stały epitet, jak “szybkonogi Achilles”.


Panie wjeżdżają na polankę, baron Krzeszowski leci się witać.


- Witam kuzynkę! – Powiedział patrząc Adelinie głęboko w oczy.
- Miło mi pana widzieć baronie. – Powiedziała Adelina zupełnie obojętnie.
- Kuzynka jak zwykle coraz piękniejsza! – Baron Krzeszowski udawał, że nie zauważył jej obojętnego tonu.
- Dziękuję baronie za komplement. – Rzekła Baronówna tłumiąc ziewanie.
Och, doprawdy, jakież to grzeczne i stosowne dla damy!


- Ale dlaczego kuzynka nie nosi kapelusza? – Zapytał nieoczekiwanie Baron Krzeszowski z głupia frant.
Dziękować, że nie zapytał o desusy.


Adelina zareagowała. Otworzyła szeroko oczy ze żdziwienia.
- Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy?


- Jakiego kapelusza? – Zapytała wprost zapominając o konwenansie, który przystoi damie.
Jestem doprawdy niezwykle ciekawa, co konwenans nakazywał w takiej chwili. Ziewnąć?


- Tego, który Lord Golden kupił dla kuzynki. – Baron odpowiedział jak gdyby nigdy nic.
Adelina dopiero teraz zareagowała. Baron straszliwie ją obraził.
Ale czym?  
Nooo, sugestią, że przyjęła prezent od obcego mężczyzny?
Aż strach cokolwiek kupić w tym sklepie, bo właściciel rozpuści ploty o każdej parze pończoch, kalesonów i podwiązek.


(...)
W powozie zapanowało poruszenie. Wszystkie panie odgadły, że Baron straszliwie obraził Adelinę Dalską. Każda z nich zareagowała jednak inaczej. Baronowa Krzeszowska chrząknęła domyślnie i zaczęła szturchać porozumiewawczo męża. Baronowa Krzeszowska poczerwieniała i cała aż trzęsła się ze złości.
Jeżeli na piknik przyjechały cztery otwarte powozy, w każdym po cztery damy, oblicz, ile baronowych Krzeszowskich siedzi w każdym powozie.


(...)
- Panie baronie, pan pozwoli ze mną! – Krzeszowski poczuł dotknięcie ręki na swoim ramieniu i czyjś kategoryczny głos. Odwrócił się i zaniechał indagowania Baronówny. Przy nim stał Wokulski.
- Pan pozwoli ze mną na stronę! – Powiedział, a Baron posłuchał i odeszli.


(...)
- Panie Baronie, pan mnie potrącił! – Powiedział ostro Wokulski. – Dziesięć lat temu na wyścigach, pamięta pan?
Borze, Wokulski, naprawdę mógłbyś sobie znaleźć lepszy pretekst. Zwłaszcza, że z opisu scenki wyraźnie wynika, że nikt nikogo nie potrącił.


- Jestem gotów dać panu satysfakcję, milordzie. – Powiedział Krzeszowski.
- Przyślę panu swoich sekundantów! – Zakończył wymianę zdań Lord Golden.
Nie uważał, by dłuższa rozmowa z Baronem Krzeszowskim była mu potrzebna.
Opuścił barona i powrócił do pań. Pomógł im wyjść z powozu, po czym podał ramię Adelinie i poprowadził ją do rozpalonego ogniska. Zabawa się już zaczęła. Panowała radość.
W tanecznym korowodzie pląsali wokół ogniska, potem baronowa Krzeszowska zabawiała wszystkich dowcipami o babie u lekarza.


Tylko Baron Krzeszowski nie brał udziału w zabawie. Zajęty był swoimi myślami. Będzie się bił z angielskim Lordem! Duma w nim rosła.
No po prostu dostał się do Ligi Mistrzów!


Drugi raz w życiu będzie się bił z Wokulskim. Ileż się zmieniło od tamtego czasu! Kiedyś on – Baron bił się z kupczykiem i wstyd mu było. Nie miał się czym chwalić. Dzisiaj on był zwykłym burżujem, a Wokulski angielskim Lordem. I… rósł w wielką dumę, że ten angielski Lord wyzwał go na pojedynek. Nie bał się przegranej. Być pokonanym przez angielskiego lorda to splendor.
Opisze to w swoich pamiętnikach! Wnukom będzie opowiadał!




