czwartek, 30 października 2014

275. Brudny Pałłys na Bronksie, czyli horror w pizzerii (Język Trolli, cz. 2)


Drodzy Czytelnicy!
Kontynuujemy przeprawę przez Język Trolli, a im dalej w las, tym ilość patologii wzrasta. W dzisiejszym odcinku zaobserwujemy przemianę Mili Borejko w babcię ze Stepford, zmasowany atak łysoli, metody Jożina na przetrwanie w niebezpiecznej dzielnicy, a na koniec trafimy do straszliwego i mrożącego krew w żyłach wnętrza pizzerii. Nasz główny bohater natomiast nadal będzie spoglądał na świat z wyżyn swego niepospolitego umysłu i utyskiwał nad gadatliwością wszystkich wokół.
Bez zbędnych (i przegadanych) wstępów zatem - indżojcie!


Analizują: Melomanka, Kura i Dzidka.


W domu Laura rzuciła Józinkowi spojrzenie przepełnione pogardą i poszła natychmiast do łóżka, tłumacząc się przed dziadkiem, że fatalnie spała z powodu tych wszystkich petard. Natomiast Józinek postanowił zmyć z siebie lepkość jej kłamstw…
Kolejne sformułowanie typowe dla dziewięciolatka.
Weź mnie nie wkurzaj, chłopcze; jak tobie akurat potrzebne jest kłamstwo, by chronić swój tyłek, to nie masz oporów.


...oraz poranne znużenie noworoczne i udał się w tym celu pod prysznic.
Zamknął się w łazience dziadków, odczuwając ulgę: jeszcze przez jakiś czas nie będzie musiał patrzeć w ufne i nacechowane prawością oblicze przodka, który, starannie przyrządziwszy kakao, zasiadł przy stole, czytając niedużą książeczkę, gęsto pozakładaną pustymi torebkami po herbatce mentha-fix.
W pierwszej chwili się przeraziłam, że on zużyte, wysuszone “szczury” używa jako zakładki do książek, ale chyba chodzi o papierowe torebeczki, w które szczury się pakuje.


[Po prysznicu Józef zasiada na tronie na długą sesję z komiksem, nasłuchując przy tym odgłosów z kuchni]


Po kuchni krzątała się obecnie Babi, co dało się poznać po szczęku garnków i łoskocie talerzy.
Zasyczał ekspres: babcia robiła sobie poranną kawę. Wkrótce też dał się słyszeć klekot jej laptopa. Biedactwo. Dziś były jej imieniny, a ona pracowała od świtu. Józinek postanowił złożyć jej życzenia, a może nawet machnąć przedtem jedną z tych schematycznych laurek, które, nie wiadomo dlaczego, dorośli solenizanci tak bezgranicznie uwielbiają.
Och, łaskawco!
Rany, jak jeszcze raz przeczytam, że dla niego wszystko jest schematyczne, banalne, głupie, a on jest tak bardzo ponad to - wyjdę z siebie i stanę obok!


Tymczasem spokojnie zajął się lekturą Tintina. Stracił poczucie czasu. Z zadumy wyrwał go odgłos łkania za drzwiami.
Aż dziwne, że nie odgłos dobijania się do drzwi.
Ktoś już miał tak napięty pęcherz, że łkał z bólu :D


- Co tam, Pyzuniu? - usłyszał zaraz zniecierpliwiony głos babci, a klekot klawiszy ustał.
- Nic, nic - odparła zduszonym głosem kuzynka Róża, szlochając chyba w rękaw lub kuchenną ścierkę.
- Nic? To nie płacz - z roztargnieniem doradziła babcia. Upłynęła dłuższa chwila, wypełniona żałosnym pochlipywaniem Róży. Laptop klekotał bez przerwy.
- No? - spytała wreszcie dalekim głosem Babi.
- Głupstwo.
- Cała zapuchłaś. Jeśli głupstwo, to szkoda urody.
- To nie głupstwo - obruszyła się Róża.
- Poważna sprawa?
- Bardzo.
Cisza. Józinek nadstawił ucha. Wreszcie znów zabrzmiał miły, lekko oschły, trochę ironiczny głos babci:
Miły, lekko oschły. Ciepły, lekko zimny.


- Mogę jakoś pomóc?
- Nie.
- Powiesz mi, co to za problem, czy tylko będziesz obiecująco popłakiwać?
- Nie kpij sobie.
- Bo wolałabym popracować. Terminy mnie gonią.
Idź sobie przeżywać swoje problemy gdzie indziej, przeszkadzasz mi.


- A! Proszę! Pracuj sobie, pracuj!
- Przeszkadza mi, że chlipiesz.
- Mogę wyjść! Mogę wyjść!
-To wtedy będę wiedziała, że beczysz w swoim pokoju.
- Znów żartujesz.
- Może po prostu powiedz krótko, w czym rzecz. Rzadko się ciebie widuje we łzach.
- Tak (-hu,hu,hu-), jestem takim rodzinnym promyczkiem. Wcielenie beztroski.
- Bal się wam nie udał?
I znowu: jaki bal? Studenci chadzają na bale?
Ojtam, mogą tak przecież nazwać imprezę, niezależnie od tego, że w praktyce to jest dyskoteka. Może też babcia po prostu jest przywiązana do tego określenia (moja też mówiła “bal”, gdy wybierałam się na jakąś większą zabawę).
Nieno, ja wiem, zresztą jest przecież coś takiego jak “bal studencki”, ale tu nikt nie używa innego słowa, niezależnie od rangi imprezy :) Bella z mężem wyprawiają bal, Józinek z Laurą byli na balu, Róża mówi, że nie była na balu. Irytuje mnie to w równym stopniu co używanie słowa “wulgarny” przez, ekhm, Józina. Jeszcze gdyby czynił to stary-maleńki Miągwa...


- Jaki bal? (-hu,hu,hu-) Nie byłam na balu. Boże! Boże!
Znów cisza.
- Masz dwadzieścia dwa lata - oschle odezwała się babcia. - Nie płacz jak dziecko. Powiedz, o co chodzi, krótko i zwięźle.
...Masz do wykorzystania dziesięć słów i pół minuty na to. Start!


Surowość babci zawsze działała niezawodnie. Płacz Róży ustał.
- Jestem w ciąży - oznajmiła. Józinek aż upuścił komiks. Ale numer.
- Tak też myślałam - spokojnie stwierdziła babcia, a Józinek wprost skamieniał na sedesie, porażony jej przenikliwością i wszechwiedzą.
No to niewiele trzeba, żeby mu zaimponować, każdy może powiedzieć po fakcie „wiedziałem”, „tak myślałem”. I właśnie Milicja się w tym specjalizuje - w Imieninach z dumą oświadcza: “A ja zawsze wiedziałam, że z Laurą będą kłopoty”. I tak wiedziała, wiedziała, a nic nie powiedziała, bo po co w porę zapobiegać problemom dziecka.
Mogła faktycznie domyślić się, obserwując codziennie Różę, ale jeśli tak było, to dlaczego, na litość boską, wcześniej z nią nie porozmawiała? Nie zainicjowała tej rozmowy? Słynna borejkowska dyskrecja ponownie w akcji?


- Przy tym stole siedziała kiedyś twoja mama, mówiąc to samo. Tylko mniej płakała, bo to dzielna dziewczyna...
...w przeciwieństwie do ciebie, bekso.


...Było to około dwudziestu dwóch lat temu. Jak ten czas leci.
- Dwudziestu dwóch?
- Tak jest. Twój ojciec, Janusz Pyziak, niezmiernie się obawiał małżeńskiej niewoli.
- I co?
- Pogadałam z nim i zmienił wreszcie zdanie. Niestety, jak ci wiadomo, raczej na krótko. Może nie powinnam była się wtrącać, i tak zwiał.
Byłaś wpadką, to z twojego powodu Janusz Pyziak niechętnie ożenił się z twoją mamą, ale szybko zwiał, złamał jej serce i do dziś się nie pozbierała. No i czego jeszcze beczysz?
Mila, która nie lubiła Janusza od samego początku, i która nie mogła “wyperswadować Gabrysi małżeństwa z nim”, co stoi otwartym tekstem w “Noelce”, podjęła się roli negocjatora w obliczu nieślubnej ciąży Gabrysi, i przekonała Podłego Pyziaka, żeby się z nią ożenił? Znaczy, straszna mieszczanka w strasznym mieszkaniu na Roosevelta myślała: “drań, nie lubię go, nie nadaje się na męża mojej córki i na pewno ją unieszczęśliwi, mam przeczucia - ale CIĄŻA, panna z dzieckiem, co ludzie powiedzą!”?...
Nie żebym nie spotkała się nigdy z taką postawą, ale żeby BOREJKOWIE?...


- Och! (-hu.hu.hu-).
- Nie, no proszę, to nieznośne.
Do pewnego momentu jeszcze można było uznać, że babcia, na swój spokojny choć nieco oschły sposób, rzeczywiście chce pomóc. Spokojem i pozorną obojętnością chce doprowadzić Różę do pionu, żeby ta powiedziała jasno, o co chodzi i wtedy można będzie się zająć problemem. Ale to… to mnie osłabiło.


Róża przestała szlochać.
- Chcę ci coś wyjaśnić, babciu, bo pewne rzeczy wyjaśnić trzeba. Ja nie dlatego płaczę, że jestem w ciąży, bo ja chcę być w ciąży. To znaczy, skoro już będę miała dziecko, to chcę mieć dziecko. I nie dlatego płaczę, że Fryderyk nie chce się ze mną ożenić, ja go nawet nie pytałam, czy chce się ze mną ożenić, ponieważ ja nie chcę. Bo zachował się tak, jak się zachował. Nigdy więcej nie wspominajcie o tym człowieku, bo ja też o nim nie wspomnę.
- W każdym zdaniu udało ci się zawrzeć powtórzenie - skonstatowała z zainteresowaniem
babcia.
To jest ten moment, w którym mam ochotę urwać jej łeb przy samej dupie.
Ja chciałam już po stwierdzeniu “Nie, no proszę, to nieznośne”.
No faktycznie, powtórzenia, mać twoja gramatyka!
Jeszcze trochę, a zacznie domagać się komunikowania jej wszelkich wieści trzynastozgłoskowcem ze średniówką. Albo, co się będziemy ograniczać, heksametrem.
(Ha! wiem, dlaczego ona tak robi! Od czasu, kiedy została Kalem Amburką, traktuje życie rodzinne jako materiał do swoich dramatów - a jak tu umieszczać w sztuce tak niechlujnie skonstruowany dialog?)


- Babi! Czy do ciebie w ogóle dociera, co ja mówię?!
- Tak. Każdy szczegół i wszystkie konsekwencje.
Będziesz musiała wziąć korepetycje z polskiego, te astronomiczne studia doprawdy fatalnie wpłynęły na twój język!


W tym momencie Józinek zdecydował się wreszcie nacisnąć spłuczkę. Kaskada wody z wielkim szumem spłynęła w głąb muszli, a zapowietrzone rury zaczęły swe monotonne zawodzenie.
- Kto tam jest? - dopytywała się właśnie spłoszona Róża, gdy Józinek stanął w drzwiach, zwijając komiks w trąbkę.
- To tylko ja - powiedział ponuro. - Wszystko słyszałem. Sorry.
- Józinku!!! - wykrzyknęła babcia ze zgorszeniem...
*z nadzieją* Opieprzy go za podsłuchiwanie?


...a kiedy spojrzał na nią niespokojnie, dodała: - Wiesz doskonale, że dziadek nie znosi, kiedy mówicie „sorry" zamiast „przepraszam". Pilnuj się.
BORZE. Łeb urwać to za mało…
Eee tam, Milicja, zorientowała się, że wnusio słyszał treści nie przeznaczone dla jego uszu, to go usadziła pod byle pretekstem. Niezbyt szczęśliwie dobranym, owszem, ale chodziło jej o to, żeby nie odczytał tego jej “Józinku!!!” jako “cholera, słyszałeś?!” Coś jak słynne “Patrycja nie zdała matury” jako argument Ignaca przeciwko oświadczynom Baltony.
Ok, to możliwe, chociaż w kontekście całej rozmowy (a zwłaszcza liczenia powtórzeń w zdaniach) nie bardzo mnie przekonuje.


Pamiętacie “Idę sierpniową”? Ćwierć wieku wcześniej do tej samej Mili Borejko przychodzi jej córka Ida z tak strasznymi problemami nastolatki, jak to, że ktoś nazwał ją “biednym, zakompleksionym stworzeniem”. Co słyszy wówczas od swej matki?


Ida ponuro siorbnęła mleka. No, tak. Przez chwilę miała nadzieję, że mama zrezygnowała z wycieczki ze względu na nią. Ale skoro sama mówi, że to z powodu upału…
“Biedne, zakompleksione stworzenie” - obudziło się w niej przytajone dotąd zdanie.
Mama spojrzała na jej wydłużoną minę, zaświeciła błękitnymi oczami i pociągnęła córkę za rudy loczek nad czołem.
- No? - spytała.
- Co?! - odburknęła Ida z oczami w kosmosie.
- No, więc naprawdę to zostałam ze względu na ciebie.
Ach, ta mama. Czy ona umie czytać w myślach?
- No, jazda, wyznaj matce, co zaszło.
- Czy koniecznie musiało coś zachodzić?
- Przecież widzę cię na wylot. Ktoś ci zrobił dużą przykrość, tak? I teraz ci się to przypomniało. Tak?
(...)
- Jak mogłam nie zauważyć - powiedziała mama z uśmiechem. - Ja cię przecież bardzo uważnie obserwuję. Jedną mam tylko Idusię, no nie?
- Ach, mamo! - zapłakała Ida, rzucając się matce na szyję, przewracając stołek i prując dwa rzędy włóczkowej spódnicy leżącej na pulpicie maszyny.
- No, no, no - powiedziała mama. - Chodź ze mną. Coś ci pokażę.
Pocałowała Idę w bulgocący nos i wstała.
(...)
- Kocham cię, mamo - rozbeczała się nagle kozim sopranem, padając w matczyne ramiona i lejąc jej łzy za dekolt sukienki. - Kocham cię okropnie. Proszę, pamiętaj o tym zawsze, żeby nie wiem co…
- A ja ciebie kocham - powiedziała mama wzruszonym głosem i porywczo uściskała swoją zasmarkaną, chlipiącą córkę. - Zawsze o tym pamiętaj, żeby nie wiem co. A teraz przestań już łkać, bo to zaraźliwe. Jazda, idziemy szorować garnki. Nie ma lepszego sposobu na łzy roztkliwienia. No, może jeszcze tylko patroszenie ryb. Ale ryb nie ma i długo ich nie będzie w tym domu.


Wiecie co? Tę Milę Borejko i ja kochałam. Pani MM, dlaczego pani to zrobiła? Dlaczego zabiła ją pani i zastąpiła jakąś bezduszną maszyną, cholernym robotem ze Stepford?!
Powiem tak. Mnie się bardzo podobają te powtórzenia w słowotoku Róży, na pewno jest to zabawniejsze niż różne frosołki dla Lorka czy lodówki w parówce, też będące rzekomo omyłkami wynikającymi ze stresu. Ba, nawet konstatacja Milicji o zawarciu powtórzenia w dosłownie każdym zdaniu też jest bardzo prawdopodobna i mogłaby się zdarzyć. Ale całość, całość tej rozmowy nie gra tak potężnie! Poza tym po rzuceniu uwagi o powtórzeniach Mila powinna dojść do wniosku, że próby rozładowania atmosfery nie poskutkowały, Róża wyje nadal, czas zająć się tematem na serio - wyrzucić osoby postronne z zasięgu słuchu, usiąść i omówić z Różą sytuację. A tu kończy się... nie wiadomo czym. Prawie jak słynna “poważna rozmowa” Gabrysi z Laurą w “Dziecku piątku”, którą można podsumować jednym zdaniem “och, co za ulga, myślałam, że moje dziecko kłamie i kradnie, a okazuje się, że ma tylko wybujałą fantazję”...


- Tak jest - rzekł Józinek i spojrzał na zabeczaną kuzynkę, która siedziała na wprost drzwi, wiodących do przedpokoju. W ich białym obramowaniu widniał drogi Ignacy Grzegorz z czerwonymi, odstającymi uszami; skrzętnie przeglądał on jakąś - zapewne pierwszą lepszą - książkę, wyjętą z regału. Było oczywiste, że miągwa też wszystko słyszał - i to bynajmniej nie przez przypadek.
Czyli babcia irytuje się na Józinka, bo niechcący podsłuchał rozmowę, i dlatego usadza go pod głupawym pretekstem “nie mówi się sorry”, ale nie przyszło jej do głowy, że jak się prowadzi rozmowę przy otwartych drzwiach, to i inni mogą ją słyszeć?


Mimo że zapuchnięta i z czerwonym nosem, a w dodatku, jak się okazuje, w ciąży, kuzynka Róża była nadal bardzo ładna. Zawsze przypominała Józinkowi smaczne ciastko z malinami i śmietaną. Miała gęste, miedziane włosy, oczy jak dwie czekoladki i bardzo ładnie, słodko pachniała (amant, który nie chciał się z nią ożenić, był skończonym matołkiem).
No ba. Jeśli na kilka dni przed planowanym od bardzo dawna stypendium w Stanach dziewczyna oświadcza ci, że jest już w czwartym miesiącu ciąży, twoją pierwszą myślą powinno być „Jaka ona cudowna, pobierzmy się jak najszybciej!”... Matołkiem jest raczej dziewięciolatek, co tak się na życiu zna... Oczywiście ma prawo nim być w tym wieku, tylko po co robić z niego głównego narratora książki dla nastolatek poruszającej delikatny problem nieplanowanej ciąży?
Ja tak w kwestii formalnej: nie wiem, czy można nazwać “Język Trolli” książką dla nastolatek. Te bowiem zwykle posiadają główną bohaterkę w stosownym wieku, z którą może utożsamiać się czytelniczka. Z kim zaś miałaby utożsamiać się tutaj, to bór jeden wie, bo przecież nie z dziewięcioletnim maczo Jożinem. Młode dziewczyny w powieści to: Laura, przedstawiona jako dziwaczne indywiduum, groteskowo umalowane i żałosne w swoim dążeniu do złapania chłopa za wszelką cenę; Róża, która teraz ma swoją wielką scenę, ale potem znika i oczywiście Trolla - ale ją też obserwujemy jedynie z zewnątrz, nic nie wiemy o jej myślach, uczuciach i problemach.
Nazwijmy więc JT po prostu kolenym tomem Sagi rodu Borejków.
Koniec kwestii formalnej ;)


Nie podzielam tego oburzenia na niegodziwe zachowanie Fryderyka. Róża miała już jakieś trzy miesiące na oswojenie się z sytuacją, robiąc w odosobnieniu testy ciążowe mogła sobie pozwolić na płacz z żalu i wściekłości. Fryderyk pokazał na razie tylko swoją pierwszą reakcję na szokującą wiadomość, miał póki co zaledwie kilka godzin na ochłonięcie.
No jak to nie podzielasz, przecież powinien był natychmiast zrezygnować ze swoich planów i poprosić ją o rękę! Inaczej jest fują i fubrawcem bez krzty odpowiedzialności i jako taki zasługuje wyłącznie na wyrzucenie z serca i z myśli. Tak jak w “Brulionie Bebe B” Aniella natychmiast zerwała z Krystianem, kiedy okazało się, że ten nie chce się z nią ożenić (znali się raptem kilka tygodni), a już zwłaszcza nie chce sobie brać na głowę opieki nad jej dwojgiem adoptowanych dzieci (oczywiście nie miała żadnych dzieci - skłamała spontanicznie, jak to miała w zwyczaju, na temat Bebe i Kozia, którymi opiekowała się przez wakacje).


Poza urodą kuzynka Róża posiadała jeszcze inne zalety: była mądra (choć ostatnio źle jej szło na studiach astronomicznych. Twierdziła, że ją nudzą i że dlatego oblała ważny egzamin).
Fakt, że polazła za chłopakiem na studia, które ani jej nie interesują, ani nie dadzą w przyszłości pewnego źródła utrzymania, zaiste świadczy o jej mądrości.
Chłopa, jak się już dorwało, to trzeba pilnować - nie ona pierwsza w Jeżycjadzie poszła na mężologię, a pewnie i nie ostatnia.


Była też pogodna, miła i dobra. Przykro było patrzeć na jej rozpacz.
Józinkowi przypomniało się nagle, jak przed paru laty Róża obmywała mu jodyną rozwalone kolano. Popchnięty i skopany przez tego wulgarnego (LOL) Wronę z drugiego podwórka, upadł na stłuczoną butelkę. Kiedy wszedł do bramy, zalewając wszystko krwią, wpadł właśnie na Różę, a ona się nim zajęła tak troskliwie, zaniosła go do kuchni dziadków i tam, znad szczypiącej jodyny, spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała z dumą, że jest dzielny jak Mucjusz Scewola, który bez drgnienia trzymał prawicę w ogniu, chcąc pokazać, że nie boi się tortur ani śmierci. Józinek, który właśnie miał się rozbeczeć z bólu i żałości, natychmiast zmienił zdanie i odtąd nie płakał już nigdy.
A jeśli czterdzieści lat później padnie na zawał, będzie zawdzięczać to nie tylko upodobaniu do tłustej diety, ale i wykształconemu w dzieciństwie nawykowi nieokazywania emocji.


Takie rzeczy pozostają w człowieku - rzecz ciekawa! - i powracają znienacka, przynosząc właściwe słowa, których inaczej może by się nie znalazło, oraz podpowiadając właściwe postępowanie, na które człowiek kiedy indziej nie zdobyłby się, a może i nie odważył.
Sięgnął do pudełka na stole i podał kuzynce ligninową chusteczkę.
- Jakoś go wychowamy - mruknął. - Nie płacz.
Powiedział „go", bo kiedy tak wpatrywał się w Różę, naszła go niezbita wprost pewność, że urodzi mu ona małego super-kuzyna. Ciekawe, czy będzie rudy.
Jeśli będzie blondynem po ojcu, uznasz go za fałszywe i wredne kukułcze jajo?
“Kłamie jak jego ojciec!”


(...)
Na razie jednak trwało śniadanie. Wszystkie dzieci dostały po jajku na miękko i oczywiście jadły ze smakiem; jeden tylko Ignacy Grzegorz - którego migdałowe oczy były dzisiaj nieco podkrążone, a odstające uszy nadal płonęły niezdrową czerwienią - grymasił, że w jego jajku pływa zarodek. Na pytanie kuzynki Ani („żabką czy crawlem?") nie udzielił odpowiedzi, tylko nadal zapuszczał żurawia przez otworek wydłubany w skorupce. Ponieważ babcia była dziwnie milcząca, a Józinek oczywiście [oczywiście!] się domyślał przyczyny jej strapienia, lamenty kuzyna mocno go zirytowały. Co ten miągwa może wiedzieć o zarodkach i związanej z tym problematyce?
Za to Prawdziwy Mężczyzna Jożin wie wszystko.


Czy, poza wszystkim, nie mógłby się przymknąć i skończyć ze swoimi nietaktami?
Hehe, w domu powieszonego nie mówi się o sznurze, a w domu nieślubnej ciężarnej - o zarodkach!


Mało to Babi ma na swojej starej głowie? - W dodatku w imieniny?
- Zwidy masz?! - objechał kuzyna po cichu.
Ignacy Grzegorz, drżąc z obrzydzenia, przesunął kieliszek po stole i pokazał czubkiem łyżeczki niedużą, brązową plamkę w głębi jajka.
Taaaaak. Za parę lat Ignaś dorobi się solidnej, rozwiniętej fobii żywieniowej, z powodu której nie będzie w stanie zjeść nie tylko jakichkolwiek produktów zwierzęcych, ale również tego, co leżało zbyt blisko nich (np. warzyw z grilla, które piekły się obok ryby - “Sprężyna”). A rodzina, tradycyjnie, będzie to miała głęboko w odwłoku.
Za to, hehe, wstręt do produków “odkrowich” wprawdzie będzie kazał mu jeść masło orzechowe zamiast zwykłego, ale nie przeszkodzi mu szamać brukselki z jogurtem naturalnym :-P


Łusia i Ania zaczęły popiskiwać ze strachu i przechylać się przez stół, by zobaczyć na własne oczy to okropieństwo, więc Józef Pałys, niewiele myśląc, chwycił swoją łyżeczkę, zanurzył w żółtku, po czym gładko przełknął jej zawartość i jeszcze się oblizał.
- Okruszek - wyjaśnił. - Jedzcie.
Miał sporą satysfakcję z tego, że uwierzyły mu natychmiast i spokojnie wróciły do śniadania. Dodatkową przyjemność sprawiło mu to, że publicznie wykazał, jakim histerykiem jest jego uczony kuzyn.
Och jej, nie ma większej satysfakcji niż publicznie dowalić kuzynowi.


Ignacy Grzegorz poczuł się chyba sponiewierany. Zatrzepotał rzęsami i powiedział słabo, lecz uparcie:
- To był zarodek kurczaka.
Józinek nie wytrzymał i kopnął go pod stołem.
- Babciu, Józinek mnie kopie pod stołem - złożył raport Ignacy Grzegorz.
Babcia milczała, patrząc w okno.
- Notabene - dorzucił Ignacy Grzegorz z typowym dla siebie wyrazem wytrawnego myśliciela, kiwając się przy tym na krześle i ostatecznie rezygnując z jajka - zauważyłem, że moje adidasy są dziś mokre od samego rana. Jak to być może?
- Wleję ci - uprzedził go Józinek półgłosem. Niezrażony tym kuzyn spożył wytwornie kawałek białego sera, po czym dodał w zamyśleniu:
- Chyba ktoś w nich wychodził.
Mimo woli Józinek rzucił spłoszone spojrzenie na babcię.
- I to nawet na dłużej - napawał się Ignacy Grzegorz. - Nie wszyscy spali w swoich łóżkach tej nocy, o nie!
- No, bo był sylwester - wyjaśniła mu Ania, naiwne dziecko o niedużym rozumku, kompletnie nieświadome wojny psychologicznej, jaka się tutaj toczyła.
Patrzcie, patrzcie, Ania jest wspomniana bez przydomka “gruba”. Czyli się da.
Ale żeby nie było za pięknie, to się dowiadujemy, że jest dzieckiem o niedużym rozumku.
Naiwnym i nieświadomym. Zbrodnia w wieku lat pięciu.


- Uhm - z przekąsem mruknął Ignacy Grzegorz. - Obudziły mnie te petardy o północy. Przeszedłem się trochę po mieszkaniu i...
- Wleję ci - było to już drugie ostrzeżenie, a ten dureń nic nie chwytał.
Pewnie słyszał podobne ostrzeżenia kilka razy dziennie, to i nic dziwnego, że przestały na nim robić wrażenie.


- ...i nawet zajrzałem do zielonego pokoju... - ciągnął Ignacy Grzegorz, kontynuując kiwanie się w tył. Nie do wiary! Pozwalał sobie nawet na nonszalanckie bębnienie paluszkami po stole! - I tak się zdumiałem, gdy...
Józinek miał dobrą pozycję wyjściową - siedział przy krótszym boku stołu, oddzielony tylko narożnikiem od drogiego kuzyna. Nie dokończył on już swego donosu.
Podłożenie z ukosa stopy pod dolną poprzeczkę krzesła i posłużenie się nogą jak dźwignią było kwestią chwili. Miągwa poleciał pięknym łukiem, a za nim jego jajko. Krzesło huknęło, a Ignacy G. Stryba nakrył się nogami.
-...nie zobaczyłem cię w łóżku!!! - wykrzyczał jednak z podłogi.
- Co tam się dzieje? - spytała Babi w zamyśleniu, a Józinek wstał uczynnie, podał kuzynowi pomocną dłoń i wyjaśnił:
- Poślizgnął się na białku.
To ten Józef, co się kłamstwami brzydzi i układa o nich wzniosłe sentencje?
Och, jak Ty nic nie rozumiesz. Józef brzydzi się cudzymi kłamstwami, cudze kłamstwa wynikają zawsze ze złej woli czy złego charakteru. Jego kłamstwo natomiast jest w porządku, gdyż wynika jedynie z potrzeby chwili! No przecież każdy by tak zrobił na jego miejscu, prawda?
No. Cel uświęca środki.