Wokulski idzie do piwiarni, gdzie spotyka innego dawnego znajomego – ajenta Szprota. Ten mówi mu o śmierci Rzeckiego; Wokulski chce odwiedzić jego grób.


- ” To jest grób jego starego przyjaciela.” – Myślał Wokulski, gdy patrzył na podrdzewiałą tabliczkę z zatartym już napisem ” Ignacy Rzecki – Stary Subiekt.”
Nie, serio? Taki napis dali mu na grobie?!
Tak bardzo, tak bardzo, tak bardzo PŁAKU!!!


Wokulski postanawia wystawić Rzeckiemu marmurowy pomnik w miejsce ziemnego grobu. Potem przypomina sobie o czekającym go pojedynku z Krzeszowskim i prosi Szprota, aby został jego sekundantem.


Rozdział XVII
W rozdziale XVII niewiele się dzieje - Izabela Łęcka idzie na cmentarz, pielęgnować grób Rzeckiego; rozmyśla, dlaczego to Wokulski odrzuca jej przyjaźń, kiedy ona chce wynagrodzić mu niegdyś wyrządzone zło. W kościele spotyka ciotkę – hrabinę Karolową, która puszcza aluzje na temat tego, że dojrzały mężczyzna potrzebuje kobiety w podobnym wieku, a nie osiemnastoletniej dzierlatki. Następnie namawia Izabelę do wzięcia udziału w kweście na rzecz upadłych kobiet, która ma odbyć się w najbliższe święto Matki Boskiej. Ma to być dla Izabeli powrót do świata i towarzystwa.


Rozdział XVIII


W kuchni George flirtuje z Magdą; umawiają się na spacer po Warszawie.


- Panienka zna Warsawę? – Zapytał George zadowolony, że znalazł  temat, którym może zabłysnąć.
- Nie. Ja znam tylko Nalewki.
...bo odkąd jestem u pani Izabeli, to nawet po zakupy nie wychodziłam.
Od kilku miesięcy Magda jest służącą Łęckiej, więc powinna już poznać inny rejon miasta. Nie, nie przyjmuję do wiadomości, że Izabela wylądowała gdzieś na Dzikiej czy Miłej.
Jak służba domowa, to domowa, bez gadania.


Nie miałam casu by zwiedzac miasto. I nie miałam …z kim. – Odpowiedziała Magda rozbrajająco szczero. [szczerze]


- Ja jezdem w Warsawie niedługo, ale juz zwiedziłem całe miasto. Moge panience słuzyc za psewodnika. – George nie potrafił ukryć dumy. Juz się cieszył na perspektywę wspólnego zwiedzania miasta. – Kiedy panienka ma wychodne? – Zapytał.
- W niedzielę. – Powiedziała Magda i spusciła oczy.
Raczej we czwartek pomiędzy czwartą a szóstą po południu. Potem trzeba się brać za robienie kolacji.


- Psyjde po panienkę o jedenastej. Pokaze panience zamek. To wspaniałe zwiedzac taki psybytek w towazystwie księznicki. To piękny symbol. – Był dumny, że zabłysnął dowcipem.
Zaiste, dowcipniś. Zamek w tym czasie był symbolem – ale władzy carskiej. Był siedzibą władz, urzędów i wojska, i nie był przeznaczony do zwiedzania.
Doskonałą analogią byłby Zamek Dubliński, symbol panowania angielskiego nad Irlandią, ale skąd George ma o tym wiedzieć, skoro jest w zasadzie z Londynu...


Tymczasem w saloniku dyskutują państwo.


Wokulski i Izabela siedzieli w saloniku. Oboje siedzieli także po dwóch końcach stołu. Siedzieli również na krzesłach. I na dupach. Izabela była ubrana w swoją tradycyjną, szarą suknię. Tym razem Wokulski się zapowiedział. Naprzeciwko Izabeli na krześle rozłożona była suknia. Izabela nie dbała o strój, ale na modzie się znała. Ta suknia to było prawdziwe cudo, model z samego Paryża.
Znaczy: Wokulski obejrzał paryskie żurnale, a potem kupił materiał, wynajął szwaczki i na niewidzianego kazał uszyć suknię dla Izabeli?
To jeszcze nie są czasy gotowej konfekcji.


Zapierało jej dech w piersiach.
Wokulski obserwował Izabelę.
- I co? Podoba się? – Zapytał od niechcenia.
- Jest piękna, ale nie będę jej nosiła. – Westchnęła.
- To już twoja rzecz. – Wzruszył obojętnie ramionami Wokulski. – Ja spełniłem swój obowiązek.
Obowiązek obowiązkiem jest, kobiecie, z którą nic mnie nie łączy, muszę dawać drogie prezenty!


Izabela przyjrzała mu się uważnie. Nic jednak nie potrafiła wyczytać z jego sztywnej twarzy pokerzysty.
- Po co mi darowałeś tę suknię? – Zapytałą świdrując go wzrokiem. – Liczysz na coś w zamian?
Nie. Tego zdania tu nie ma. Łęcka może zubożała, ale nie do tego stopnia.


Wokulski roześmiał się.
- Ciągle tak samo zapatrzona w siebie! – Mówił pośród śmiechu. – Myślisz, że ciągle ci się nikt nie może oprzeć!
- To nie tak, jak myślisz. Nie mam zamiaru odbyć z tobą stosunku, moja stara przyjaciółko.


Izabela się zachłysnęła. Chciała coś powiedzieć, ale nie potrafiła. Spuściła głowę.
- Kupiłem, żeby sprawić przyjemność starej przyjaciółce. Nie jest mi miło, że moja dawna sympatia ubiera się jak służąca i jest pośmiewiskiem Warszawy. – Powiedział brutalnie.
Pamiętaj, że kiedyś byłaś moją narzeczoną i zachowuj się stosownie do zaszczytu, jaki cię spotkał!
Odnoszę wrażenie, że w tym opku bycie członkiem wyższych sfer oznacza przede wszystkim bycie bucem na pokaz. Jedna ciągle ma fochy, drugi bezustannie komuś ubliża niby-ironicznie...


(...)
- Nie tobie oceniać moje postępowanie! – Uciął krótko. – Będę uważał za damy te kobiety, które uznam za stosowne za nie uważać. A tobie kupiłem suknię i koniec dyskusji!
I masz ją nosić! Bo jak nie, to w pysk!


Zapadła cisza. Izabela popatrzyła na suknię i całe jej dawne życie stanęlo jej przed oczami. Jak ten Wokulski się zmienił. Nie należał już do niej i nigdy nie będzie. Mimo wszystko przypomniała sobie, jak ciotka zapraszała ją na kwestę w Święto Matki Boskiej. Może jedna? Westchnęła ciężko. Nie to niemożliwe. Ona musi nieść krzyż, który nałożyła na swoje barki. jej jest pisane staropanieństwo. A Wokulski…? Wokulskiemu pomoże poślubić baronównę Dalską. Teraz jest już pewnw, że to jest dama dla niego. Tak dama, bo Lord Golden uważa ją za damę! Ona kiedyś też była damą. Westchnęła. Wstała od stołu i podniosła suknię z Paryża z Krzesła.
Najbardziej znane Krzesło w Paryżu to Ojciec Krzesło.


Delikatnie, żeby się nie pogniotła rozłożyła na rękach, a póżniej rozprostowała na kanapie. Suknia się nie pogniotła. A jak pogniecione było życie Izabeli. Popatrzyła na Wokulskiego, który w milczeniu kończył kawę i przyszło jej do głowy: czy Bóg jej kiedyś wybaczy to, że się pogniotła? Czy jej życie będzie kiedyś normalne? Bez wyrzutów sumienia!!!
Oklaski! Oklaski za dawkę kiczowatego patosu.
Wywołanego obawą, czy suknia się nie pogniotła. Czekam na angst z powodu kawałka chleba, który wpadł do herbaty.
Tak jak Izabela wpadła w kłopoty!


Rozdział XIX
Dwa zakryte powozy przyjechały do Lasu Kabackiego. Z jednego wysiedli: Wokulski i jego sekundanci: Szlangbaun i Szprot.
I to było Wunderwaffe Wokulskiego. Bo na widok sekundantów nie mających zdolności honorowej, Krzeszowskiego powinien szlag trafić.


Z drugiego wysiadł Baron Krzeszowski ze swoimi sekundantami. W Przywiślańskim Kraju pojedynki były zakazane. Można było sobie parę dni posiedzieć w więzieniu za udział w nielegalnym pojedynku.
Parę dni?


Dżentelmeni z Towarzystwa się jednak nie przejmowali rosyjskim prawem.
Jakiego Towarzystwa? Czyżby Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego?