Oczywiście, wszystkie miasta - nie mówiąc już o wsiach - wyglądają korzystniej, gdy napada na nie kupa śniegu. Ale to, jak odmienił się Poznań, naprawdę zadziwiło Józefa Pałysa. Wymyślił sobie, dlaczego ta odmiana tak bije w oczy: bo stwarza obraz nierzeczywisty. Pokazuje, mianowicie, jak mogłoby być ładnie, gdyby się mieszkało w mieście prawdziwie europejskim, nie zaś w jednym z większych skupisk kraju, rządzonego, zdaniem taty, przez łobuzów.
I, zdaje się, również zdaniem autorki.
Borze… Jako dziewięciolatka doprawdy nie zastanawiałam się, czy Poznań jest ładny, czy brzydki! Był miastem, w którym się wychowałam, jako i Józin; był dla mnie oczywistością i rzeczywistością. I po prostu go lubiłam. A ładny specjalnie wtedy być nie mógł, w 1980 roku mało co w naszym kraju było ładne. Natomiast kiedy spadł śnieg, to nie wzdychałam, jak to KORZYSTNIE wygląda!, tylko się zwyczajnie cieszyłam, że napadało.
O tym, że ówcześnie rządzącym łobuzom nie poświęcałam nawet jednej myśli, już nawet nie ma co mówić. Ale może to ja byłam niedorozwinięta.
Taaaaak.
Dawno, dawno temu, w czasach stanu wojennego, MM napisała “Opium w rosole”, o którym mówiła potem tak:
Moja książka była okropnie ostra w tej pierwszej wersji, ponieważ uczciwość nakazywała mi wywalić wszystko, co miałam na wątrobie, nie bacząc na konsekwencje. Wydawnictwo musiało jednakże na nie baczyć. A tymczasem moja powieść silnie przypominała biuletyn informacyjny, większość zaś bohaterów albo działała w opozycji, albo już była w obozie dla internowanych... Przerobiłam ją więc znów od początku. Wydawnictwo wiedziało, na ile możemy sobie pozwolić – ja nie miałam takiego „ucha”. (...) Tu jeszcze raz podkreślę rolę moich redaktorek, które wspólnymi siłami nauczyły mnie, co to jest sztuka niedopowiedzenia. Nauczyły mnie, że nie trzeba krzyczeć pełnym głosem ani mówić wszystkich słów, jakie mi przyjdą do głowy. Że mogę spokojnie powiedzieć jedno, właściwe słowo, które będzie mocniejsze niż dwadzieścia pięć słów wykrzyczanych.”
Ach, gdzież są niegdysiejsze redaktorki…
(i gdzie ta nauka, co poszła w las i nie wróciła)


Tata lubił ostre i jednoznaczne sformułowania. Ale kiedy babcia Monika, mieszkająca w Stanach, zaproponowała, by się do niej przeprowadzili, rodzice odmówili od razu. Mama powiedziała, że jest to jej miejsce na ziemi i żyć gdzie indziej nie może.
Nie dodając jednak, że to “miejsce na ziemi”, to konkretnie ta piwnica pod mieszkaniem rodziców, z której nie jest w stanie wyprowadzić się nawet na sąsiednią ulicę!


A tata uśmiechnął się i oświadczył, że nie da sobie odebrać przyjemności urządzania własnego kraju tak, jak należy.
W tym jego wiecznym śnie?


Efekt: babcia Monika sprzedała to, co miała w Stanach, i kupiła sobie mieszkanie w bloku na Jeżycach.
Jeżu kolczasty. Jeżycjada pełna jest dzieci, które nie umieją się odpępowić, ale żeby i matka?!
Mnie to nie dziwi, Monika w Stanach nie miała żadnych krewnych, mogła zapragnąć na emeryturze wrócić do Polski, a rodzina w pobliżu się przydaje, można sobie wzajemnie powierzać podlewanie kwiatów, doglądanie kota, wyciąganie listów ze skrzynki itp. Bardziej mnie uderzyło to mieszkanie w bloku - znaczy, da się kupić w okolicy Roosevelta 5 normalne lokum, nie trzeba w trudzie i znoju przekształcać piwnicy :-P


Przeżuwając drożdżową bułeczkę z makiem, Józinek stanął przy kuchennym oknie. Nie słuchał poobiedniej gadaniny przy kawie (rozmawiano z profesorem Dmuchawcem o Platonie No jasne, o czymże innym można rozmawiać?), za to obserwował, jak niebiański cukier puder przysypuje gałązki drzew, balustradki i wieżyczki kamienic, przęsła Mostu Teatralnego i sunące pod nim pociągi, auta zaparkowane na chodniku i zdewastowane budki z prasą, dziurawe jezdnie i niezliczone billboardy, wreszcie ludzi o twarzach bladych i smutnych, złych albo poirytowanych, a w najlepszym razie - obojętnych.
Na pewno. Na pewno!
Jożin ma chyba w oku jakąś rozrośniętą nadmiernie ślepą plamkę, która starannie zasłania mu wszystko, co w widoku za oknem jest ładne, a także wszystkich ludzi radosnych, zadowolonych i uśmiechniętych. Przecież nawet w “Opium w rosole” można było spotkać na ulicy uśmiechniętych ludzi albo np. Kreskę, z głośnym śmiechem ganiającą po parku za Lelujką!
Ta rozrośnięta nadmiernie plamka wygląda tak:


blog_zp_3552712_4393601_tr_targi3.jpg


Wyszli oni wszyscy ze swych domów i - poziewując - zaczęli noworoczne przechadzki. Nie wyglądali na szczególnie zadowolonych z sylwestrowych zabaw. Szczerze mówiąc, w większości mieli takie miny, jakby nawet nie chcieli wspominać tego, co im się przydarzyło.
Bo zabawa sylwestrowa to samo zuo, ludzie zlewają się w jakiś wielki, chory organizm o pulsie gorączkowym. Wiemy to z późniejszej części Jeżycjady, McDusi.
Mujborze, i naprawdę, oprócz gości u Oracabessów, w całym Poznaniu nie było żadnych szczęśliwych ludzi bawiących się przy radosnej, pulsującej muzyce?
(...) Po obiedzie wszystkie dzieci skierowano do wolnego pokoju dziadków, żeby pod czułą opieką Ignacego G. Stryby posłuchały w jego wykonaniu „Królowej Śniegu" Andersena. Było kolosalne naprawdę zdziwienie, kiedy Józinek zrezygnował z tej atrakcji.
Kolosalne zdziwienie, serio? Mam wrażenie, że dziewięć lat to dość czasu, by poznać zainteresowania dziecka i dowiedzieć się, czy np. lubi bajki, czy też nie…
Nie, nie, nie! Kolosalne wzbudzenie wywołał fakt, że Józinek nie chce obcować ze Sztuką, jaką jest lektura w wykonaniu geniusza Ignacego G. Stryby! Ignacy G. jest taki zdolny, kółka rysował w wieku lat dwóch, więc pewnie i bajki czyta jak Krystyna Czubówna.


Teraz nie był pewien, czy zdecydował słusznie. Oglądanie kuzyna, który upaja się brzmieniem swego głosu i z samozaparciem odgrywa rolę Kaja, mogłoby przynajmniej człowieka rozbawić. Natomiast rozmowa o „Państwie" Platona przeplatana cytatami w języku starogreckim była, prawdę mówiąc, nie do wytrzymania.
I naprawdę nie ma żadnej innej opcji? Chałupa wypchana książkami od podłogi po sufit; nie znalazłby czegoś dla siebie?


Cóż. Zamiast tkwić tu przy oknie i wysłuchiwać jałowej gadaniny, można by zajrzeć do Laury i - na przykład - posurfować z nią po internecie. Pokazałby jej tę fajną stronę z rockiem z lat osiemdziesiątych, którą odkrył całkiem niedawno, przez przypadek.
No, Rammsteina tam nie znalazł, to pewne ;)


Starając się jak najmniej rzucać w oczy rozdyskutowanym seniorom, Józinek opuścił kuchnię i wślizgnął się do zielonego pokoju. Tu zatrzymał się w progu, jak wryty. Laura, ubrana w szlafrok, leżała dramatycznie na wznak w rozrzuconej pościeli, a twarz jej była w całości zbryzgana jakąś białawą, grudkowatą substancją.
- Co ci jest? Zwymiotowałaś? - spytał, spiesząc jej z pomocą. Ale ona otworzyła pośród tej papki błyszczące złością oczy i warknęła:
- Odjazd, cymbale. To maseczka kosmetyczna.
- Sorry. To jest... przepraszam.
- Po coś tu właził?!
- Nudzę się.
- Boże! - Laura wstała i starła papkę krążkami ligniny, wyrzucając je po kolei do miseczki. - Idę się umyć. Nie popsuj tu czegoś.
Wróciła, umyta i starannie umalowana. Ubrała się oczywiście na czarno, w uszach miała błyszczące kulki i mocno pachniała dezodorantem.
- Wybierasz się gdzieś! — stwierdził Józinek.
- Spokój, mały skarżypyto. Nawet nie poruszaj tego tematu - warknęła. - Jesteś wredny.
- Uczciwy!
- Uczciwy nie musi kłapać dziobem. Może siedzieć cicho!
Józinek już jej chciał odpalić, co myśli o okłamywaniu kogoś takiego jak dziadek, ale nie chciało mu się tyle gadać. Zresztą, jak się okazało, nawet nie musiał.
- A co, miałam mu może powiedzieć prawdę?! - zaperzyła się Laura.
- Ja powiedziałem. Nie uwierzył.
Laura parsknęła śmiechem.
- Wiem, dokąd idziesz - oznajmił on.
- No i co?
- Też bym poszedł.
- To chodź. Nawet raźniej będzie mi z tobą. Powiemy im, że w nocy zgubiłeś u nich zegarek. I że przyszliśmy poszukać.
Ta dziewczyna miała kłamstwo we krwi.
Wiadomo, pyziacze geny.
Nie to, co zawsze prawdomówny i warg swych nie kalający Jożin.


- Niczego nie zgubiłem - rzekł stanowczo.
- Wiem, ofiaro! Ale co innego możemy powiedzieć?
- Że ich lubimy - wyjaśnił, patrząc na nią z politowaniem. Przyglądała mu się przez chwilę.
- Zaskakujesz mnie - powiedziała wreszcie. - Jesteś taki prostolinijny i prawdomówny.
Tak, właśnie to obserwowaliśmy w scenie przy stole.
Której ona nie widziała, więc wciąż żywi niejakie złudzenia co do charakteru kuzynka.


- Łatwiej.
- Łatwiej niż kłamać?
- No.
Aha. No. Fajnie.
Doceniam intencje, tzn. chęć wykreowania nowego bohatera Jeżycjady, zupełnie innego od dotychczasowych, ale wyszła z tego karykatura - dziewięcioletni Prawdziwy Mężczyzna porozumiewający się za pomocą pięści i monosylab.


Znów spojrzała na niego ze zdziwieniem
- Skąd! Mówienie prawdy utrudnia życie.
- Ułatwia - wyjaśnił krótko. - To kłamstwo utrudnia - już go doprawdy zmęczyło tłumaczenie jej rzeczy najzupełniej elementarnych.
- Dlaczego tak myślisz? - spytała znowu. Zwariować można.
- Z kłamstwa trzeba się tłumaczyć - wyjaśnił...
No, chyba że to grzecznościowe kłamstwo w rodzaju “mówiąc >>ukochana<< oczywiście też miałem na myśli babcię!”. W tym przypadku bowiem musiałby się gęsto tłumaczyć raczej z prawdy ;)


...nieco znużony tym obfitym gadaniem.
A to się nagadał… Od chwili, kiedy wszedł do jej pokoju, wypowiedział całe czterdzieści słów! W tym jedno zdanie, które składało się z więcej niż trzech wyrazów! Doprawdy, przerażający słowotok.
- Więc załóżmy - ekscytowała się kuzynka -że idziemy do nich i mówimy: „stęskniliśmy się za wami!". Uważasz, że z tego nie trzeba będzie się tłumaczyć?
- Pewnie - mruknął.
- A to nie będzie wyglądało, że się narzucam? - spytała kuzynka takim tonem, jakby się zwracała do eksperta.
Milczał, drapiąc się po brzuchu. Niech sama zdecyduje; kto tu w końcu jest pełnoletni.
A co tu ma do rzeczy akurat pełnoletność?


Laura stała, myślała, wreszcie podjęła decyzję.
- Dobrze, idziemy - powiedziała i chlusnęła na siebie perfumami z flakonu.
A potem jeszcze napluła w tusz do rzęs i zdjęła z włosów papiloty; jak retro, to retro!


Takie zabiegi dodają dziewczynom pewności siebie. Ale są trudne do zniesienia dla kogoś, kto się znajduje w bezpośrednim pobliżu.
Ekhm, ekhm, Józin, wiesz, że mężczyźni też używają perfum?
[Tu długa opowieść o koledze z pracy Kury i jego woniach na cały korytarz]


Zatkał dyskretnie nos, bo go zemdliło.
Ubrali się szybko w przedpokoju, słysząc, jak z jednej strony dziadek wykrzykuje: - ...numquam enim usque eo interclusa sunt omnia, ut nulli actioni locus honestae sit* - a z drugiej Ignacy Grzegorz czyta słodkim głosem: - „...i w końcu płatek śniegu przemienił się w kobietę, ubraną w najdelikatniejszą białą gazę, utkaną jakby z miliona gwiaździstych płatków. Była piękna i zgrabna, ale cała z lodu...".
Dom wariatów, pomyślał Józinek, owijając szyję klubowym szalikiem KS Lech - nosił go nie z upodobania do brzydoty [słusznie, szaliki Lecha są ładne], lecz tylko jako asekurację przed chłopakami z drugiego podwórka, a także przed tą bandą, która dla odmiany biła przed szkołą. Jak się im wmówiło, że jest się kibicem Lecha…
Nawet sobie samemu skutecznie to wmówił, w późniejszej McDusi tak właśnie jest przedstawiony - jako wierny kibic Lecha.
Swoją drogą, pierwszy raz zetknęłam się z rozpatrywaniem noszenia klubowego szalika pod kątem tego, czy jest ładny. O ileż naturalniej brzmiałoby “nosił go nie dlatego, że kibicował Lechowi”, droga Obca Inteligencjo!