O pojedynej nie było trudno. Pojedynkowano się o wszystko: o honor kobiety, o to, gdy jeden dżentelmen obraził drugiego, a nawet gdy krzywo na niego spojrzał. Niedawno Bodziewicz opracował zbiór zasad honorowych przestrzeganych w pojedynkach. Wszedł on do historii jako Kodeks Bodziewicza.
Raczej “niedługo opracuje” – za niecałe trzydzieści lat. I nie Bodziewicz, a Boziewicz.


Pojedynkujący się dżentelmeni ostro go przestrzegali, choć nie zawierał sankcji za niestosowanie się do niego.
Żadnych a żadnych. Jedyną sankcją była utrata honoru.


(...)
Wokulski wysiadł z powozu i razem ze swoimi sekundantami stanął na środku polany. W odległości jakiś dwudziestu metrów od nich uplasował się Krzeszowski ze swoimi sekundantami. Pośrodku między nimi stanął lekarz, który miał zajmować się zarówno jedną stroną to drugą, w zależności, kto zostanie poszkodowany.
Ustawienie wskazywałoby, że odbędzie się pojedynek na pistolety.
I dlatego “pośrodku między nimi stanął lekarz” w roli żywej tarczy.
Ale...


Baron Dalski- sekundant Barona Krzeszowskiego podszedł do Szlangbauna. Coś tam po cichu ze sobą rozmawiali. Po krótkiej chwili sekundanci rozeszli się, każdy wrócił do swojego pana.
Sekundanci nie byli służącymi…
Wokulski sprawia tu wrażenie, jakby mu się wydawało, że jest panem wszystkich.


- Baron Krzeszowski mówi, że jest gotów ciebie przeprosić, Stanisławie! – Zwrócił się Szlangbaun do Wokulskiego.
Hahahaha, i w myśl przepisów Kodeksu Boziewicza baron właśnie stracił zdolność honorową.
Wykluczonymi ze społeczności ludzi honorowych są osoby, które dopuściły się pewnego ściśle kodeksem honorowym określonego czynu; a więc indywidua następujące: (...)
8. odwołujący obrazę na miejscu starcia przed pierwszym złożeniem względnie pierwszą wymianą strzałów;
Swoją drogą Boziewicz musiał być nieźle walnięty. Ciekawe, jak by się odnalazł w naszych czasach...


Wokulski zamyślił się. Spojrzał w dal, gdzie Baron Krzeszowski coś szeptał swoim sekundantom. Pomyślał ” Co to za głupi zwyczaj te pojedynki? Był poważnym Lordem i już wyrósł z pojedynkowania się o byle co.
Stasiu, bądź poważny, jesteś już przecież dużym Lordem i powinieneś wyrosnąć z takich głupot!


Powinien przyjąć przeprosiny Krzeszowskiego. Znowu przyjrzał się przeciwnikowi. Krzeszowski śmiał się do swoich sekundantów. Był bardzo pewny siebie. Wokulskiemu stanęła przed oczami piękna, młoda twarz Baronówny Dalskiej. Śmiech Krzeszowskiego wydał się policzkiem wymierzonym w niewinność tej panny.
Że tak panu przypomnę, milordzie, sam pan stworzył sytuację, która naraziła ją na podejrzenia…


(...)
- Nie przyjmuję jego przeprosin. – Powiedział beznamiętnym tonem Wokulski.
Szlangbaun westchnął, ale nic nie odpowiedział. Wolnym krokiem pomaszerował do przeciwników. Wokulski znowu obserwował grupkę mężczyzn w oddali. Uśmiech znikł z twarzy Barona Krzeszowskiego. Wkrótce cała grupka podeszła do Wokulskiego i Szprota.
Szlangbaun się odezwał:
- Zgodnie z Kodeksem Honorowym ma pan Lordzie Golden prawo wyboru broni!
Krzeszowski nie potrafił ukryć uśmiechu zadowolenia. Był mistrzem w strzelectwie i nikt nie był mu równy.
- „Teraz wreszcie dam nauczkę temu kupczykowi i hreczkosiejowi” – Pomyślał nie mogąc ukryć satysfakcji.
O, to już nie najjaśniejszemu angielskiemu lordowi, z którym nawet przegrana była zaszczytem?


Wokulski popatrzył na Krzeszowskiego z góry.
- Szable. – Powiedział powoli i jakby z nieukrywaną nonszalancją cedząc słowa z iście angielską flegmą.
Krzeszowski aż się zachłysnął, mina mu zrzedła, ale z dumą powiedział.
- Zgoda.
Warunki pojedynku, w tym wybór broni, ustalali wcześniej sekundanci. Po to między innymi, by uniknąć takich sytuacji jak opisana niżej.