...to uznawali człowieka za swego, a to mogło chronić przed sytuacjami mocno przykrymi. Cóż, takie są realia na Jeżycach i nie ma co się na nie dąsać - trzeba po prostu przybrać przekonujące barwy ochronne. Nie wiedział tego Przemek, kumpel z klasy, toteż stracił dwa zęby stałe, jak mu przyłożyli za to, że nie chciał oddać swojej komórki. Jaki naiwny. I po co mu była ta komórka? Żeby do niego stale dzwonili rodzice?
Alternatywna rzeczywistość rodem z Młodych gniewnych znów daje o sobie znać.
Pfffff, Ignacy Grzegorz nosi czapeczkę w biedronki i jakoś żyje, i wraca do domu cały i zdrowy.
(Aczkolwiek, jak to na forum ESD słusznie zauważyła ananke666: “Zastanawiałam się kiedyś, kto nabył nieźle wyrośniętemu chłopcu czapkę w cholerne biedronki. I jakim cudem rodzony ojciec na to nie zareagował (...) Nie jestem zwolenniczką bezwzględnego przestrzegania chłopięcego dress code, ale u licha, zamiast tych biedronek dziesięciolatek równie dobrze mógłby mieć na czole i tyłku wielkie napisy CELUJ TUTAJ. Odrobina instynktu samozachowawczego doprawdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła.”)


No właśnie… Obaj chłopcy przedstawiani są jako silnie różniący się charakterami, jeden to mrukliwy mały maczo, który nie zajmuje się niczym tak głupim, jak spoglądanie w lustro, drugi - delikatny esteta z loczkiem, przemądrzały mały dandys. A jednak to ten pierwszy bez przerwy narzeka - a to na niemodne i pretensjonalne adidaski, a to na paskudny skafander, a to brzydki szalik itd. Drugi ze stoickim (!) spokojem nosi to, co rodzice mu kupili, nie przejmując się modą ani własnym wyglądem…
Oj tak, z Józina jest zrzęda pierwszej klasy, nie bez powodu w analizie McDusi dostał ksywę Bellojózef Swanłys. Znów widzimy rozbieżność odautorskich opisów postaci i ich zachowania, jak u Dzielnej Gabrysi.


Na dworze było zimno i słonecznie, a śniegu napadało jeszcze z pół metra. Józinek nawet lubił, jak mu się tak wsypywało do butów. Zaraz też utoczył sobie kulkę z tego najbielszego i najczystszego puchu i zaczął ją zajadać, aż mu cierpły zęby. Cieszył go ten znajomy smak zimy. Mama zabraniała mu podobnych praktyk, on nie mógł oprzeć się pokusie, a przecież - wbrew jej przepowiedniom - nigdy nie chorował na anginę. Mama była laryngologiem.
Mama powinna była raczej rozpuścić mu grudkę tego “najbielszego, najczystszego puchu” w szklance i pokazać, ile syfu w niej pływa.


Zza rogu Dąbrowskiego wyskoczyła z kwikiem dziewczyna, za którą goniło stado łysych.
Biegli zasapani pięćdziesięciolatkowie, przecierając zaparowane okulary, biegli zdyszani staruszkowie, ktoś nerwowo przyklepywał na czole zaczeskę, ktoś rozglądał się ze zdumieniem - “co ja tu właściwie robię?”. Na czele pogoni galopował Łysek z pokładu Idy, a ponad tym wszystkim polatywała Natasza na knurze, pohukując wiedźmio.


Dopadli ją na Moście Teatralnym, złapali i zaczęli wpychać jej za kołnierz śniegowe kule. Wrzeszczała tak, jakby rzeczywiście chciała pomocy (a nie jakby “powrzeszczę trochę, żeby koleżanki nie plotkowały”?), więc Józinek, wciąż oblizując swego naturalnego loda, sięgnął do wewnętrznej kieszeni skafandra. Wydobył z niej zgrabny, poręczny, czarny pistolet na plastikowe kulki i oddał trzy strzały w powietrze. Spokojnie schował broń i bez emocji ruszył dalej, pewien efektu.
Brudny Harry, pogromca Bronksu!




Rzeczywiście, łysi puścili swą ofiarę i rozglądali się, szukając sprawcy strzelaniny.
STRZELANINY.
Pani M., czy miała pani kiedykolwiek w ręce pistolet na kulki? Najwyraźniej nie, bo wiedziałaby pani, że strzela on niemal bezgłośnie...


Do głowy im nie przyszło, że może nim być rudy trzecioklasista, idący spokojnie w ich stronę. Zwrot w akcji wykorzystała ofiara: rzuciła się do ucieczki i uratowała głowę, wskakując do tramwaju.
Szedł sobie dalej obok Laury, a ona przypatrywała mu się bez słowa. Chyba oboje się zastanawiali, czy będzie musiał jej bronić, kiedy dojdą do grupki łysych.
Tak se tłumacz… Raczej Laura zastanawiała się, czy będzie musiała bronić ciebie ;)


Ale szybko zdał sobie sprawę, że nie zajdzie taka potrzeba. Kuzynka nie należała do tego typu bezbronnych jagniątek, które przyjemnie jest gonić, łapać i nacierać śniegiem. Na pewno by nie piszczała, tylko raczej wydrapałaby komuś oczy.
I rzeczywiście - kiedy mijali łysków, wystarczyło, że Laura w nich strzeliła tym swoim stalowym wzrokiem - a ci już pospuszczali głowy, niby to oglądając pociągi przejeżdżające pod mostem.
Taaaaak, już to widzę. Już widzę taką reakcję “łysych”, zamiast “co się k-wa gapisz, suczko?”


- Skąd ty właściwie masz ten pistolecik? - spytała, kiedy już odeszli na bezpieczną odległość.
- Od taty - odpowiedział. Wystarczyło raz powiedzieć, na co mu właściwie ta atrapa broni, a pistolet zaraz znalazł się pod choinką. Kiedy Józinek, kryjąc się przed mamą, odpakował prezent i zarepetował broń, tata uśmiechał się pod wąsem i ani razu nie powiedział: „Tylko uważaj". Wiedział, że nie musi.
Litoooościiii!!! *gryzie podłogę*
Och, cóż za mądry i odpowiedzialny ojciec z Marka-Śpiocha, skoro na zajawkę syna, że potrzebuje atrapy broni - nie do zabawy, ale żeby odstraszać różnych przykrych typów - bez gadania mu ją kupuje, zamiast porozmawiać z dzieciakiem, wytłumaczyć mu, dlaczego to głupi pomysł, ostatecznie zapisać go na jakieś judo, czy coś!


- Fajnie mieć tatę, co? - spytała Laura zazdrośnie. - Ja nie mam. Odszedł, zanim się urodziłam. Nigdy mnie nawet nie widział!
- Coś słyszałem - odparł Józinek. I to nieraz, dodał w myślach. Laura przecież w kółko o tym gadała.
Poszli dalej, a ona chciała wiedzieć, dlaczego, zdaniem Józinka, ci chłopcy („ci chłopcy"! - to było o łysych) jej nie zaatakowali. Odniósł wrażenie, że w jej głosie jest cień zawodu. Raz jeszcze spytała go o zdanie co do swojej urody i zmusiła do przyznania, że obiektywnie jest ładna. Obiektywnie? - tak!
Subiektywnie natomiast błe i fuj.
Laura w tym tomie to jakaś groteskowa postać. Te lamenty, że w wieku lat osiemnastu nie wyszła jeszcze za mąż, pragnienie, żeby zaczepiali ją dresiarze... Tego typu zachowania są przecież domeną Kopiec Esmeraldy i jej podobnych mieszkańców bloków, nie Laury Pyziak sypiącej łacińskimi cytatami od maleńkości i niemającej o czym rozmawiać z rówieśnikami, jeśli nie słuchają jazzu nowoorleańskiego.


Dalszy odcinek ulicy okrywała nieskalana pierzyna śniegu. Nie było tu żadnych domów mieszkalnych. W starych koszarowych budynkach z czerwonej cegły mieściły się jakieś biura i fundacje. Nikt dziś stamtąd nie wychodził, sądząc po braku śladów. Wjazd na podwórze Trolli też był idealnie puszysty, z czego Józinek wywnioskował, że rodzina Oracabessów jest w domu. Jeśli idzie o Laurę, nie była zdolna do wysnuwania wniosków na podstawie obserwacji, toteż gadała bez ustanku, rozważając, co będzie, jeśli nikogo nie zastaną.
Och, doprawdy, doprawdy. Jest po trzeciej, kiedy Józin z Laurą się do nich wybierają; a może Oracabessowie wyjechali gdzieś z samego rana, a potem śnieg przysypał ich ślady, khę?
“Co będzie, jeśli nikogo nie zastaną”? Odwrócą się i pójdą do domu. Tak się robi, jeśli idzie się do kogoś bez wcześniejszego umawiania (robią tak jeszcze?) i się go nie zastaje.


Ale w głębi podwórza, za żółtym budynkiem studia „Green Scratch" Jagienka i Walenty lepili bałwana. Dorobili mu nos z kawałka węgla, posypali mu twarz czarnym węglowym miałem, a teraz przytwierdzali piękne dredy ze sznurka.
Ciekawe, skąd wzięli węgiel i miał. Chyba że w poznańskich kamienicach, w roku pańskim 2004, nadal pali się w piecach… (nawet u Borejków założono centralne już gdzieś w początkach lat 90-tych).
W zapuszczonym budynku z niskim czynszem mogli palić. W niektórych wrocławskich kamienicach na Śródmieściu do tej pory taszczy się po schodach węgiel do pieców kaflowych.


Mała chwila wahania przed wejściem? - tak jest, rzecz naturalna. Lecz tym razem dostrzeżono ich z okna żółtej sali. Trolla osobiście otworzyła im drzwi, bardzo na ich widok ucieszona, choć Józef Pałys miał, prawdę mówiąc, wrażenie, że konkretnie to nie widok Laury tak ją uradował.
- Wejdźcie - powiedziała, promieniejąc. - Właśnie sobie gramy! - Zapewne nigdy nie robiono tu niczego innego. Pan Oracabessa, wciąż w cynobrowej piżamie, uśmiechnął się do nich i pomachał im dłonią, po czym wrócił do perkusji. Franz łypnął ku nim białkami, wyszczerzył powitalnie zęby, ale nic nie powiedział.
Co do pani Teresy, ubrana jedynie w czarną koszulę nocną z koronkami oraz ciepłe czerwone skarpetki, zajmowała się dziś grą na banjo.
Jożin zagapił się z otwartymi ustami na prześwitujące spod koronki to i owo ;)


W tym domu wszyscy umieli grać na wszystkim! Trolla zapewne tuż przed przybyciem gości śpiewała, bo w ręce trzymała kartki z nutami. Zaraz też pokazała je Laurze.
Tak z ciekawości, czy Trolla też była ubrana w piżamkę, kolorystycznie dobraną do kapelusza?
Właśnie, czy gdzieś jest wspomniane, że w domu Trolla też chodziła w kapeluszu?
Podczas zabawy sylwestrowej miała go na głowie.
Boszszsz...


(...)
- Jutro my jedziemy do Gniezna - powiedział wesoło. - Mamy koncert w klubie reggae. Czy może Laura chce pojechać? A mały Pepe?
Laura nadzwyczajnie się ucieszyła.
- Jasne, jedziemy! Prawda, Józinku? I czy ja też będę mogła zaśpiewać w tym klubie?
- Bez problemu - zapewnił ją pan Oracabessa. - Stachna też jedzie. Śpiewajcie „Zimbabue", to wam idzie jak krew z nosa.
- Błąd! - poprawiła go pani Teresa. - „Jak krew z nosa" to znaczy - powoli.
Może ta Teresa z zaciśniętymi ustami to rzeczywiście jakieś złośliwe babsko jest? No bo naprawdę, po co ona go tych idiomów na siłę uczy - żeby potem wcinać mu się w rozmowy i poprawiać kolejne błędy?


- Nie, nie, nie - pozwolił sobie na niezgodę pan Oracabessa. - Krew z nosa nie idzie wolno. Ona leci! No ale dobrze, ja słucham. Więc Stachna i Laura będą jedzieć z nami.
- Jechać, Helmut.
- Dziękuję. I Pepe, oczywisty.
- Oczywista!
- Oczywisty! Przecież to chłopiec.
Helmut rozumuje logicznie. Natomiast nie rozumiem, dlaczego Teresa poprawia go na jakąś archaiczną formę, zamiast na “oczywiście”, jak powiedziałby człowiek współczesny...