Sekudanci odeszli na bok od skłóconych stron, aby się naradzić. Coś tam sobie powiedzieli, a potem Szprot poszedł do powozu Wokulskiegi i wyciągnął zeń duży futerał.
Mieli tam wszystko, co tylko może się przydać. Nawet piach do sypania w oczy (gdyby wybrano pranie się po twarzach).
Dobrze, że nie jesteśmy w achajoświecie, bo jeszcze wybraliby ściskanie się za jądra…
Tam była wiolonczela. Chytry plan zakładał zarzępolenie przeciwnika i jego sekundantów na śmierć.


Podszedł do pojedynkujących się i otworzył pudło. Leżały tam szable, ale jakie zable.
Zabliste!


Rękojeść miały inkrustowaną rubinami, a na niej rzucał się w oczy angielski herb Lorda Goldena.
Odpowiednio nuworyszowski, jak na lorda takiego nazwiska przystało.
Natomiast na głowni napisane było “Made in China”.


- Pan pierwszy, baronie! – Powiedział krótko i dosadnie Wokulski.
Krzeszowki wybrał i żdziwił się. Jak na tak bogato inkrustowaną broń ta była zadziwiająco lekka. Jemu lekko jednak nie było. Nie władał szablą. Nigdy nie uczył się szemierki.
No właśnie. Z drugiej strony – czy nauka szermierki nie była wówczas “pakietem obowiązkowym” dla arystokraty?
E tam, z niego taki arystokrata warszawski...


Pocieszał się jednak tym, że i pewnie Wokulski nie był mistrzem. W Warszawie szermierka nie była modna, a Anglikiem był Wokulski od niedawna. Pewnie się jeszcze nie nauczył władać szablą. Wybrał tę broń wyłącznie przez snobizm.
Wokulski walczył w Powstaniu Styczniowym, że tak przypomnę.


Stanęli naprzeciwko siebie z wyciągnietymi szablami. Pozycje mieli przepisowe. Szprot dał znać i sparli się.
Co zrobili?!
Ufam, że to literówka, a nie “parchaty dywan z Peru” i pokaz parcia.


Krzeszowski polegał na intuicji. Miał przecież rycerskich przodków i walkę wręcz miał we krwi.
Dobrze mieć takie genetyczne predyspozycje, które w odpowiedniej chwili ujawniają się same, bez żadnej nauki i ćwiczeń!
Szermierz natchniony, ani chybi.


Szybko się jednak zorientował, że Wokulski nie był łatwym przeciwnikiem. I on miał przecież rycerskich przodków. Poza tym Krzeszowski szybko się zorientował, że… ma przed sobą mistrza walki wręcz.
Tjaaa, wręcz i wnóż. Jak go kopnął z półobrotu...


Natarł na przeciwnika z całym impetem, a Wokulski robił od niechcenia ruchy szablą i oganiał się od niego jak od uprzykrzonej muchy.
— A waćpan to się ode mnie jak od uprzykrzonej muchy oganiasz! — zawołała podrażniona Basia. (Pan Wołodyjowski)


W Krzeszowskim zawrzała urażona duma własna. Zagrała w nim gorąca krew rycerskich przodków. Natarł z furią. Tymczasem Wokulski uznał, że ma już dość zabawy i… ciął. …Krzeszowski obsunął się na kolana i przyłożył ręce do twarzy… Z pomiędzy palców ciekła krew… Baron upadł… Podbiegł do niego lekarz.
A teraz to całkiem jak Kmicic w Lubiczu…


Wokulski wyjął chusteczkę i wytarł szablę. Oddał ją Szlangbaumowi, który złożył broń do futerału i zamknął go. Wokulski patrzył jak lekarz opatruje barona Krzeszowskiego. Rana nie musiała być grożna, bo baron z obowiązaną głową wstał o własnych siłach. Podszedł do Wokulskiego.


- Jest pan mistrzem Lordzie Golden! – Powiedział z uznaniem. – Zostałem z jednym uchem. Teraz z dumą będę nosił pamiątkę po panu. Pozbawił mnie ucha angielski Lord.
To zupełnie co innego niż ząb wybity przez polskiego kupca!
Gdy jeszcze wyzwie na pojedynek Szlangbauna, to zostanie bez oka.