Czy Pepe chciałby grać troszkę perkusją? - pan Oracabessa uśmiechnął się tak szeroko, jakby dobrze wiedział, o czym Józinek marzy.
Podniecony Józef Pałys zasiadł obok wspaniałego pana Oracabessy i przyjął podaną mu pałeczkę.
- Graj, Pepe - zachęcił go czarny przyjaciel,
Na litość bora, po co to podkreślanie, że czarny???


a wtem pani Oracabessa podbiegła wdzięcznie w swej koszulce i skarpetkach, by otworzyć drzwi, do których ktoś pukał. Józinek akurat podnosił pałeczkę, by po raz pierwszy nią uderzyć w bęben basowy, gdy pani domu pojawiła się znów w sali, nieco zdezorientowana. A za nią wkroczył Ignacy G. Stryba w swoim oranżowym skafandrze i w swojej ohydnej czapce, z miną psa gończego, który wreszcie wystawił kaczkę.
A propos słowa “skafander”, które wzbudziło spore zdziwienie komentujących - oznacza ono również kurtkę z kapturem i w takim znaczeniu używa go Musierowicz. Zaś co do “adidasków”, to pokolenie wychowane w PRL-u mówi tak na każdy rodzaj butów sportowych, które nie są trampkami (podobnie na kawę rozpuszczalną kiedyś powszechnie mówiło się “neska”).
Laura zmartwiała. Józinkowi gorąca furia uderzyła do głowy. Ha! A ten co tu robi?! I skąd tak dokładnie wiedział, kiedy przybyć, by mu przeszkodzić w zagraniu na bębnie? W dodatku - i to już był naprawdę szczyt wszystkiego - sprowadził ze sobą dziadka! Tak jest - Ignacy Borejko, filolog klasyczny i bibliotekoznawca, erudyta i bibliofil, dżentelmen i myśliciel...
*miejsce na konstruktywny komentarz*
*brak*


...ubrany w swoje wytarte paletko, wchodził oto, oszołomiony, do studia nagrań „Green Scratch", zdejmując swój słynny kapelusz borsalino ze zrudziałą wstążką, w którym, jak twierdziły ciotki, podobny był do Humphreya Bogarta u schyłku kariery.
Tak jest. Wytarte paletko i kapelusz ze zrudziałą wstążką.
No przeca erudycie i bibliofilowi nie wypada pokazać się na mieście w czymś nowym i niezniszczonym.
W “Żabie” paraduje po mieście z Różą, pachnąc yardleyem i wyglądając jak nieskazitelny angielski dżentelmen.
Może Kal Amburka uznała, że małżonek w wytartym paletku wstyd jej przynosi i zdecydowała się uszczknąć nieco z zachomikowanych na tajnym koncie honorariów. ;)


Zdjąwszy zaś nakrycie głowy, wykonał uprzejmy półukłon powitalny. Lecz w połowie półukłonu zastygł, gdyż ujrzał Józinka za bębnem, pana Oracabessę w lwiej grzywie dredów i czerwonej piżamie, a obok - Laurę wspartą poufale o ramię czarnoskórego artysty. Całości obrazu dopełniały kędzierzawe dzieci o pięknej karnacji, które właśnie w tej chwili fikały koziołki na karimatce.
Józinek musiał przyznać w duchu, że rzadko widywało się tego zdeklarowanego stoika z taką miną: dziadek był całkowicie zaskoczony.
Mam wrażenie, ze zdumienie dziadka wynika głównie z tego, że rodzina Oracabessów jest czarna. Miejmy nadzieję, że to zdumienie wynikające z myśli “O, to Józinek jednak mówił prawdę!”, a nie “O rany, czarni! Skąd tu czarni?!”.


Za to drogi Ignacy Grzegorz nie zapominał języka w gębie:
- Widzisz, dziadziusiu? Mówiłem ci! Mówiłem!
- Dziadziu, rozczarowałeś mnie! - wybuchnęła Laura. - Dlaczego pozwalasz mojemu bratu wyrastać na szpicla? To tak wcielasz w życie pryncypia Marka Aureliusza?!
Dziadek nadal milczał, gęsto mrugając i oglądając z prostodusznym zdziwieniem wnętrze żółtej sali, zgromadzone tu postacie gospodarzy, oraz liczne rekwizyty. Rodzina Oracabessów odwzajemniała mu się życzliwą obserwacją, w ciszy, którą wreszcie przerwał sam Helmut:
- Czy pan dziadziusiu też śpiewa?
W sumie to Helmut mógłby być naprawdę fajną, rozbrajającą postacią (“Czy pani Zajączek chciała widzieć szwagiera?” też mi się podobało), gdyby nie został przekombinowany.)


Dziadek przemówił wreszcie.
- Nie - rzekł. - Nie śpiewałem od dość dawna. Lubię za to, od czasu do czasu, w zaciszu domowym, zagrać parę prostych melodyjek na fletni Pana, zwanej w starożytnej Grecji syrinksem.
- Ja mam okarynę! - zawołała wesoło Trolla.
Dziadek przyjrzał się jej z zaciekawieniem i uśmiech wypłynął mu na twarz, poruszając absolutnie wszystkie fałdy oraz zmarszczki. Jasne było, że urok osobisty Trolli podziałał i na niego.
- Ależ nie, dziękuję uprzejmie - powiedział. - W zasadzie nie przyszedłem tu w tym celu. Przyprowadził mnie wnuk, twierdząc, że ci dwoje co noc chadzają do jakiegoś podejrzanego klubu...
Zastanówmy się.
Laura i Jożin po raz pierwszy wymknęli się z domu, kiedy IG spał; nie mógł więc wiedzieć, gdzie poszli. Po raz drugi - kiedy był zajęty czytaniem bajki dla młodszych dzieci. Jak więc ich wytropił? Po śladach w śniegu?! Fajnie, tylko że szli między innymi przez most Teatralny, gdzie mnóstwo ludzi mogło zadeptać ich ślady; choćby tamta banda łysoli, goniąca dziewczynę.


- Co takiego?! - wybuchnęła nagle pani Oracabessa, przerywając dziadkowi w pół słowa i ujmując się pod boki. - Podejrzanego klubu?! Kto pan jest właściwie, proszę pana?
- Pardon. Ignacy Borejko - przedstawił się zakłopotany dziadek. - Przepraszam, przepraszam najmocniej, nie miałem zamiaru nikogo urazić.
- Panie Borejko! - huknęła groźnie Teresa Oracabessa. - Niech pan to sobie zapamięta, że tu nie jest żaden klub, panie Borejko, a już zwłaszcza podejrzany! Tu jest normalny i porządny dom, panie Borejko, tu się po bożemu żyje i pracuje, proszę pana! Może nie lubi pan rastafarian. Może nie jesteśmy bogaci ani eleganccy, ale nasze dzieci nie kłamią i nie kablują, panie Borejko!
Z naciskiem na “nasze”, panie Borejko!!!


Widzi pan pana Oracabessę? Ten człowiek, panie Borejko, niczego nie pali, nie pije, nie je mięsa ani nawet ryb, a żyje tak porządnie, jak mało który katolik, panie Borejko!
Nie wiem, jak Wy, ale ja w tej scenie widzę nie współczesną młodą kobietę, ale, nie wiem… gospodynię z Lipiec? Przedwojenną przekupkę Maciejową spod Bramy Krakowskiej? Mammy z “Przeminęło z wiatrem”? Jakoś tak. I jeszcze ta poza z podparciem pod boki…
Fakt, zwłaszcza w połączeniu z tym, jak mówi na siostrę “Stachna”.
Z drugiej strony, może to świadoma stylizacja? Dzieciom też ponadawała imiona “jak z Reymonta”.
I, zaraz… czy ona mówi o swoim mężu “pan Oracabessa”...?! Tak, to ewidentnie “Przeminęło z wiatrem”, Ellen też nigdy nie określała swego męża inaczej niż “pan O’Hara”!


(Hihi, “nie je mięsa ani nawet ryb” - pobrzmiewa mi tu takie, chyba typowo polskie, przekonanie, że ryba to “nie mięso”, bo przecież można ją jeść w czasie postu. I tak w “Imieninach” na cześć wracającej z Cypru wegetarianki Natalii podano… rybę po grecku).


- Cicho, cichutko, Tereska, nie krzycz, nie nerwujsja - pospieszył z mediacją jej małżonek. - Bądź łagodna. Pan dziadziusiu nic nie wie o rasta. My zapraszamy pana zdjąć płaszcz i gawędzić. Napijemy się dobrą herbatą.
(...)
Dziadek w najlepsze gawędził z panem Oracabessą.
- Proszę mnie zrozumieć - mówił właśnie. - Wnuki zniknęły z domu bez słowa i na długo, a Ignaś zasiał we mnie pewne obawy...
- Ekhm, ekhm - zastękał miągwa, zataczając oczami.
- ...wspominając coś o paleniu... tego... - tu dziadek spojrzał na panią Teresę, zachłysnął się i dodał spiesznie: - Ja wiem, że to nonsens, ale proszę się wczuć w sytuację człowieka, który w dzisiejszych czasach słyszy z ust własnego wnuka...
-. ..donos na własne wnuki! - dokończyła ze złością Laura.
Pytam po raz drugi: skąd Ignaś wie, że poszli akurat tam??? Wątpię, by Jożin choć raz rozmawiał z nim o Oracabessach, a już na pewno prędzej dałby się pokroić, niż zwierzył ze swej fascynacji Trollą.
Ok, może Ignaś przeprowadził śledztwo w komputerze Laury… albo, jak to Borejkowie, ma zdolności telepatyczne i wyczytał wszystko wprost z ich mózgów ;)


(...) W samą porę weszła uśmiechnięta Trolla, wnosząc tacę z parującymi kubkami.
Zupełnie nagle nastrój się zmienił, jakby wniosła magiczny napój kojący.
- Znakomita. Darjeeling? - docenił go dziadek.
- Też - odparła tajemniczo Trolla. - Ale są tam i inne listki.
Czyżby dawała do zrozumienia, że to herbatka ziołowa?


- Na wietrze - skojarzył pogodnie pan Oracabessa.
- Pańska polszczyzna jest niezmiernie bogata - komplementował go dziadek, a pani Teresa, wciąż jeszcze nieco nastroszona, prychnęła:
- No, no, no. Niech mi go pan nie przechwali. Helmut musi jeszcze dużo się nauczyć.
O matko, ja żartowałam z tym niechwaleniem, bo się zepsuje…
*facepalm*
Do nauki rozmaitych rzeczy, w tym języków, nic nie zachęcało mnie bardziej, niż słowa “o, masz bardzo ładny akcent” albo “taki trudny wyraz, a wymawiasz go idealnie!” Ale tak, po co chwalić, jeszcze mu woda sodowa uderzy, temu skromnemu i porządnemu człowiekowi.


(...)
Wieczór zakończył się ostatecznie pełną zgodą i radosnym porozumieniem. Dziadek zjadł większość pierniczków i wypił morze herbaty, nie ustając przy tym w rozmowie. Doszli z panem Oracabessa do wniosku, że obaj jednakowo cenią pastora Kinga, który położył nieocenione zasługi w walce o prawa człowieka (każdego, podkreślił pan Oracabessa, wykorzystywanego przez system - niezależnie od koloru skóry); niespodziewanie zgadali się, że liczba trzy jest znacząco obecna zarówno w symbolice rastafariańskiej, jak i w starożytnej...
Tja. Znajdźcie mi raczej symbolikę, w której trójka NIE JEST obecna.


...przeanalizowali szczegółowo korzenie muzyki reggae (Afryka i slumsy West Kingston), najwięcej zaś uwagi poświęcili religijnej podbudowie ruchu Rasta Fari (Biblia).
Tak. Zastanawiałam się, skąd u MM ta sympatia dla rastafarian, przy wyraźnym obrzydzeniu dla wszelkich innych subkultur. Sympatia tym bardziej dziwna, że autorka ma poglądy bardzo konserwatywne i ostatnią rzeczą, jakiej można by się po niej spodziewać, jest akceptacja dla narkotyków w jakiejkolwiek formie. A przecież - nawet jeśli nie wszyscy ją palą, nawet jeśli Oracabessowie nigdy nie skalali nią swych ust, to marihuana jest bardzo silnie obecna w ruchu rasta i z nim kojarzona. Nawet Ignaś to wie, zasiewając w dziadku wątpliwości na temat palenia czegoś, czego nazwę starannie pominiemy. Tymczasem wątpliwości zostają rozwiane jednym “ten człowiek, panie Borejko, niczego nie pali” i już.
Mam wrażenie, że na poglądy Musierowicz wpłynęły dwa argumenty: Biblia i muzyka.
Autorka też nie ma pojęcia o marihuanie w rasta, moim zdaniem. Coś tu przeczytała w Wikipedii, coś usłyszała i już.


Ignacy z wnukami zasiadują się u Oracabessów aż do wieczora, ale wreszcie, dzięki dyskretnym ziewnięciom pani Teresy, orientują się, że trzeba już iść. Laura odłącza się i wraca sama.


- Świeże powietrze, śnieg, miły mrozik - wytłumaczył dziadek Franzowi, który gotów był ich odwieźć. - Spacer dobrze nam zrobi! - i stanowczo pożegnał miłych gospodarzy. Miał w tym swój cel. Przez cały czas, gdy szli białymi ulicami, przedkładał i tłumaczył Ignacemu G. Strybie, jak niewłaściwe było jego dzisiejsze zachowanie, a słowa swe podpierał tyloma łacińskimi cytatami oraz przykładami mężów starożytnych (którzy nigdy nie plamili się donosicielstwem, lecz kształtowali w sobie rozwagę, powagę, powściągliwość i odpowiedzialność za słowo), że Józinek nie posiadał się wprost z uciechy. Miągwa dostał dziś za swoje. I dobrze mu tak.
Pięknie, tylko jak to się ma do późniejszych tomów,  Żaby i Czarnej polewki, w których dziadyga Ignacy wychowuje Ignasia na donosiciela?
Z donosicielstwem Ignasia jest dokładnie tak, jak z kłamstwami Jożina: bohaterowie MM są wierni ideałom tylko dopóty, dopóki jest to im wygodne.


Po jakiejś godzinie kazania, przerywanego postojami w przypadkowych punktach miasta oraz ustawicznym chwytaniem winowajcy za suwak skafandra, dziadek skonstatował, że nieco zboczyli z trasy, co Józinek, rzecz jasna, zauważył już pół godziny temu.
I, rzecz jasna, nie zająknął się na ten temat ani słowem, bo po co.


Znajdowali się obecnie w okolicach Starego Rynku,
Jeżeli oni szli z końca Kościuszki w okolice Rynku przez godzinę, nawet z dłuższymi postojami, to chyba obeszli całe Śródmieście… Nie wiem, co trzeba mieć w głowie, żeby tego nie zauważyć, nawet ględząc i łapiąc kogoś za guzik.
No wiesz, Gabriela też potrafiła wracać przez dwie godziny z dworca do domu (normalnie - około 20 minut).


na jednej z tych przyjemnych, wąziutkich ulic, biegnących pomiędzy kamieniczkami. A ponieważ konstatacja dziadka zbiegła się z momentem, kiedy to stanęli we trzech przed pachnącą pizzerią, Józinek wprowadził tam obu myślicieli, nadal zajętych rozmową. Uczynił to tak zręcznie, że nawet się nie spostrzegli, jak już odebrano od nich okrycia i usadzono ich za okrągłym stołem.
Wygląda na to, że to jakiś elegancki lokal, skoro ktoś odbiera od nich okrycia i usadza za stołem. Ja nie wiem, ja się nie znam, ja z dzikiego wschodu, ale we wszystkich pizzeriach, jakie odwiedzałam, człowiek sam wiesza sobie kurtkę na wieszaku i zajmuje miejsce.