Rozdział XX


Baronówna Dalska, siedząc w swoim buduarze, zachwyca się własną urodą. Służąca przynosi list od barona Krzeszowskiego, w którym ten przeprasza ją, a jednocześnie napomyka, że lord Golden byłby świetną partią i na pewno jest w niej zakochany. Adelina postanawia napisać do Goldena, potem schodzi pozować do portretu – i dla kaprysu zachęca malarza do pocałunku.

Rozdział XXI



Wokulski przegląda korespondencję; znajduje w niej list od panny Dalskiej. Tymczasem przychodzi George, prosząc o wolne w niedzielę. Wokulski życzliwie zgadza się na jego plany i zachęca do ożenku.


George się ukłonił i wycofał zamykając za sobą drzwi. Wokulski dłuższy czas patrzył za nim i przez moment zastygł bez ruchu. Póżniej drgnął, otrząsnął się i przypomniał sobie o liście. Ujął w rękę różową kartkę papieru i przeleciał po niej wzrokiem. Przed oczami stanęło mu eleganckie, nieco pretensjonalne, z tendencją do maniery pismo. Jeszcze jednak, dobrze odgadł, było to pismo nie znajacej życia młodej dziewczyny. Uśmiech zagościł na jego twarzy, gdy czytał.


” Wielce szanowny i jedyny w swoim rodzaju Lordzie Golden!


Chcę bardzo, bardzo podziękować Panu, że tak dzielnie bronił pan mojego honoru i że dał Pan nauczkę temu nieznośnemu baronowi Krzeszowskiemu. Baronowi Krzeszowskiemu należała się nauczka. Wiele bym dała, by móc się Panu odwdzięczyć za obronę mojego honoru. Niewiele jednak mogę. Mogę jednak panu osobiście podziękować. I zrobię to! Czy odpowiada panu spotkanie pod pomnikiem Chopina w Parku Łazienkowskim o godzinie dwunastej w południe w niedzielę?
Pojawię się tam z moim nienaruszonym honorem.


Jeśli tak, niech pan szybko odpowie! Czekam z utęsknieniem.
Szczerze wdzięczna
Adelina Dalska.”


Adelina Dalska miotana duchem proroczym przewidziała, że taki pomnik powstanie w Warszawie za trzydzieści sześć lat.
Wyobraźmy sobie, że dopiero za piętnaście lat wybuchnie Rewolucja 1905 roku, a ona będzie nadal tam stała. I dalej - przez całą Wielką Wojnę, upadek caratu, odzyskanie niepodległości, epidemię hiszpanki, wojnę 1920 i bolszewików za Wisłą, wiele zmian w rządzie i w modzie kobiecej. Będą mijały lata i upadały imperia, a ona dalej będzie tam cierpliwie czekać.
Tak, to jest wymarzona przez Wokulskiego Penelopa!


(...)
Rozsiadł się wygodnie na ławce, na której jeszcze przed chwilą siedział George i uśmiechnął się do siebie. Kości zostały rzucone! Był już narzeczonym baronówny Dalskiej.
A tam, narzeczonym. Uznaj się od razu za męża, co ci szkodzi, i zażądaj wypełniania obowiązków małżeńskich! Skoro możesz być narzeczonym bez zaręczyn, to i mężem bez ślubu, co nie?


Teraz on rozdaje karty i na Boga, wykorzysta je co do jednej. Rozparł się wygodnie na ławce i wyciągnął nogi. Na jego twarzy pojawił się uśmiech wytrawnego pokerzysty.



Mimo woli coś kazało mu się uśmiechnąć. Jakiż głupi był niegdyś, kiedy starał się o pannę Łęcką, pomyślał. Teraz jest mądrzejszy i nie popełni błędu, Ma plan opracowany do perfekcji! Adelina Dalska jest częścią tego planu. Jakiż to wdzięczny obiekt panu i…jakież piękne będzie małżeństwo z nią! Poprawił się na ławce i dalej w myślach rozdawał swoje karty. Jak jednak przystało na najlepszego w Europie pokerzystę, asa zachował dla siebie.
W rękawie? To szuler, nie pokerzysta!


Z Łazienek Królewskich pozdrawiają: Jasza ze sztalugami, Kura z chińską pozłacaną szablą, Dzidka z wiolonczelą,  Babatunde Wolaka na rykowisku,


A Maskotek w spelunie miesza drinki i rozdaje chrzczone piwo.