Dziadek włożył okulary i zajrzał do podanej mu karty dań. Zaraz jednak oświadczył, że pięćdziesiąt rodzajów pizzy z przeróżnymi dodatkami to stanowczo zbyt wiele, jak na jego przywiązanie do tej potrawy. Pozwolił Józinkowi dokonać wyboru w imieniu ich obu; miągwa poprosił tylko rzewnie o soczek pomarańczowy i nic więcej, co było zrozumiałe, gdy się zważyło jego dzisiejsze ciężkie przeżycia.
Nadeszła kelnerka w spódniczce mini i Józinek ze swobodą bywalca zamówił dwie margerity, pepsi i sok. Dziadek spojrzał na niego dziwnie i nic nie powiedział.
Też bym spojrzała dziwnie, że “bywalec” zamawia dwie najuboższe pizze, zamiast jedną, obfitszą, na spółkę, co by mu wyszło i taniej, i smaczniej.
Może Jozin jest takim znawcą, który wie, że najszlachetniejsza pizza to właśnie ta najprostsza margherita, że to taką jadali biedacy z Południa i że od niej wywodzi się w ogóle cała tradycja znanej nam pizzy? ;)
Wiesz co, znając Borejków… przypuszczam, że możesz mieć rację.


Nowa pizzeria, jak stwierdził Józinek, rozglądając się po sali, została urządzona raczej tanim kosztem.
Wow, wow, dziewięciolatek tak się zna na kosztach urządzania wnętrz, wow.


Ściany pomalowano na kolor ciemnozielony, porozstawiano stare meble, kanapy i kilka stolików, powieszono lampy i widoczki z Włoch. We wnęce, gdzie właśnie siedzieli, było całkiem zacisznie. Zamykały ją z obu stron wbudowane w ścianę wąskie regały, po brzegi wypełnione książkami, co dawało efekt domowego nastroju, zwłaszcza gdy się człowiek wychował w domu przy Roosevelta.
Wystrój wnętrza też kojarzy się sympatycznie i nie zapowiada katastrofy...


Dziadek, mile zdziwiony obecnością tej biblioteczki, powstał teraz ze swego miejsca i zbliżył się do regału, poprawiając okulary, z jedną ręką w kieszeni oraz typową dla siebie miną maniaka.
- Hm. Nic szczególnego - mruknął niedbale, wysuwając z pewnym trudem pierwszą z brzegu książkę (półka była nimi ściśle wypchana). Wyjął rozpadający się tom w płóciennej okładce z gotyckimi literami. - Niemiecka makulatura. Ale to! - O! To doprawdy niesłychane! - zakrzyknął nagle z prawdziwym podnieceniem i wydobył niedużą, pożółkłą książeczkę o płóciennym grzbiecie. - Bogucka, Niewiadomska, „Wypisy polskie" na klasę pierwszą! Gebethner i Wolff, rok tysiąc dziewięćset dwudziesty piąty! Spójrzcie, chłopcy! Uczyłem się z tego!
Od sąsiedniego stolika dały się słyszeć śmiechy. Młodzi mężczyźni o ogolonych głowach (a jakże, innych w Poznaniu nie ma), pożerający calzone, z rozbawieniem śledzili zachowanie dziadka. Towarzyszące im dziewczyny o włosach spalonych farbami nie mogły powstrzymać chichotu.
Józinek spłonął rumieńcem. Spojrzał na nich ostro, ale nie był przecież osobą, z którą tamci mogliby się liczyć. Nawet go nie zauważyli.
Użyj pistolecika, Joe.
Tak, napakowani, łysi dresiarze istnieją, często towarzyszą im dziewczyny z farbowanymi włosami i skórą spaloną na solarium. Niektórzy spośród nich istotnie chcą sobie wzajemnie zaimponować chamstwem i prymitywizmem. Ale czy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nie istniała agresywna młodzież? A jakoś dało się pisać pierwsze tomy Jeżycjady bez ciągłego utyskiwania na zgniliznę moralną ówczesnych czasów.
Oraz, właściwie, ci tutaj nic takiego okropnego nie robią. Owszem, podśmiechują się z Ignacego, który zachowuje się dziwacznie, ale poza tym - ani nie klną, ani nie wrzeszczą, ani go nie zaczepiają.
Odwracając zaś ten opis - kto naśmiewa się z Ignaca? Oczywiście - młodzi mężczyźni o ogolonych głowach oraz dziewczyny o włosach spalonych farbami… Czyż mogłaby się naśmiewać - nawet pod nosem - ruda czterdziestolatka, czytająca nad swoją hawajską  “Język Trolli”? :-P


Poza tym… może myślę stereotypami, ale gdybym była napakowanym, łysym dresiarzem, wybrałabym raczej knajpę, w której jest telewizor i może jakieś automaty do gier, a także wolno palić (niby nie powiedziano, że tu nie wolno, ale gdyby w powietrzu wisiał dym z papierosów, autorka z pewnością by o tym wspomniała). No więc właśnie - na początku zdawało się, że trafiliśmy do eleganckiej restauracji, potem - że do miłego, przytulnego lokaliku, czegoś w rodzaju “Między słowami”, a na koniec znaleźliśmy się w spelunie pełnej dresów, prowadzonej przez tępego i niechlujnego właściciela. A to wszystko w jednym miejscu i czasie, medżik.


Po dłuższym czasie, oderwawszy się od lektury, dziadek podniósł oczy. Spojrzenie jego padło prosto na tę półkę regału, która znajdowała się na wprost jego głowy. Osłupiał nagle.
- Na Jowisza! - krzyknął na cały głos.
Przy sąsiednim stoliku skwitowano to nowym wybuchem szczerego rozbawienia.
Też bym skwitowała. Może nie wybuchem, ale zapewne szczerym rozbawieniem.
Ja zapewne też, ale ja się nie liczę, bo mam włosy spalone farbą.


- Nie wierzę własnym oczom - oznajmił dziadek ze zgrozą, a ponieważ właśnie nadeszła kelnerka, niosąc miseczki z sosem, zwrócił się do niej gwałtownie: - Gdzie właściciel?!
- Hy! - przestraszyła się dziewczyna i omal nie wylała sosu. - A co się stało?
- Rzecz straszna i karygodna - powiedział dziadek z niezwykłym spokojem. - Proszę, by przybył tu właściciel.
Wśród ogólnego poruszenia nadciągnął z zaplecza szeroki facet z parodniowym, czarnym zarostem, ubrany w biały fartuch.
- Co jest, złociutki? - zapytał, kierując swe słowa do dziadka. Spojrzał na stół, gdzie nietknięta pizza pokrywała się szklistym nalotem (Józinek już prawie kończył swoją). - Nie smakowało?
Dziadek przeszył go surowym spojrzeniem.
- Kto jest za to odpowiedzialny? - zapytał wprost, wyciągając oskarżycielskim ruchem prawą rękę z wystawionym palcem wskazującym. - Kto dokonał tego barbarzyństwa?!
- Jakiego? — rozejrzał się skołowany właściciel.
- Pan nie widzi?! - zakrzyknął dziadek, tkając palcem w regał.
- Co mam widzieć?!
- Tu, tu, tu!!! - powtarzał dziadek. - Sroczka kaszkę warzyła!
Towarzystwo przy sąsiednim stoliku konało ze śmiechu. Kuzyni też spojrzeli w kierunku wskazywanym przez dziadka. Józinek nie ujrzał chwilowo niczego bulwersującego, ale miągwa powiedział:
- Ach! - a więc było coś na rzeczy.
Józef Pałys, który był pilnym obserwatorem, [na litość, no ileż można!!!] przyjrzał się więc uważniej i teraz zrozumiał powód incydentu. Regały były robione na wymiar, starannie dopasowane do wnęk. Wszystkie ich półki umieszczono w identycznej odległości od siebie. Książki, które nie mieściły się ze względu na nietypowy format, zostały po prostu równo przycięte gilotyną, a może i piłą, na taką wysokość, by się dały upchnąć na półce. Dziadek był zbulwersowany zwłaszcza zawartością półki najwyższej.
- Goethe! -mówił. - Heine! - i ręce mu się trzęsły.
- Co, co? - nadal nie rozumiał zaniepokojony właściciel.
- Koniec dziewiętnastego wieku!
- Koniec? - powtórzył właściciel.
- Kto to zrobił? Dlaczego?
- Ale co?
Dziadek rzucił „Wypisy" na stół, aż plasnęło.
- Ktoś - powiedział drżącym głosem - przyciął od góry cały komplet Goethego. I tom Heinego.
- Od góry?
- Nie widzi pan? Ucięte w jednej trzeciej wysokości - dziadek wydobył pierwszy z kilku zielonych tomów. Otworzył go i pokazał właścicielowi: - Jak pan to teraz chce czytać?
- Panie, ale ja tego nie chcę czytać w ogóle. Czy ja mam czas na czytanie?
- W to wątpię - z zimnym wzburzeniem rzekł dziadek. - Ale udaremnił pan czytanie innym.
- Po niemiecku? Jakim innym? A w ogóle, to nie ja - tłumaczył się właściciel. - Tu był taki plastyk, z brodą, nieduży, projektował nam wnętrze. Nie był drogi, pozwoliłem mu robić, co chce. Te książki to on kupił za grosze dosłownie, na kilogramy, z masy spadkowej.
- Z masy spadkowej? - powtórzył dziadek bardzo powoli.
- No tak, panie, ktoś walnął w kalendarz i...
- W co walnął?
- No, umarł, za przeproszeniem. Spadkobiercy wyprzedają takie rzeczy za grosze. A one ładnie dekorują.
Dziadek pobladł.
- Takie rzeczy? - powtórzył.
- No, książki - wyjaśnił właściciel pizzerii.
- Ładnie dekorują?
- No.
Podziwiajmy kunszt pisarski Musierowicz, która za pomocą tych samych środków ekspresji potrafi wykreować tak różne postaci! Kiedy Józin odpowiada monosylabami, wiemy, że świadczy to o jego wysokiej inteligencji i bogatym życiu wewnętrznym, którego nie chce ot, tak ujawniać, by nie rzucać pereł przed wieprze. Kiedy w rozmowie z Trollą ogranicza się do powtarzania fragmentów wypowiedzianych przez nią zdań, oczywiście jest to jego sprytny sposób na podtrzymanie konwersacji. Kiedy to samo robi właściciel pizzerii, wiemy, że to prymityw i tępol, co nie wie, którą stroną do góry trzyma się książkę…
W ogóle, na litość borską, ta histeria Ignaca jest co najmniej śmieszna. Myślałby kto, że chodzi o jakiś jedyny istniejący egzemplarz cennego dzieła, powieszony w klozecie w miejsce papieru. Sama nigdy w życiu nie wyrzuciłam żadnej książki, raczej zostawiam je w widocznym miejscu, żeby ktoś sobie wziął, ale jakby mi jakiś obcy wpadł do mojej knajpy i zaczął się awanturować, tak jak Ignac, to z całą pewnością uznałabym go za kopniętego.
Ja go trochę rozumiem. Niszczenie książek, w jakiejkolwiek formie, musi boleć człowieka, który je kocha. I kojarzy się źle, bardzo źle… Traktowanie ich jedynie jako przedmiotu użytkowego, ozdoby na ścianę, czy podpórki pod kiwający się stół też boli… ale…
No ja też go trochę rozumiem, ale jednak nie urządzałabym takiej sceny. No ludzie.


Dziadek odetchnął głęboko. Wyglądał tak, jakby liczył do dziesięciu dla uspokojenia. Kiedy się odezwał, mówił już innym głosem.
- Cóż. Nie winię pana. Ale chciałbym, żeby pan wiedział, że książki mają też inne funkcje.
Na przykład - hehehe - można posadzić na nich małe dziecko, żeby sięgnęło do stołu albo obłożyć nimi niemowlaka, żeby nie spadł z tapczanu (“Sprężyna”).


To nie są tylko kartki papieru oprawne w tekturę lub płótno. To są wytwory ludzkiego ducha.
Zapisano na tych kartkach myśli, utrwalono wzruszenia i uczucia. Dobry Boże, Heine! Był już palony na stosie. Ale czy Goethe mógł przypuszczać, że w dwudziestym pierwszym wieku, w Europie, będzie się przycinało jego dzieła, by ozdobić pizzerię? Eheu, me miserum!
W tym momencie żenomierz mi nie tyka - on aż huczy.
Serio, nic mnie w tej książce tak nie żenuje, jak ten żałosny dziadek, perorujący po łacinie w pizzerii.
(poza tym Goethe nie mógł tego przypuszczać, bo nie wiedział, że pojawią się pizzerie, stary ośle.)


Stał przez chwilę bez ruchu, a w pizzerii zapanowała zupełna cisza.
No proszę, nawet dresy przestały rechotać?


- Chłopcy - rzekł wreszcie, podrywając głowę. - Natychmiast stąd wychodzimy. Nigdy więcej nie postanie tu nasza noga.
… Wspólna?...


Na te słowa Józinek przełknął ostatni trójkąt swojej pizzy tak szybko, że prawie się udusił.
- Zaraz, wolnego - powstrzymał ich zaniepokojony właściciel. - A kto zapłaci?
- Za co?!
- Za pizzę i napoje.
Dziadek złapał się za kieszenie, a spłoszona jego mina wskazywała, że tym, kto zapłaci, nie będzie raczej on.
Yyyyyyy…to przepraszam bardzo, o czym on myślał, kiedy wnuki zaciągnęły go do pizzerii, podały kartę dań - z cenami, na litość boską! - a on pozwolił im wybierać?
IMO nagle uprzytomnił sobie, że nie ma portfela, o czym świadczy łapanie się za kieszeń, coś “o jezu, ja chyba nie wziąłem pieniędzy!”


Skandal w pizzerii przybrałby o wiele większe i bardziej dotkliwe rozmiary, gdyby nie szczęśliwa okoliczność, że Józef Pałys codziennie robił podstawowe zakupy. Dzięki temu w jego portfelu zawsze znajdowało się nieco pieniędzy, którymi, w myśl wskazań mamy, gospodarował oszczędnie i roztropnie.
?! Matka dawała mu awansem na początku miesiąca okazałą kwotę, czy też Zapobiegliwy Joe urywał sobie końcóweczki z każdych zakupów? Albo kupował dwadzieścia deko wędliny, a nie dwadzieścia pięć?


Bez słowa uregulował rachunek (nie było tu drogo!), nie patrząc na wzburzone oblicze przodka.
Czy o żyjących dziadkach mówi się “przodek”?
Nawet jeśli nie było drogo, to z pewnością nie było też TAK tanio, by rachunek za dwie pizze i dwa napoje dało się zapłacić resztą z “podstawowych zakupów”.
Józin - przyszły Shopping King :-)


15216910100_6e97bc7e4c.jpg


(...) Dziadek stał przed nimi, oblany malinowym światłem z neonu pizzerii. Popatrzał na nich ponuro.
- Kiedyś... gdy mnie zabraknie, nie róbcie z mojej biblioteki masy spadkowej. Proszę was o to. Każda książka, jaka stoi na naszych półkach, jest cenna, wyjątkowa i potrzebna, bo każdą z nich czytał ktoś z waszych bliskich. Cieszył się tymi książkami, uczył się z nich, nad niejedną płakał, nad inną się śmiał.
Jeszcze inną rzucał o ścianę…
Sam żeś, Ignacu, ocenił przed chwilą jakąś książkę jako “niemiecka makulatura”. Więc się nie dziw, że inni podobnie mogą kiedyś ocenić twoje.
Ciekawa jestem bardzo, czy już wówczas mieli zwyczaj kupowania po dwa egzemplarze każdej nowości wydawniczej...


Jeśli sami nie będziecie ich chcieli, oddajcie je tym, którzy książki kochają. Obiecujecie?
Przerażeni, pokiwali głowami, a potem złapali dziadka za ręce, każdy po swojej stronie. Ręka, którą trzymał Józef Pałys, wciąż lekko drżała. Była chłodna, szczupła, czuło się pod jej skórą cienkie, drobne kości. Uścisnął tę dłoń, żeby dodać dziadkowi otuchy, a on odpowiedział uściskiem.
Nawiasem mówiąc, to kolejna scenka, która nie wynika z niczego ani do niczego nie prowadzi i służy jedynie ukazaniu zła i upadku współczesnego świata.
No przecież wyłącznie temu właśnie służą pokalamburkowe twory.


W pół godziny później Józef Palys wszedł do mieszkania, gdzie unosił się zapach kawy oraz perfum „Magnolia" i gdzie paliło się jak zwykle mnóstwo lamp i kinkietów. Mama lubiła na wszystkie sposoby rozświetlać tę suterenę; to dlatego podłoga była lśniąco biała, podobnie jak kanapy i fotele (Józinek, szczerze mówiąc, nie należał do zwolenników takiej bezwzględnej czystości. O wiele lepiej czuł się w zakurzonym bałaganie u dziadków).
A musi to być tak ze skrajności w skrajność?
Już widzę te lśniąco białe kanapy i fotele w mieszkaniu, w którym jest pięciolatka.
Nawiasem mówiąc, Musierowicz lubiła niegdyś (właściwie to nadal lubi) charakteryzować bohaterów poprzez wygląd ich mieszkań. Co ciekawe, w takich sterylnych, uporządkowanych, lśniąco białych wnętrzach mieszkały zwykle osoby oschłe i niesympatyczne (Ewa Jedwabińska, Matylda Stągiewka), u miłych ludzi panował zaś miły nieporządek. Ciekawe, czy myślała o tym, pisząc o Idzie…
U Idy były ciepłe akcenty :)


Kiedy wpadł do dużego pokoju, od razu stało się pewne, że wieczór będzie inny, niż sobie zaplanował: na najwygodniejszej kanapie przed telewizorem chrapał tata…
Bo cóż by mógł robić innego.


...a Łusia spała, wsparta o jego kolana. Natomiast w kuchni, jarzącej się bielą oraz kolorami żółtym i pomarańczowym, przyrządzenie sobie tłustej przekąski wyglądało na rzecz niemożliwą. Nad cytrynowymi kubkami z kawą…
Autorko, weźże się wreszcie zdecyduj, albo Józin ma stuprocentowo męski mózg, jest Prawdziwym Mężczyzną i brzydzi go wszystko, co babskie, albo nazywa żółte kubki cytrynowymi.


...siedziały: mama w szlafroku i ciocia Gabrysia w złym nastroju.
Zły nastrój uszyty był z czarnego materiału i miał szerokie, łopoczące rękawy.
Autorce się chyba na moment przypomniało, że narratorem w tym tomie miało być dziecko.


Z trzech sióstr mamy najlepsza była właśnie Gabrysia.
Och, kryształowa łza wzruszenia spływa po mym policzku. Tom Neojeżycjady bez najlepsiejszej Gabrysi to jak opko bez schodzenia na śniadanie.
Ale mimo wszystko w tej części akurat Gabuni jest wyjątkowo mało.


Właściwie zawsze była uśmiechnięta i krzepiąco pogodna. Miała piękny wzrost koszykarki i cechowała się miłą energią oraz dyskretną troskliwością; zdawało się, że każdy człowiek żywo ją obchodzi, ale zarazem - że za nic nie chciałaby wtykać nosa w czyjeś sprawy.
Jeżeli zdawało ci się, że każdy człowiek żywo Gabrysię obchodzi, to masz rację: zdawało ci się. Jej nie obchodzą nawet własne dzieci - chyba że akurat ją “udręczają” i może z tego powodu nieco pocierpieć.


Chyba owo rzadkie połączenie sprawiało, że był w niej jakiś magnetyzm.
Autorko, mów do mnie jeszcze.


Józinek pamiętał, że będąc jeszcze dzieckiem, lubił się do niej przytulać. Miał wrażenie, że od tego staje się silniejszy.
Bardziej by tu pasowało “kiedy był jeszcze mały”. No chyba że dziewięcioletni Józin myślący o sobie “Prawdziwy Mężczyzna” traktuje to dosłownie...


Teraz ciocia siedziała zmartwiona, opierając jasną głowę na piegowatej dłoni. Mama klepała ją po drugiej ręce, jednocześnie coś mówiąc, szybko i cicho; nie była ona z tych, co się rozczulają dla towarzystwa. Józinek dobrze wiedział, że mama mówi właśnie coś mocnego, nietaktownego i na ogół bardzo pomocnego. Wszystko zwykle obracała w żart, często bywała ironiczna, a jeszcze częściej - kąśliwa.
Wiemy, wiemy… Niestety, z wiekiem to się jej jeszcze pogorszyło.


Nie chciał, żeby popełniła jakąś gafę, rozmawiając o tej delikatnej kwestii. Nie miał bowiem wątpliwości, że rozmowa dotyczy Róży. Ciocia Gabrysia poznała już wielką nowinę, to było jasne. Trzeba przyznać, że Babi przyjęła tę wiadomość znacznie bardziej po męsku.
Zanotujmy: “po męsku” oznacza obojętnie, oschle i z irytacją.


- Nie martw się - powiedział, podchodząc do ciotki i zaglądając w jej brązowe oczy.
Konsternacja. Obie spojrzały na niego, jakby był pająkiem, który spadł z sufitu wprost do kawy. Wyraźnie się stropiły, sądząc, że on o niczym nie wie.
- Wiem o wszystkim - wytłumaczył więc im od razu. Zielone oczka mamy zwęziły się i zaiskrzyły.
- A o czym to wiesz, moje dziecko drogie? - spytała. Wzruszył ramionami. Cała ona. Nie wie, co on wie, więc zaraz przystąpi do ofensywy. O, proszę.
- Nie wzruszaj ramionami, Józinku. Nie wzruszaj ramionami. Znam cię jak dziurawy szeląg i wiem, że jak wzruszasz ramionami, to masz co innego na myśli. Gdzie ty byłeś właściwie, hm? No, odpowiadaj, nie zaciskaj ust, bo ci już tak zostanie i jak będziesz wyglądał? Jak premier.
*huragan oklasków*


No? Obudziłam się po południu - nawiasem mówiąc, my wcale nie byliśmy na balu, Gabuniu, bo, wyobraź sobie, wszyscy przystąpiliśmy wczoraj do porozumienia, które będzie wymuszać kompromis w sprawie Funduszu Zdrowia. No i obradowaliśmy do rana!
Znaczy wyszliście w eleganckich wieczorowych strojach - dokąd właściwie?...
No… poszli na bal, ale potem zajęli się ważniejszymi sprawami, a orkiestra grała w pustej sali.
No ale to by znaczyło, że na balu byli (fizycznie) :)


Ida wygłasza Józinkowi kazanie, które skrócimy do samego meritum:


Mam nadzieję, że rozumiesz, mój drogi synu, że na nocne eskapady, nawet odbywane pod opieką rzekomo dorosłej kuzynki, jesteś jeszcze zdecydowanie za młody. Tak się złożyło, że żyjemy w czasach pełnych brutalności i prostactwa. Nie jesteś jeszcze tego świadom, ale tuż za progiem domu czyha na ciebie tysiąc niebezpieczeństw, Józinku.
Idealny sposób na rozbudzanie w dziecku samodzielności ;)
(Aż dziwne, że nie bała się posyłać go do sklepu z pieniędzmi na zakupy - w kwotach wystarczających, żeby za resztę kupić jeszcze dwie pizze i napoje. Przecież wiadomo, że tuż za progiem czyhają bandy brutalnych prostaków, żeby te pieniądze zrabować).


- Jesteś głodny? - spytała.
- Trochę.
- W parówce są lodówki. Gaba! A ty co? Czego się śmiejesz?
Parówki u Idy???
Ja tam jestem ciekawa, ile razy jeszcze autorka będzie nam serwować odgrzewane parówki w postaci ach-jakże-śmiesznych przejęzyczeń.


- Nic, nic, Iduś. Lubię te twoje teksty - ciocia Gabrysia mrugnęła do swego siostrzeńca.
- Józinku, wybacz Ignasiowi. Naskarżył na ciebie, ale to dlatego, że cię podziwia i jest o ciebie zazdrosny.
Gdybyście kiedyś mieli okazję obejrzeć komedię “Nic do oclenia” - to znajduje się tam bardzo podobna scenka. Bohaterami są dwaj celnicy, Francuz i Belg, zmuszeni do współpracy w “lotnym patrolu”. Zmuszeni, gdyż Belg z całej siły nienawidzi Francuzów, a francuscy koledzy nabijają się z niego przy każdej okazji. Któregoś razu jednak kolega tłumaczy mu, że ci, co z niego kpią, tak naprawdę robią to, ponieważ podziwiają go i mu zazdroszczą...


A to dopiero, pomyślał Józinek, bardzo zaskoczony. Nieprawdopodobne! Nigdy by w ten sposób nie interpretował zachowania miągwy. Na podstawie jego min i grymasów miałby raczej prawo sądzić, że Ignacy Grzegorz lekko nim pogardza za jego brak elokwencji, erudycji i towarzyskiego wdzięku. Właśnie przekonanie o tej jego pogardzie sprawiało, że w Józinku krew się burzyła na widok kuzyna.
Wychodzi na to, że w tej idealnej rodzinie jeden chłopiec stale słyszy „Czemu nie jesteś taki dzielny i wysportowany jak Józek”?, a drugi – „Czemu nie jesteś taki wrażliwy i oczytany jak Ignaś?”
A to często stosowany numer :) Tylko że kiepski, bo w domyśle ma zmotywować dzieci, żeby się bardziej starały, a efektem jest jedynie wzajemna niechęć kuzynostwa.


Ciocia położyła mu ręce na uszach, potrząsnęła jego głową i pocałowała w czoło.
Na litość boską!!!!!! To ta plaga kładzenia rąk na uszach już tu się pojawia!


2 stycznia, piątek


Była dziesiąta. Józinek wyskoczył z łóżka i poszedł do łazienki. Trzeba się spieszyć. Ależ zaspali! Rodzice już dawno temu poszli do pracy. Pod lustrem stała karteczka, zabazgrana lekarskim pismem mamy: „Idźcie do babci, wracam o 5-tej".
A drzwi w mieszkaniu mieli na zatrzask, zostawiali niezamknięte czy też dzieci miały klucze? Bo jeśli miały, to Józek nie musiał dwa dni wcześniej cierpieć mąk w niemodnym skafandrze Ignasia...  


Józinek umył się i wyczyścił zęby, po czym nalał wody do kuchennego dzbanka z filtrem i poszedł budzić Łusię.
Kiedyś w tej suterenie były piwnice pełne węgla i pajęczyn. Ale dzielni [jakżeby inaczej] rodzice własnoręcznie przebudowali tu wszystko, wyburzyli ścianki, położyli podłogi, wymienili okna i drzwi, tworząc w efekcie całkiem miłą przestrzeń: duży pokój pośrodku i doczepione do niego klitki - pokoiki dla dzieci i sypialnia [sypialnię!] rodziców.
Wyburzyli ściany, położyli podłogi, wymienili okna, musieli jeszcze zająć się oświetleniem i ogrzewaniem,  łazienkę stworzyć prawie od zera, podobnie z kuchnią… I to wszystko własnoręcznie? Widocznie Marek w przerwach między studiowaniem medycyny i wkuwaniem cytatów z rzymskich klasyków szkolił się też jako elektryk i hydraulik. Nic dziwnego, że teraz to wszystko odsypia. I tak w pocie czoła Pałysowie stworzyli sobie “całkiem miłe”, ciemne klitki. PO CO???
Nie mówiąc już, że piwnice z pewnością nie były niczyje, a należały do konkretnych lokatorów; nie były też przeznaczone na lokale mieszkalne, a stanowiły pomieszczenia gospodarcze. Innymi słowy, Pałysowie oprócz fizycznej roboty odwalili też kupę papierologii - wyłącznie w imię tego, żeby Ida nie musiała odlatywać zbyt daleko od rodzinnego gniazda? Naprawdę te codzienne obiadki u babci aż tak im się opłacały?
W “Pulpecji” Ida płacze siostrom w rękaw, że nienawykły do kołchozu Marello “chce się wyprowadzać do wynajętego pokoju”. Był to rok 1991. Język Trolli - początek 2004. Przez trzynaście lat Pałysom nie zaświtało w głowie, że pomiędzy mieszkaniem w piwnicy a wynajmowanym pokojem istnieje mnóstwo innych możliwości....


U Łusi świeciła na ścianie kurtyna z elektrycznych gwiazdek choinkowych i paliły się wszystkie lampy.
A może Pałysowie tyle wydają na oświetlenie swojej “miłej przestrzeni”, że faktycznie nie stać ich na własne, NORMALNE mieszkanie?


(...)
Józef Pałys na ogół nie nosił ciepłych gatek, nawet w siarczysty mróz trzeba go było długo namawiać, by je wdział. Dochodziło do sytuacji absurdalnych, kiedy to mama tak długo go nękała, by włożył kalesony, że ulegał - po czym wracał na palcach ze schodów, zakradał się do łazienki i zdejmował utrapioną część garderoby.
Ciekawe, czy Ida budziła go w zimie o godzinę wcześniej, przewidując kalesonowe wojny, czy też konkursowo spóźniał się do szkoły?


Ludzie, którzy się upierają, by trzecioklasiści chodzili w ciepłych majtasach, powinni sami posiedzieć w nich przez sześć godzin, w klasie, w której nie wolno otwierać okien z powodu hałasów na ulicy, a w której tkwi się wraz z trzydzieściorgiem kolegów, i to w bezpośrednim sąsiedztwie kaloryfera. To już lepiej przebiec w zimnie przez dziesięć minut trasę do szkoły i z powrotem.
Jożin o IQ znacznie powyżej przeciętnej nie wpadł jednak na pomysł, że mógłby pozbywać się majtasów w szkolnej łazience - w ten sposób oszczędziłby sobie i nękania przez matkę co rano, i marznięcia po drodze.
I podchodów ze skradaniem się cichaczem do domu do łazienki (co za durny pomysł w ogóle).
A może wpadł, ale szybko wyparł go ze świadomości. Zmarnowałaby się znakomita okazja do zrzędzenia w monologach wewnętrznych, jak to go matka nie rozumie, a szkoła ciemięży.


Ale dziś zanosiło się na wyprawę, a w drodze, jak wiadomo, może się przydarzyć wiele rzeczy. Toteż Józinek wdział ciepłe kalesony, sweter z golfem i grube spodnie. Zamiast adidasów włożył wysokie botki.
Aha. Czyli w poprzednie dni, kiedy już było sporo śniegu, on też chodził w adidasach. Nie, ja nie wiem, co powiedzieć.


Zabrał też do plecaka dwa numery komiksów. Kiedy siostrzyczka, już umyta i ubrana, pojawiła się w kuchni, wszystko było gotowe.
- Myłaś zęby?
- Pewnie.
- To jedz. Weź zabawki. Ja wyjeżdżam.
Po co myć zęby na chwilę przed śniadaniem?


Posłusznie zrobiła, co kazał. Józinek umył naczynia, sprawdził, czy wszystko wyłączone i pozamykane, po czym wsypał trochę pokarmu swoim rybkom (trzymał je w pięknym akwarium, z muszlami i roślinnością podwodną). Na koniec zatrzasnął drzwi mieszkania i zamknął je porządnie na klucz.
No właśnie, czyli mają trzeci zestaw kluczy.


Tymczasem dziadkowie mają wątpliwości, czy mogą puścić wnuki z Oracabessami do Gniezna.


- A ty, Józinku? - badała dalej Babi. - Prosiłeś mamę o zgodę?
Rzecz jasna, nie prosił, bo po cóż miałby prosić? Na pewno by się nie zgodziła. Nie miał ponadto sił i ochoty, by wszystko jej wyjaśniać od początku. Założył po prostu, że pojedzie do Gniezna i wróci, o czym mama i tak się nie dowie, bo do trzeciej jest w szpitalu, a potem - w poradni.
Jożin może i jest przedstawiany jako taki szlachetny, prostolinijny i zawsze prawdomówny rycerz, ale i on umie kombinować tak, by nie skłamać, a prawdy nie powiedzieć. ;)


Laura rzuciła mu w tym momencie spojrzenie, mające go powstrzymać przed powiedzeniem prawdy, ale go nie powstrzymała.
- Nie - odpowiedział.
- Zadzwońmy do Idy, Milu - poradził dziadek. - Zapytajmy. Jeżeli się zgodzi, to was puścimy.
- Jakich: was?! - zdenerwowała się Laura. - Mnie to nie dotyczy. Jestem dorosła i pojadę, bo mam śpiewać w klubie reggae! Beze mnie ten koncert będzie jedną wielką porażką i dlatego ja jechać muszę! Poza tym, dziadziu, osobiście nas umówiłeś z panem Oracabessą, więc chyba nie chcesz sprawić mu zawodu.
- Ja też muszę jechać - z naciskiem powiedział Józinek, mając w pamięci uśmiech Trolli.
- Bene - rzekł dziadek. - Dzwonimy - wstał z jękiem i, przechylając się zabawnie na bok, poczłapał do przedpokoju. Tam, stękając, zasiadł przy stoliku z telefonem. Po dłuższych usiłowaniach musiał się jednak poddać: doktor Ida Pałys właśnie operowała i nie było wiadomo, kiedy skończy.
- Rozumiem, zadzwonię później - powiedział do słuchawki dziadzio, a Laura zrobiła minę boksera i rzuciła szeptem do Józinka: - A widzisz?! Poczekamy sobie.
- Dlaczego nie dzwonicie do taty? - spytał więc.
- Bo on zgodziłby się na pewno - wyjaśniła Babi. Józinek aż osłabł wobec takiej logiki.
Też osłabłam. No, w sumie to całkiem skuteczna strategia: pytać o zdanie tę osobę, która z pewnością się nie zgodzi.


W tym momencie do kuchni wszedł Ignacy Grzegorz, ubrany w komunijny garniturek i krawacik, niosąc teczkę wypchaną książkami.
“Pamiętacie ekranizację "Podróży za jeden uśmiech" Bahdaja? Cały czas mam wrażenie, ze para Józinek-Ignacy G. Stryba jest wzorowana na tamtych bohaterach, bodajże Poldku i Dudusiu Fąferskim, łącznie z wyglądem. Młody Filip Łobodziński (Duduś) to wykapany Ignaś G. S., łącznie z owymi garniturkami - Duduś w podróż autostopem też wybrał się w garniturku. Tyle, ze tamta para była rzeczywiście zabawna, tu miało zagrać podobnie, komizm kontrastów postaci. A wyszło, jak zwykle…”
© kopiec_esmeralda, forum ESD




- Jestem gotów - oznajmił.
- Do czegóż to? - chłodno spytała Laura, mierząc go wzrokiem od stóp do głów.
- Do wyjazdu. Pojadę na koncert zamiast dziadziusia. Będzie przecież wolne miejsce, jak rozumiem? Pojadę, poczytam sobie w drodze, nie będzie to czas zmarnowany.
- I troszkę nas popilnujesz, prawda? - zadrwiła Laura.
- Właściwie dlaczegóż by miał nie jechać? - dziadek wystąpił w obronie swego pupila. - W gruncie rzeczy, Milu... to już koniec ferii. Nasze wnuki nigdzie nie były...
Nie koniec ferii, a przerwy świąteczno - noworocznej (2 stycznia), podczas której, o ile się orientuję, zwykle się nie wysyła dzieci na zimowiska. Co nie znaczy, że wnuki pojechałyby gdziekolwiek podczas prawdziwych ferii, bo...


- ...a inne dzieci to sobie jeżdżą w góry - podpowiedział Ignacy Grzegorz.
Przeholował.
- Bez przesady, mój drogi - ucięła babcia. - Nie było wam chyba tak źle w domu, gdzie jest ciepło i sucho, gdzie macie co jeść i co czytać.
Milicjo droga, wojna skończyła się 60 lat wcześniej, od tamtej pory dzieci przeważnie mają w domu ciepło i sucho, co jeść i co czytać, i nie jest to już szczyt ich marzeń…
(z drugiej strony, taka odzywka zrzędliwej babci jest całkiem prawdopodobna… tyle, że Mila Borejko nigdy nie była przedstawiana nam jako zrzędliwa babcia!)


Dobrze. Józinek był tego samego zdania. Osobiście nie przepadał za tymi obowiązkowymi
wyjazdami w góry na ferie zimowe. Raz już był. Tłok, hałas jeszcze większy niż w mieście, pełno zgrywusów, forsa kończy się w okamgnieniu, podobnie jak czyste skarpetki. Nie ma jak w domu, to pewne.
Ta obca inteligencja w ciele dziewięciolatka robi się coraz bardziej upierdliwa. Nie wiem, może trzeba ją potraktować jakimś egzorcyzmem?
A mnie się akurat powyższy fragment podoba, tyle że autorem podobnych przemyśleń powinien być Ignaś. To on cierpiałby męki na wyjeździe, na którym każą chodzić, zwiedzać, bawić się z rówieśnikami, a nie dadzą człowiekowi od rana do wieczora czytać książek. Prawdziwy Mężczyzna Józin powinien akurat świetnie się odnajdywać w grupie kolegów, z którymi można rywalizować w różnych grach i przejmować dowodzenie.


- Kto ma czas jeździć z wami w góry? - tłumaczyła dalej Babi, zgoła niepotrzebnie.
- Wasi rodzice pracują jak szaleni, pieniędzy nie ma, czasy są ciężkie i trzeba umieć się ograniczać w swoich apetytach na przyjemności.
A że tak zapytam z ciekawości: co robisz z honorariami autorskimi i tantiemami, drogi Kalu Amburko?
(niech ją ktoś zabije, zanim ja ją dorwę…)


Nie, nie uważam, że babcia ma obowiązek przeznaczać całe swoje pieniądze na zaspokajanie potrzeb wnuków, ale takie przemowy w ustach osoby, która ma dodatkowe, pilnie skrywane przed rodziną źródło dochodów, trącą wyjątkową hipokryzją.
Może Autorka uznała, że Mila w swojej dumnej szlachetności nie zniża się do czegoś takiego jak tantiemy, a honoraria są groszowe?


A to jeszcze nikomu nie zaszkodziło, wręcz przeciwnie. Wasz dziadek wielokrotnie wam tłumaczył, na czym polega wyższość postawy stoickiej nad wszystkimi innymi. A teraz sam o tym zapomina.


Aż tu wtem! nadciąga odsiecz.


Przybył pan Oracabessa we własnej osobie, wystrojony w zwiewne szaty z tkanin naturalnych, w nadęty skafander oraz w ciepłe nauszniki, a towarzyszył mu Franz, przyodziany w żółty beret, zieloną bluzę i czerwone spodnie.
Przepraszam, a to rastafarianie mają jakiś obowiązek ubierania się od stóp do głów w kolory organizacyjne?
To są rastereotypofarianie :)


Pokonana urokiem pana Oracabessy, babcia proponuje herbatkę i szarlotkę.


- Ja ostrzę sobie język za zębami - wymówił się uprzejmie pan Oracabessa z całym swoim niepowtarzalnym czarem. - Ale komu w drogę, temu lżej. Trzeba dojechać, ustawić sprzęt, zrobić próbę. Tam szczekają koledzy. Czy Laura i kuzyn jadą?
- Oczywiście! - zdecydowała się na błyskawiczną odpowiedź Laura i właściwie w ten sposób zamknęła dziadkom usta. Nie bardzo wypadało im teraz podnosić wątłe argumenty przeciwko eskapadzie. Siłą rzeczy pan Oracabessa wyczułby ten podskórny nurt braku zaufania, dla czego nie było przecież żadnych podstaw.
Laura - już w przedpokoju, wciągając botki - zaczęła żywą gawędę z Franzem, to znaczy: zalewała go, milczącego, rześkim monologiem...
Dziwi mnie takie przedstawianie Laury jako osoby przerażająco gadatliwej - tzn. ona oczywiście zawsze była wygadana, ale jednocześnie wiedziała, jak zainteresować słuchaczy oraz kiedy przestać. Tu natomiast mamy jakąś rozszalałą ględę, która gada, czy kto jej słucha, czy nie… No, chyba że to po prostu punkt widzenia Jożina Milczka.


...zaś Józinek i Ignacy Grzegorz, jako niepełnoletni, poczekali grzecznie jeszcze chwilę, by uzyskać jakieś wyraźniejsze zezwolenie na wyjazd. W tej pauzie zmieściła się Łusia, która wyjrzała zza lodówki i przesłała w stronę Jagienki przyjazny uśmiech.
Natychmiast uzyskała podobnie przyjazną odpowiedź. Wobec tego wystawiła zza krawędzi lodówki starą lalkę-szmaciankę (która dawno temu była własnością babci) [czyżby kolejna odsłona Szlachetnego Ubóstwa Rodziny Borejków?] i pokiwała jej główką, do której przyszyte były włosy z czarnej włóczki.
- Tatusiu, ja chcę tu zostać - oznajmiła Jagienka z całkowitym przekonaniem.
Zdjęła z kręconej czupryny czapeczkę i dała nurka w kąt za lodówką, gdzie została bardzo gościnnie przyjęta przez Łusię.
To się Jagienka wkopała. Dziecko obcokrajowca, woda na młyn Łusi.
E, w tej części Łusia jeszcze jest normalna i bez gramatycznych odpałów.
Faktycznie, z dalszej części książki dowiemy się, że Łusia była wtedy… małomówna!
Poza tym Jagienka mówi po polsku od urodzenia, mieszka w Polsce i nie sądzę, żeby miała jakiekolwiek problemy z językiem.


- Czy tak można? - ceremonialnie spytał pan Oracabessa i oto, w najzupełniej naturalny sposób, wszystko ułożyło się samo. Jagienka uzyskała zgodę na pozostanie, a oni - na wyjazd. Jedynym zgrzytem był ośli upór Ignacego Grzegorza. Sapiąc, z całą powagą ubrał się także,
Dlaczego sapiąc?
Sapanie przy ubieraniu kojarzy mi się albo z kimś bardzo otyłym, dla kogo jest to duży wysiłek, albo z małym dzieckiem, które jeszcze nie za bardzo umie ubrać się samodzielnie i sapie też częściowo z wysiłku, a częściowo z przejęcia.


wdział nerwowo adidaski…
Do komunijnego garnituru z krawatem?
No przecież to jego jedyne buty. W lecie, w zimie, do garniturka i do wszystkiego.


...po czym, w pełnej gotowości, stanął przy drzwiach, tak żeby na pewno nikt go nie pominął.


Z furgonetki wyruszającej do Gniezna machają: Melomanka w oranżowym skafandrze, Kura w komunijnej sukience i adidaskach oraz Dzidka beznamiętnie pożerająca calzone,
a Maskotek przemalowuje biedronki na czapce Ignasia na czaszeczki z piszczelkami.